Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Dzbanek stłuczony |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga druga Cały tekst |
Indeks stron |
Biegnąc, ile mu sił stało, nie wiedząc gdzie, przeskakując rynsztoki, potykając się o kamienie, nasz poeta zadyszany zatrzymał się, jakgdyby go ktoś porwał za kołnierz. — Zdaje mi się, Piotrze Grintoire — mówił do siebie, obcierając czoło — że lecisz jak szalony. Ulicznicy także się ciebie ulękli i mogłeś słyszeć, jak uciekali ku północy. Przy tem oni uciekli, a zostawili sienik, który powinieneś uważać jako dar opatrzności, abyś na nim spoczął, albo żebyś z niego ogień sobie zrobił. Bądźcobądź sienik ten jest darem nieba. Najświętsza Panna może umyślnie śmierć zesłała kowalowi, a ty uciekasz jak Pikard przed francuzem — ach! jakiżeś głupi, panie Piotrze Grintoire.
Odwrócił się i chciał znaleźć sienik — napróżno. Błądził długo po ciemnych i krętych uliczkach, nakoniec zawołał:
— Przeklęte zaułki, chyba was dyabeł budował!
Ten wykrzyknik pocieszył go nieco, a różowe światełko, które ujrzał na rogu uliczki, podniosło jego ducha. — Bogu dzięki! — rzecze — otóż mój sienik się pali — i zanucił: salve maris stella!
Czy odnosił ten śpiew do Najświętszej Panny, czy do sienika — nie wiemy.
Zaledwie zrobił kilka kroków wzdłuż ulicy, która była spadzista i niebrukowana, a nadto pełna dołów i błota, ujrzał rzecz szczególniejszą. Ulica nie była pustą: tu i owdzie, jak długa, czołgały się jakieś brudne i niekształtne istoty, wszystkie skierowane ku niepewnemu na rogu ulicy światełku — jak owe robaki, które się roją w trawie.
Nic nie czyni usposobienia więcej awanturniczem, jak niepewność legowiska. Grintoire postąpił ku nim i spotkał larwę, która najopieszałej ciągnęła za innemi. Zbliżając się, spostrzegł, że to był żebrak, idący na rękach i nogach. Gdy przechodził koło tego pająka z twarzą ludzką, ten zanucił głosem żałosnym: La buona mancia, signer, la buona mancia.
— Niech cię dyabli porwą i mnie z tobą — rzekł Grintoire — jeżeli wiem, co mówisz.
I przeszedł.
Znowu napotkał inną istotę. Był to kaleka bez nóg i bez rąk, tak kulawy, że system szczudeł i kul zdawał się rusztowaniem. Grintoire, lubiący porównania klasyczne, w myśli znalazł w nim podobieństwo do żyjącego trójnoga wulkanu.
Ten trójnóg powitał go, zdejmując kapelusz, i krzyknął: Senor caballero, para comprar un pedaso de pan.
— I ten także mówi, — rzecze do siebie Grintoire — ale to język szczególniejszy i dyabli go rozumieją.
Później, uderzając się w czoło, dodał: — Prawda, ten hultaj dziś rano z Esmeraldą rozmawiał.
Chciał podwoić kroku, lecz po raz trzeci ktoś mu drogę zastąpił. Był to ślepy z twarzą i brodą żydowską, macający wokoło kijem, którego pies wiódł naprzód, a on mówił akcentem węgierskim: Facitote caritatem!
— Otóż, choć jeden mówi po chrześciańsku — rzekł Piotr Grintoire. Muszę mieć bardzo pańską minę, kiedy się tak umizgają do mojej pustej sakiewki. Mój przyjacielu — mówił, zwracając się do ślepego — przeszłego tygodnia sprzedałem ostatnią koszulę, czyli, ponieważ rozumiesz cyceroński język: Vendidi hebdomade nuper transita meam ultimam chemisam.
— Caritatem! — śpiewał ślepy.
— La buona mancia! — powtarzał żebrak na szczudłach.
Kulawy zaś wynosił nutę muzykalną: Un pedaso de pan.
Grintoire zatkał sobie uszy. — O wieżo Babel! — zawołał. Zaczął biedz, a za nim ślepy, na szczudłach i kulawy.
W miarę, jak się zapuszczał w ulice, wili się przed nim ślepi, kulawi, bez rąk, pokaleczeni, wychodząc z bud i ukryć, jak ślimaki po deszczu.
Grintoire, ścigany przez swoich trzech prześladowców i nie wiedząc, co dalej się stanie, biegł, nie zważając na jednych, wywracając drugich i bijąc trzecich.
W końcu przyszła mu myśl odwrócić się. Myśl ta była niewczesną. Cały legion zamknął się za nim i trzej żebracy pochwycić go mogli.
Dobiegł do końca ulicy, która wychodziła na ogromny plac, a na nim widać było, przyćmione mgłą nocną, liczne światełka. Grintoire rzucił się nań, licząc na szybkość swoich nóg.
— Onde was, hombre! — krzyknął kaleka, rzucając swoje szczudła i biegnąc za poetą, jak tylko można najlepiej. Tymczasem dwóch innych patrzyło nań iskrzącemi oczyma.
— Gdzież jestem? — zapytał przestraszony poeta.
— W okręgu cudów — odpowiedziało czwarte straszydło, które go już dościgło.
— Na honor — odparł Grintoire — widzę ślepych, którzy patrzą, chromych, którzy biegają, ale nie widzę cudotwórcy.
Głośny śmiech ozwał się zamiast odpowiedzi.
Biedny poeta spojrzał wokoło siebie. W rzeczy samej znajdował się w Okręgu cudów, gdzie nigdy człowiek uczciwy nie zabłąkał się o późnej godzinie; w czarodziejskiem kole, w które oficerowie z Chatelet i sierżanci policyjni wstąpić się boją; w siedlisko złodziei i zbrodniarzy, skąd każdego ranka wylewa się potok występku, żebractwa i oszustwa; w potwornym ulu, w który się zbiegają wieczorem szerszenie towarzyskiego porządku; w miejscu, gdzie cygan, oszust, złodziej rozmaitych narodów, hiszpan, włoch, niemiec, żyd, chrześcianin, mahometanin, bałwochwalca, okryty łachmanami żebrak w dzień, w nocy zmieniał się w rozbójnika; w ogromnej garderobie, gdzie przebierali się aktorowie tej odwiecznej komedyi — kradzieży, oszustwa, i rozboju, jaką odgrywają na paryzkim bruku.
Był to obszerny, nieregularny plac i źle wybrukowany, jak wszystkie ówczesne place w Paryżu. Dwa ogniska, około których wiły się tłumy, błyszczały tu i owdzie. Wszystko szło, biegło, krzyczało. Słychać było śmiech mężczyzn, płacz dzieci i głosy kobiet. Ręce, głowy tego tłumu, czarne na tle jasnem, tysiące dziwacznych przedstawiały poruszeń. Niekiedy na ziemi, gdzie drżący przesuwał się cień, widzieć było można psa, podobnego do człowieka i człowieka, podobnego do psa. Mężczyźni, kobiety, zwierzęta, płeć, wiek, zdrowie, choroby, wszystko zdawało się być wspólne u tego ludu; wszystko było razem pomieszane i każdy miał udział we wszystkiem.
Przy blasku ognisk Grintoire mógł rozeznać wokoło placu mnóstwo starych domów, których pochylone dachy z ogromnemi dymnikami zdawały mu się głowami kobiet starych, ustawionemi w rząd i patrzącemi przez zamróżone oczy.
Był to świat zupełnie nowy, nieznany, błotny, fantastyczny, szkaradny.
Grintoire, ujęty przez trzech żebraków jak w troje kleszczy, obstąpiony przez tłum szkaradnych twarzy, które krzyczały i wyły, chciał przywołać odbiegłą przytomność umysłu i przypomnieć sobie, czy to była sobota. Daremnie; nić jego pamięci i myśli była przerwaną, a wątpiąc o wszystkiem, co widział i uczuwał, zadał sobie pytanie: Jeżeli żyję, czy to wszystko, co widzę, rzeczywistem być może? jeżeli tak jest, czy żyję?
W tej chwili wyraźny krzyk dał się słyszeć.
— Prowadzimy go do króla, prowadzimy go do króla.
— Najświętsza Panno! — szepnął sobie Grintoire — król tutaj! to chyba jaki kozioł.
— Do króla! do króla! — wiele powtórzyło głosów.
I zaczęto go ciągnąć. Trzech nowych żebraków zaczęło go ciągnąć, mówiąc: To nasz! to nasz!
Suknia poety, już i tak cierpiąca, w tej walce o mało nie wyzionęła ducha.
Gdy przechodził straszny plac, złudzenie jego znikło i smutna ukazała się rzeczywistość. W pierwszej chwili z jego poetycznej głowy, albo raczej z prozaicznie pustego żołądka uniósł się wyziew, który, owionąwszy otaczające go przedmioty, pozwalał mu widzieć tylko straszydła. Po chwili wzrok jego mniej był obłąkany i mniej powiększający. Rzeczywistość rozjaśniła się przed nim, uderzyła w oczy, trąciła po ciele i powoli rozszarpała całą poezyę. Musiał spostrzedz, że wszedł nie w Styks, lecz w błoto, że go szarpali nie szatani, ale złodzieje, że tu nie idzie o jego duszę, ale poprostu o życie (bo nie miał owego talizmanu, który godzi złoczyńcę z uczciwym człowiekiem — kieski). Nakoniec, przyglądając się bliżej, widział wszystko, jak jest.
Okręg cudów był zbiorem rabusiów, zaczerwienionych krwią i winem.
Widok, jaki się przedstawił jego oczom, kiedy go przywiedziono do celu drogi, nie mógł go natchnąć poezyą chociażby piekielną. Był to najprozaiczniejszy szynk. Gdybyśmy opisywali nie piętnasty wiek — powiedzielibyśmy, że Grintoire zstąpił z Michała Anioła na Gallota.
Przy ogniu, który gorzał na szerokiej blasze, stało kilka stołów, w nieporządku, jak się zdarzyło, postawionych. Na tych stołach błyszczało kilka dzbanów z winem i miodem, a przy nim wiele twarzy czerwonych. Jeden z nich, mężczyzna z ogromnym brzuchem, ściskał otyłą i czerwoną kobietę. Drugi był niby żołnierzem, gwiżdżąc, rozwijał bandaże z fałszywej rany i wyprostowywał zdrowe i silne kolano, obwiązane od rana tysiącem szmat. Przy nim, jakby na sprzeczność, inny obwiązywał zdrową nogę i gałgany krwią polewał, aby większą litość obudzić. Przy drugim stole siedział młody oszust, którego inny uczył udawać wielką chorobę, żując w ustach kawałek mydła, aby się pienił. Dalej siedział żebrak i kłócił się z dwiema kobietami o ukradzione wieczorem dziecko. Wszystkie te szczegóły, we dwa wieki później, zdawały się śmieszne na dworze, jak mówi Sauval i służyły dla zabawienia króla i za przedmiot do baletu p. t. „Noc“, podzielonego na cztery części i danego w teatrze Mały Bourbon. Nigdy, dodaje naoczny świadek z 1653 r., nagłe zmiany z Okręgu Cudów nie były lepiej przedstawione. Benserades przygotował nas do nich przez ładne wiersze.
Wszędzie głośny śmiech lub bezwstydna piosnka dźwięczała — każdy krzyczał, klął lub śpiewał, nie słuchając sąsiada.
Wielki pies, siedzący na tylnich łapach, patrzał na ogień; kilkoro dzieci wmieszało się w tę biesiadę — a dziecię skradzione krzyczało i płakało. Inne, czteroletnie, siedziało przy stole na ławie ze spuszczonemi nogami. Trzecie palcem rozprowadzało po stole wylany łój ze świecy. Ostatnie, siedząc w miedzianym kotle, który cegłą czyściło, wydobywało zeń głos, któregoby pewno nie zniósł Stradivari.
Przy ogniu była także i beczka, a na niej żebrak. Był to król na tronie.
Trzech, którzy przyprowadzili Piotra Grintoire, przywiedli go przed beczkę i w tej chwili wszystko umilkło, prócz dziecka w kotle.
Grintoire nie śmiał oddychać, ani wznieść oczów.
— Hombre, quita tu sombrero? — rzekł jeden z trzech, i, nim go Grintoire zrozumiał, drugi wziął mu kapelusz. Prawda, że nędzny, ale na słotę albo deszcz przydatny.
Król z wysokości swojej beczki przemówił:
— Co to za włóczęga?
Grintoire zadrżał. Ten głos, jakkolwiek groźny, przypomniał mu inny, ten, co to pierwszy cios zadał jego sztuce, wołając przez nos: litości, litości! Podniósł głowę i poznał Clopina Trouille-fou.
Clopin Trouille-fou, chociaż przybrany w oznaki królewskie, był zawsze w łachmanach, tylko rana z ręki mu znikła. Miał w ręku bat z surowca, jakiego wówczas używali sierżanci na rozpędzenie ludu i który nazywano boullayes. Na głowie miał coś okrągłego i spiczastego, czego ani czapką, ani koroną nazwać nie można.
Grintoire, nie wiedząc dlaczego, odzyskał nadzieję, poznając w królu Okręgu Cudów żebraka z wielkiej sali.
— Panie — wyjąkał — jaśnie oświecony... Najjaśniejszy panie... Jakże cię mam nazywać, mówił nakoniec, przyszedłszy do najwyższego punktu crescendo i nie wiedząc, jak spuścić z tonu.
— Mów, jak ci się podoba, ale się śpiesz. Co masz powiedzieć na swoją obronę?
— Na moją obronę! — pomyślał sobie Grintoire — a to mi się podoba!... I znowu się zająkał: Jestem... ten sam... co rano...
— A mnie co to obchodzi — przerwał Clopin — twoje nazwisko, włóczęgo. Słuchaj, jesteś tu przed trzema mocarzami: przedemną, Clopinem Trouille-fou, królem Tunów, następcą wielkiego Coësra, władcą królestwa Argot; Maciejem Hungadi Spicali, księciem Egiptu i Czech; i tym oto starym, co go widzisz na boku, Wilhelmem Rousseau, władcą Galilei, tym grubym, co nas nie słucha i pieści dziewkę. My jesteśmy twoimi sędziami. Wszedłeś w królestwo Argot, nie będąc argotczykiem i zgwałciłeś przywileje naszego miasta; musisz być ukaranym, tem pewniej, że nie jesteś ani capon, ani franc-mitou, ani rifodé, to jest: nie jesteś ani złodziejem, ani żebrakiem, ani włóczęgą. Usprawiedliwiaj się, pokaż, co umiesz.
— Niestety! — odpowiedział Grintoire — nie mam tego honoru. Jestem autorem.
— To dosyć — przerwał Trouille-fou. Będziesz wisiał. Rzecz bardzo prosta: jak się obchodzicie z nami, tak i my z wami. Jak wy truandom[1], tak i wam truandzi. Trzeba, żeby i uczciwy człowiek, jak się nazywacie, spróbował konopnego postronka. Dalej przyjacielu, podziel twoje łachmany pomiędzy dziewczęta; każę cię powiesić dla zabawy kolegów, a ty im za to oddasz kieskę na wódkę. Jeżeli chcesz, możesz się pomodlić; mamy tu klęcznik, któryśmy ukradli w St. Pierre aux-Boeufs, masz czasu cztery minuty.
Okropna przemowa.
— Na moją poczciwość! dobrze mówi Clopin Trouille-fou, prawi jak uczony — zawołał władca Galilei.
— Panowie władcy i króle — mówił z zimną krwią Grintoire (nie wiemy skąd nabrał tej siły ducha) — nazywam się Piotr Grintoire, jestem poetą, którego dyalog dziś przedstawiono w wielkiej sali pałacu.
— Ach! to ty! — rzekł Clopin. Byłem na nim; lecz za to, żeś nas rano wynudził, godzien jesteś szubienicy.
— Trudno mi się wywinąć — pomyślał Grintoire. Zrobił przecież jeszcze jedno usiłowanie.
— Nie pojmuję — rzecze — dlaczego poetów nie policzono do truandów. Ezop był włóczęgą, Homer był żebrakiem, a sam Merkury złodziejem.
Clopin przerwał.
— Widzę, że chcesz nas zrównać z bazgraczami. Życzę ci, daj pokój! i dalej na szubienicę.
— Za pozwoleniem waszej królewskiej mości — odrzekł Grintoire, nie chcąc ustąpić kroku. Czyż na śmierć zasłużyłem? Zapewne mnie nie ukarzecie bez wysłuchania.
Jego głos zdał się być stłumiony. Chłopiec czyścił kocioł silniej niż przedtem, a na dobitkę stara baba wstawiła na ogień tygiel z tłustością, która niemiłosiernie skwierczała.
Clopin Trouille-fou zdał się rozmawiać przez chwilę z księciem Egiptu i cesarzem Galilejskim, który był pijany. Następnie krzyknął donośnie: — Milczenie! — Że zaś kocioł i rynka nie przestawały swego duetu, zeskoczył z beczki, uderzył nogą w kociołek, że się o dziesięć kroków z dzieckiem potoczył, następnie wywrócił rynkę i zasiadł znowu na swoim tronie, nie zważając na płacz dziecka i krzyk starej baby.
Trouille-fou dał znak i książę z cesarzem stanęli około niego w podkowę, w środku umieściwszy Piotra Grintoire. Było to półkole łachmanów, obmierzłych twarzy i nagich rąk. W środku Clopin Trouille-fou, jak doża wenecki, spoglądał ze szczytu swej beczki dumnie, ponuro, strasznie.
— Słuchaj — rzecze do Piotra Grintoire, pieszcząc się swoim podbródkiem, — nie widzę przeszkody do powieszenia ciebie. Prawda, że ci to nieprzyjemnie, bo wy, mieszczanie, nie jesteście do tego przyzwyczajeni i wielką rzecz sobie z szubienicy robicie. Jeden jest środek ocalenia. Czy chcesz do nas przystać?
Można zrozumieć jakie wrażenie zrobiła ta propozycya na Piotrze Grintoire, który widział jak mu się życie wymyka i utrzymać go nie miał środka.
— Przystaję — rzecze.
— Przystajesz — mówił Clopin — i chcesz się zaciągnąć pod sztandary małej pochodni?
— Tak — odpowiedział Grintoire.
— I uznajesz się za członka prawdziwego mieszczaństwa.
— Poddanym królestwa Argot?
— Królestwa Argot.
— Truandem?
— Truandem.
— Duszą i ciałem?
— Duszą i ciałem.
— Jednak — uprzedzam cię — mówił jeszcze Clopin, że zawsze będziesz powieszonym.
— Jak to!
— Tylko później nieco, z większą ostentacyą, i kosztem poczciwego miasta Paryża, na szubienicy murowanej i przez uczciwych ludzi. I to także korzyść.
— Jaka korzyść?
— Widoczna! jako prawdziwy mieszczanin nie będziesz płacił ani latarniowego, ani ulicowego, co muszą opłacać poddani Paryża.
— A więc niech się stanie — rzekł poeta. Przystaję. Będę truandem, argotczykiem, poddanym małej pochodni, wszystkiem, czem chcecie, panie królu Tunów, omnia in philosophia, omnes in philosopho continentur.
Król Tunów zmarszczył czoło.
— Za kogo mnie bierzesz, przyjacielu? jakim śpiewasz językiem? Kto jest bandytą, niekoniecznie ma być żydem. Ja jestem więcej niż złodziejem, bo rozbijam.
Grintoire chciał się tłómaczyć i rzekł: — To nie żydowski język, to połacinie.
— Powtarzam ci, — odparł Clopin z gniewem — że nie jestem żydem i każę cię powiesić, równie jak tego hultaja, który stoi przy tobie.
To mówiąc, pokazał palcem małego żydka węgierskiego, który witał Piotra Grintoire swoim facitote caritatem i który, nie znając innego języka, patrzał z podziwianiem na króla Tunów, nie śmiejąc się doń zbliżyć.
Nakoniec Clopin uspokoił się i rzekł do naszego poety:
— Łotrze, więc chcesz być truandem?
— Tak jest — odpowiedział poeta.
— Nie dosyc chcieć! — odrzekł Clopin — nie dosyć woli, aby gęś upiec, i nie dosyć woli, aby się dostać do raju, a Argot i raj to — jedno. Żebyś tu był przyjętym, trzeba dowieść, że jesteś zdolny do czegoś i wprzódy musisz obmacać manekin[2].
— Obmacam; — rzekł Grintoire — wszystko uczynię, co każecie.
Clopin dał znak. Kilku argotczyków wyszło i powróciło niebawem. Wnieśli belkę ogromną z dwiema dziurami na końcach; następnie dwie inne, które w pierwszej utkwili, a wkońcu trzecią, którą umieścili na wierzchu. Była to przenośna szubienica, która w mgnieniu oka stanęła przed poetą. Nic jej nie brakowało, nawet i postronka.
— Co oni myślą uczynić? — zapytał siebie Grintoire z niejakim niepokojem. Dźwięk dzwonków, który zaraz dał się słyszeć, powiększył jego ciekawość; był to manekin, rodzaj straszydła na ptaki, w czerwonej sukni, pełnej dzwonków i grzechotek, który truandowie za szyję powiesili. Powieszona figurka zabrzmiała we wszystkie dzwonki, chwiała się długo i, przyszedłszy nakoniec do równowagi, umilkła.
Clopin w tej chwili wskazał małą ławeczkę, chwiejącą się i stojącą pod manekinem.
— Wejdź.
— Ale — zrobił uwagę Grintoire — ja kark skręcę twoja, panie, ławeczka chwieje się na wszystkie strony.
— Wejdź! — powtórzył Clopin.
Grintoire uległ naleganiom i po wielu oscylacyach wynalazł przecież środek ciężkości.
— Teraz — mówił dalej król Tunów — obróć się na prawej nodze i stań na palcach lewej.
— Bracie, — rzecze Grintoire — chcesz koniecznie, żebym kark skręcił?
Clopin potrząsnął głową.
— Słuchaj, przyjacielu, mówisz zawiele. W dwóch wyrazach powiem ci o co chodzi: staniesz, jak ci mówię, na palcach, tak, żebyś dostał do kieszeni manekina i wyjął zen kieskę. Jeżeli przy tej czynności nie zrobisz hałasu, będziesz truandem, i wówczas tylko ci skórę oćwiczymy.
— Ach! przez Boga, — rzekł Grintoire — a jeżeli poruszę dzwonki?
— Będziesz powieszony.
— Nie rozumiem — odpowiedział Grintoire.
— Słuchaj raz jeszcze. Jeżeli obmacasz manekin i wyjmiesz sakiewkę — będziesz żył; gdy trącisz choć jeden dzwonek — będziesz powieszony. Czy teraz pojmujesz?
— Bardzo dobrze. Ale...
— Jeszcze raz: jeżeli wyjmiesz sakiewkę, a nie poruszysz dzwonka — zostaniesz truandem i będziesz bity wciąż przez osiem dni. Rozumiesz teraz?
— Nie, panie. Jakaż tu korzyść? w jednym razie być powieszonym, a w drugim bitym.
— A być truandem, to nic nie znaczy? bić cię będziemy dla twego własnego dobra, aby cię do kijów przyzwyczaić.
— Bóg zapłać — odpowiedział poeta.
— Śpiesz się — mówił król, uderzając nogami w beczkę, aż strasznie zahuczała. Dalej, obmacuj manekin, a śpiesz się! pamiętaj jednak, że kiedy jeden dzwonek posłyszę — po tobie.
Tłum złodziei przyklasnął słowom Clopina i stanął wokoło szubienicy, a śmiał się tak wesoło, że Grintoire myślał: — To żarty! — Postanowił więc zaryzykować się, pomodliwszy się wprzódy o spokój dzwonków manekina. Mnóstwo dzwonków zdawało się tysiącem języczków gadu, które syczą i kąsają zarazem.
— Ach! — mówił do siebie — czy to być może, aby moje życie zawisło od najmniejszego poruszenia dzwonka? Ach! — dodał, składając ręce — dzwonki, nie dzwońcie, grzechotki nie grzechoczcie!...
I powrócił jeszcze do Clopina Trouille-fou.
— A jeżeli wiatr powieje? — zapytał.
— Będziesz wisiał — odrzekł ten bez wahania.
Widząc, że niema środka, wziął się do dzieła; obrócił się na prawej nodze, stanął na palcach lewej i wyciągnął rękę... lecz w chwili, gdy dotknął manekina, zachwiał się na ławce, a, chcąc się oprzeć na manekinie, stracił równowagę i upadł na ziemię.
— Zginąłem! — krzyknął padając, i jak trup leżał.
Nad jego głową tysiące dzwonków zabrzmiało i rozległ się śmiech szyderczy truandów, a Clopin zawołał:
— Podnieście go i powieście natychmiast!
Podniesiono go i odwiązano od szubienicy manekin.
Postawiono na ławie poetę, założono powróz na szyję, mówiąc: — Bądź zdrów, przyjacielu, niema dla ciebie ratunku.
Wyraz łaski skonał na ustach poety; spojrzał wokoło siebie i żadnej nie widział nadziei, bo wszyscy się śmieli.
— Bellevigne de l’Etoile! — rzekł król Tuuów do ogromnego truanda, który na przód wystąpił — wejdź na wierzch szubienicy.
Bellevigne de l’Etoile wszedł na szubienicę i Grintoire zobaczył obmierzłą jego twarz nad sobą.
— Teraz rzecze Clopin Trouille-fou — kiedy klasnę w ręce, Andrzej Czerwony poderwie ławkę, Franciszek Chante-prune uwiesi się u jego nóg, a ty zaś, Bellevigne, porwiesz go za ramiona. Tylko razem, rozumiecie?
Poecie włosy stanęły na głowie.
— Czyście gotowi? — zapytał Clopin.
Biedny Grintoire konał w męczarniach. Tymczasem król Tunów rozłożył ręce.
Lecz zatrzymał się z klaśnięciem, jakby mu jakaś myśl przyszła.
— Aha! chwilkę jeszcze, zapomniałem... Zwyczaj jest u nas, że przed powieszeniem mężczyzny pytamy kobiet, czy która go nie chce. Kolego, jeszcze jeden ratunek: trzeba abyś zaślubił truandkę, albo powróz.
To prawo cygańskie, jakkolwiek dziwnem zapewne wydaje się czytelnikowi, jest umieszczone w prawodawstwie angielskiem. Patrz Burington’s Observations.
Grintoire odetchnął. W przeciągu pół godziny drugi raz, powracało doń życie. Ufać w to jednak nie miał ochoty.
— Hola! — krzyknął Clopin — kobiety, dziewki, czy niema której pomiędzy wami, począwszy od czarownicy aż do dziewczyny, któraby chciała tego hultaja? Hola! Kolleto la Charenne, Elżbieto Trouvain, Szymono Jodouyne, Maryo Piedebou, Michalino Genaille, Klaudyno Ronge-breille, Maturyno Girorou, Izabello Thierrye — pójdźcie, zobaczcie tego hultaja.
Grintoire w tym stanie nie był bynajmniej ponętnym.
Truandki mało okazały zajęcia i odpowiedziały: — Nie chcemy; powiesić go, będzie dla wszystkich zabawka.
Trzy jednak wyszły z tłumu. Pierwsza otyła, z kwadratową twarzą, obejrzała suknie filozofa, skrzywiła się i rzekła:
— Stary grat.
Po chwili zaś dodała:
— A twój kapelusz?
— Zabrano mi — odparł Grintoire.
— Twoje buty?
— Bez podeszew.
— Twoja kieska?
— Nie mam ani grosza.
— Niech cię powieszą, kiedy tak — rzekła, odwracając się, truandka.
Druga czarna, stara, obrzydła, obejrzała poetę i również się skrzywiła, mówiąc: — Taki chudy!
Trzecia była młoda, świeża i nie bardzo brzydka.
— Ocal mnie — mówił do niej cicho Grintoire.
Spojrzała na niego z litością, spuściła oczy i zamilkła. Była to ostatnia nadzieja.
— Nie mogę! — rzekła niebawem — Wilhelm Longue-jou biłby mnie. I zmieszała się z tłumem.
— Kolego, — rzecze Clopin — jesteś nieszczęśliwy.
Następnie, stając na beczce, zawołał: — Nikt go nie chce? po raz pierwszy zapytuję, drugi, trzeci — a więc przybito.
Bellevigne de l’Etoile, Andrzej Czerwony i Franciszek Chante-prune zbliżyli się do Piotra Grintoire.
W tej chwili powstał krzyk pomiędzy argotczykami: Esmeralda! Esmeralda!
Grintoire obejrzał się w tą stronę, skąd krzyk pochodził. Tłum się rozstąpił i przepuścił piękną, młodą istotę. Była to cyganka.
— Esmeralda! — mówił bezprzytomny Grintoire wpośród wzruszenia, do którego obraz czarodziejski się przyczynił.
Ta śliczna dziewczyna zdawała się nawet i w Okręgu Cudów wpływ swój wywierać. Argotczycy spojrzeli na nią z uszanowaniem i wejście ułatwili.
Lekko zbliżyła się do poety. Koza szła za nią.
— Czy macie wieszać tego człowieka? — zapytała z powagą.
— Tak, siostro! — odpowiedział król Tunów — chyba, że go weźmiesz za męża.
Spuściła oczy i rzekła: — Biorę.
Grintoire pomyślał sobie, że marzy od rana i teraz sen go dręczy.
Przejście, jakkolwiek przyjemne, jednak zagwałtowne.
Odwiązano postronek i zsadzono poetę z ławki.
Książę egipski, nie mówiąc słowa, wzniósł gliniany dzbanek; cyganka podała go poecie, mówiąc: — Stłucz.
Dzbanek upadł na ziemię i potłukł się w kawałki.
— Bracie! — rzekł wtedy książę egipski — oto twoja żona; siostro — oto twój mąż! Idźcie na cztery lata.