Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dwunasta/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Przyjaciel nie w porę |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga dwunasta Cały tekst |
Indeks stron |
Tej samej nocy Quasimodo nie spał. Zamykając bramy, nie zauważył, że alchemik przeszedł koło niego i zmarszczył się, widząc, jak wszystko starannie zamyka. Klaudyusz zdawał się być bardziej niespokojnym niż zwykle. Od owej nocnej przygody w izdebce najgorzej się obchodził z dzwonnikiem, lecz nadaremnie go łajał i bił, nic nie zmniejszało cierpliwości i posłuszeństwa garbusa. Znosił zniewagi, groźby, razy, nie szemrząc, ani się skarżąc, tylko niespokojnie śledził swego pana, ilekroć ten szedł na wieżę; Klaudyusz sam przecież uważał za właściwe nie pokazywać się cygance.
Tej nocy Quasimodo, powiedziawszy dobranoc ulubionym dzwonom, wszedł na szczyt wieży północnej i, postawiwszy na dachu swoją ślepą latarnię, zaczął się przyglądać Paryżowi. Noc, jakeśmy powiedzieli, była ciemna, i Paryż, który w owym czasie nie był wcale oświetlany, przedstawiał pomieszany zbiór domów, jakby natłoczenie mas czarnych, których środkiem przeświecała bielejąca się Sekwana. Quasimodo w jednym tylko domu bardzo oddalonym, w jednem tylko okienku widział światło, a dom ten był w stronie bramy świętego Antoniego. Tam musiał ktoś czuwać.
Gdy tak wodził po horyzoncie jedynem swem okiem, uczuwał jakąś dziwną, wewnętrzną trwogę. Od kilku dni miał się już na baczności, albowiem widział jakichś złowrogich ludzi, krążących koło kościoła, którzy spoglądali na schronienie biednej dziewczyny. Myślał, że nowe niebezpieczeństwo zagraża Esmeraldzie. Wyobrażał sobie, że, równie jak jego, i ją ściga nienawiść ludu i sądził, że łatwo jaki wypadek przytrafić się może. Tak więc czuwał na wieży, marząc o wielu rzeczach, i spoglądając to na izdebkę, to na Paryż.
Kiedy w ten sposób przetrząsał wszystkie zakątki miasta okiem, które natura uczyniła tak przenikliwem, że mogło wynagrodzić mu niedostatki innych zmysłów, nagle przy ulicy Vieille Pelleterie, zdawało mu się, że spostrzega jakiś ruch, jakby tłum głów płynących. Zdziwiony tem, zwiększył uwagę. Rzeka owa ruchoma zdawała mu się wpływać w Cité, a stamtąd wychodzić prosto.
W chwili, gdy brnął w domysłach, coby to takiego poruszać się mogło, ta sama fala ukazała mu się na ulicy Parvis, która prosto przechodzi z Cité ku katedrze. Nakoniec, pomimo ciemności, ujrzał wylewające się głowy i tłum, zalegający plac.
Widok ten przerażał. Być może, że ta szczególna procesya, pragnąca ukryć się w ciemnościach, równie głębokie zachowywała też milczenie. Wszakże pewien hałas tworzyć musiała, a zdawał się on nie z samego stąpania pochodzić. Lecz i ta słaba wrzawa nie dochodziła głuchego, i tłum ten zdawał mu się zbiorem umarłych, niemych, postępujących bez szmeru, w cichości. Byłato mgła, pełna ludzi, cienie, postępujące w cieniu.
Bojaźń odezwała się w duszy Quasimody, bo dawne podejrzenia niebezpieczeństwa, grożącego cygance, stanęły mu w pamięci. Czuł, że zbliża się jakieś gwałtowne zajście. W tak krytycznej chwili odbył naradę z sobą samym, naradę prędką i rostropniejszą, niżby się spodziewać należało po tak wadliwym organizmie. Czy ma obudzić cygankę? czy jej ułatwić ucieczkę? — ale jak? — którędy? — przez rzekę? — kiedy łodzi nie ma? — czy lądem? — ulice osaczone przez tłum. Jeden widział tylko środek: dać się zabić na progu kościoła, opierać się do ostatka, a nie strwożyć Esmeraldy, nie zakłócić jej snu. Dość wcześnie się przebudza, kto ma umierać. Zrobiwszy to postanowienie, zaczął badać „nieprzyjaciela“.
Tłum na placu rósł z każdą chwilą. Quasimodo domyślał się przecież, że nie wiele robi hałasu, bo okna ulic i na placu pozostawały zamknięte. Nagle światło zabłysło i siedem, albo osiem zapalonych pochodni przesunęło się po placu. Quasimodo ujrzał wtedy wyraźnie gromadę mężczyzn i kobiet, uzbrojoną w kosy, widły, kusze i miecze, których żelezce błyszczały przy ogniu. Przypomniał sobie ten lud, i zdawało mu się, że poznaje wszystkie te twarze, które go przed kilkoma miesiącami okrzyknęły głową błaznów. Jeden z mężczyzn, wstąpiwszy na wzniesienie z pochodnią w dłoni, zdał się mieć mowę; armia zrobiła obrót, jakby zajmowała swoje stanowiska. Quasimodo zabrał latarnię i zeszedł na wystawę pomiędzy wieżami, aby lepiej widzieć i bronić się.
Clopin Trouille-fou, przybywszy nawprost bramy kościelnej, ustawił swoje wojsko w szereg wojenny. Chociaż żadnego nie spodziewał się oporu, chciał, jak roztropny jenerał, być przygotowanym na obronę przeciwko patrolom. Tak ustawił siły swoje, że, patrząc zgóry, albo zdaleka, wziąłbyś je za wojska rzymskie, w trójkąt ustawione pod Ecnome, albo za sławny klin Gustawa Adolfa. Podstawa tego trójkąta opierała się o stronę placu, przeciwległą katedrze i w ten sposób zamykała ulicę Parvis; jeden jego bok rozciągał się wzdłuż szpitalu, drugi zagradzał ulicę świętego Piotra aux Boeufs. Clopin Trouille-fou stanął na szczycie, t. j. u podnóża świątyni, wraz z książęciem egipskim, naszym przyjacielem Janem i najwaleczniejszymi.
Podobne przedsięwzięcie, dla wykonania którego truandowie zebrali się przed kościołem Panny Maryi, w wiekach średnich nie było osobliwością. Tego, co nazywamy „policyą“, nie było wtedy. W ludnych miastach, nadewszystko w stolicach, nie było władzy połączonej, jednej. Feudalizm budował te wielkie gminy w dziwaczny sposób. Obręb miasta tysiące miał panów, którzy dzielili je na rozmaite części i kształty. Stąd mnóstwo oddzielnych, z sobą najsprzeczniejszych straży policyjnych, to jest właściwie żadnej nie było. W Paryżu naprzykład, niezależnie od stu czterdziestu panów, było dwadzieścia pięć władz, wymierzających sprawiedliwość, począwszy od biskupa paryskiego, mającego sto pięć ulic, aż do przeora kościoła Panny Maryi, który miał ich cztery. Wszystkie te feudalne władze tylko tytularnie uznawały zwierzchność królewską, a wszystkie miały prawo miecza.
Ludwik XI, ten niestrudzony pracownik, który całą siłą podkopywał władzę feudalną, następnie burzoną przez Richelieugo i Ludwika XIV na korzyść monarchii, w końcu zwaloną przez Mirabeau na korzyść ludu, i Ludwik XI starał się rozwiązać tę sieć dominialną, pokrywającą Paryż, wydając kilka postanowień policyjnych, obowiązujących zarówno wszystkich. Tak więc w roku 1465 wyszedł rozkaz, aby mieszkańcy wieczorem stawiali świece w oknach i zamykali psy, pod karą pieniężną; tegoż samego roku wydany był rozkaz zamykania wieczorem ulic łańcuchami żelaznemi i zakaz noszenia broni zaczepnej. Lecz wkrótce te wspólnie obowiązujące ustawy poszły w zapomnienie. Mieszczanie pozwalali gasnąć świecom w oknach, włóczyć się psom po ulicach i łańcuchy zakładali w czasie oblężenia. Stare rusztowania prawodawstwa feudalnego stały nietknięte. Nieprzeliczone mnóstwo panów, kłócąc się nawzajem w mieście, napadając na siebie, szkodząc sobie wzajemnie, trzymali straże i patrole dla własnych celów, to też między niemi przesuwały się swobodnie rozboje, łupiestwa i gwałty. W tym bezładzie nic nie było nadzwyczajnego napad ludu na jaki pałac, dworzec, dom, nawet w najludniejszych częściach miasta. W podobnem zdarzeniu sąsiedzi nie mieszali się do sprawy, chyba, że rabunek do nich dochodził. Zamykali uszy na strzały, tarasowali drzwi i okna, i mówili nazajutrz: tego i tego zrabowano, tego i tego zabito. To też nietylko mieszkania królewskie: Louvre, pałac wielki, Bastylia, Tournelles, ale mieszkania panów, jak naprzykład: Petit-Bourbon, L’hotel-Lens, L’hotel-Angouleme i inne, miały okopy warowne i strzelnice u bram. Kościoły tylko szanowano dla świętości. To też niektóre z nich, a w ich liczbie i kościół Panny Maryi, nie były obwarowane. Opactwo świętego Hermana-des-pres było ufortyfikowane jak prawdziwa warownia. Twierdza ta stała jeszcze w roku 1610.
Powróćmy do kościoła Panny Maryi.
Kiedy pierwsze przygotowania skończono, — a musimy przyznać, że rozkazy Clopina były prędko i dobrze wykonywane — naczelnik bandy, zwracając się ku katedrze i miotając pochodnią, wzniósł swój głos chrapliwy w te słowa:
— Tobie, Ludwiku de Beaumont, biskupie paryski, radco w parlamencie, ja, Clopin Trouille-fou, król Tunów, mówię: Nasza siostra, którą niesłusznie potępiono za czarnoksięstwo, schroniła się do twego kościoła. Winieneś jej więc dać schronienie i bezpieczeństwo. Mimo to parlament chce ją wziąć w moc swoją i ty na to pozwalasz; powieszonoby ją jutro na placu de Grève, gdyby Boga i truandów nie było. Do ciebie więc przychodzimy, biskupie, bo, jeśli twój kościół nietykalny, to i nasza siostra także. Oto dlaczego wzywamy cię, abyś nam wydał dziewczynę, przez co ocalisz twój kościół. Jeżeli nie — dziewczynę zabierzemy, a kościół złupimy; na prawdę czego, zatykam tu mój znak, i niech Bóg mi dopomoże.
Quasimodo nie mógł słyszeć tych wyrazów, wymówionych z dziką powagą. Jeden z truandów podał Clopinowi chorągiew, który ją wetknął w bruk. Tą chorągwią były widły o dwóch zębach, na których zawieszono kawał szmaty.
To uczyniwszy, król Tunów powiódł wzrokiem po swojej armii, której oczy na równi z pikami świeciły. Po małym przestanku wykrzyknął:
— Naprzód dzieci! hajże do roboty!
Trzydziestu silnych mężczyzn, z ogorzałemi twarzami, wystąpiło z szeregu; uzbrojeni w młoty, obcęgi i oskardy, postąpili ku głównym drzwiom kościoła, i wkrótce widzieć ich było można, jak się wzięli do dzieła. Mnóstwo truandów poszło za nimi, aby im pomagać lub patrzeć. Jedenaście stopni schodów było nimi natłoczonych, mrowiły się wprost.
Przecież brama opierała się.
— Do dyabła! — rzecze jeden — twarda i mocna.
— Stara i potężnie okuta — mówił drugi.
— Zaręczam wam mimo to, że bramę wyważycie i odbierzecie dziewczynę, nim się zakrystyan obudzi. Patrzcie! już zamek pęka.
W tej chwili straszny łoskot rozległ się za Clopinem; — odwrócił się. Ogromna belka spadła zgóry i zmiażdżyła ze dwunastu truandów, stojących na stopniach kościoła; następnie odbiła się o bruk z hukiem okropnym i pokaleczyła nogi wielu hajdamakom, usuwającym się ze strasznemi krzykami trwogi. Oblegający, chociaż osłonięci wystawą bramy, cofnęli się, i Clopin sam się cofnął na stosowną odległość od kościoła.
— Bogu dzięki! umknąłem! — zawołał Jan — poczułem pismo nosem, ale za to Piotr Assommeur padł jak długi.
Trudno powiedzieć, jaki przestrach pomiędzy truandów rzuciła ta belka. — Przez kilka chwil wytrzeszczali tylko oczy ku górze; kawał ten drzewa więcej ich przeląkł, niż gdyby dwadzieścia tysięcy łuczników królewskich nadeszło.
— Do szatana! — mówił przez zęby książę egipski — to czary, panowie!
— To księżyc pewnie rzucił nam to polano — rzekł Andrzej-Czerwony.
— O! księżyc czasem broi figle! — zakończył Franciszek Chante-prune.
— Do milion dyabłów! — wykrzykuął Clopin — głupcy wszyscy jesteście. — Sam jednak nie umiał sobie wytłómaczyć spadnięcia belki.
Na fasadzie nic dojrzeć nie było można, bo światła pochodni tam nie dosięgały. Belka ciężka leżała tymczasem na placu, a pod nią i przy niej rozlegał się jęk poranionych.
Król Tunów, po ochłonięciu z przestrachu, znalazł przecież wytłómaczenie tego zjawiska i rzekł:
— Do dyabła!... to kapituła się broni. Kiedy tak, to pal! rabuj!
— Rabuj! — powtórzyła rozjuszona tłuszcza. — I grad pocisków posypał się na fasadę kościoła z kusz i łuków.
Na ten huk sąsiedni mieszkańcy kościoła przebudzili się, i wiele szlafmyc ukazało się w oknach domów.
— Strzelajcie do okien! — zawołał Clopin.
Okna pozamykały się natychmiast i biedni mieszczanie wrócili pocić się ze strachu do boku swoich żon, zapytując siebie, czy teraz już nawet na placach przedkościelnych ma się szabas odprawiać. Mężowie, przypominając sobie napad Burgundczyków w 64 roku, poczęli myśleć o rabunkach ówczesnych, kobiety o gwałtach — i wszyscy razem drżeli.
— Łeb na łeb! — powtórzyli argotczycy, ale się zbliżać nie śmieli. Patrzyli to na kościół, to na belkę. Belka nie ruszała się, kościół był spokojny i pusty; przecież jakaś trwoga przenikała truandów.
— Dalej do pracy, dzieci! — krzyknął Clopin Trouille-fou. — Wyważyć bramę.
Nie postąpił nikt kroku.
— Do pioruna! to mi chłopy, co się lękają kawałka drzewa.
Stary cygan odezwał się.
— Dowódzco, to nie belka nas trwoży, ale drzwi całe okute żelaznemi sztabami: młoty i obcęgi nic tam nie pomogą.
— A czegóż wam trzeba, aby je wyważyć? — zapytał Clopin.
— Trzeba nam tarana.
Król Tunów pobiegł do belki i dotknął ją nogą.
— Oto jest! — rzekł — sami kanonicy wam go przysłali. — I, kłaniając się kościołowi, mówił: — Bóg zapłać, ojcowie wielebni!
Ten dowcip natchnął odwagą truandów; podniesiono ciężką belkę i uderzono nią w bramę. Widząc, jak tę belkę sto rąk wznosiło, rzekłbyś, że potworne zwierzę o tysiącu nóg uderzyć ma na kamiennego olbrzyma.
Za uderzeniem belki, drzwi w półmetalowe huknęły jak ogromny bęben; nie ustąpiły jednak wcale, tylko kościół cały zadrżał. W tej samej chwili zaczął z fasady padać grad kamieni.
— Co u dyabła! — zawołał Jan Frollo — kamienie lecą nam na głowy. Czyżby to wieże strącały na nas swoje posążki?
Trzeba zauważyć, że te kamienie spadały nie gradem, lecz kolejno jeden po drugim, a tak często, że argotczycy mieli ich zawsze po dwa, gdy jeden padał u stóp, drugi już wisiał nad głowami, a padały tak trafnie, że roztrzaskiwały łby na wszystkie strony. Mało było takich, coby nie doznali szwanku, i już wielu pokaleczonych i zabitych leżało pod stopami oblegających, którzy, wściekli, wytężali swe siły, cisnąc się jedni przez drugich, nie zważając na razy. Długa belka wciąż uderzała w bramę, kamienie ustawicznie leciały, i brama jęczała.
Czytelnik domyśla się zapewne, że ten niespodziewany opór pochodził ze strony Quasimoda. Wypadek na nieszczęście usłużył głuchemu.
Kiedy zeszedł na wystawę pomiędzy wieże, myśli mąciły mu się w głowie. Biegał długi czas po galeryi jak szalony, myśląc o sposobie ocalenia cyganki. Najprzód chciał wejść na południową wieżę i dzwonić na gwałt, lecz nimby jakabądź pomoc przyszła, drzwi byłyby wyważone. Byłoto właśnie w chwili, gdy truandowie szli ze swemi żelezcami. Co począć?
Nagle przypomniał sobie, że mularze przez cały dzień poprzedni robili przy naprawie muru na wieży północnej.
Pobiegł więc na tę wieżę i znalazł ją pełną materyałów. Było tam dosyć kamieni, belek i ołowiu w zwiniętych arkuszach. Prawdziwy arsenał.
Czas naglił, bo młoty i obcęgi pracowały na dole. Z siłą, jaką daje niebezpieczeństwo, podniósł najbliższą belkę, wychylił ją przez okienko i spuścił nadół. Ogromna belka, lecąc, rysowała mur, obrywała rzeźby i, padając, okropny huk wydała.
Quasimodo widział, ze truandowie rozpierzchli się, jak popiół za dmuchnięciem. Korzystając z przestrachu ich, gdy zdumieni patrzyli na poświęcane mury, Quasimodo zgromadził kamienie, ołów, cegłę, i, kiedy ci znowu zaczęli bić w bramę, ten puścił na nich grad kamieni.
Ktoby widział w tej chwili Quasimoda, uląkłby się zapewne. Nagromadziwszy kupy kamieni przy balustradzie i wyrzuciwszy mniejsze, toczył z pośpiechem wielkie i spuszczał jeden po drugim. Od czasu do czasu spoglądał, jaki skutek osiąga spadnięcie jakiej olbrzymiej bryły i, kiedy wielu raniła lub zabijała, mruczał: „Hm!“
Oblegający nie tracili odwagi. Już wielekroć brama zadrżała pod ciężarem tarana, już zamki trzeszczały i zawiasy skrzypiały i drzewo wylatywało kawałkami. Na szczęście we drzwiach więcej było drzewa niż żelaza.
Quasimodo, czując jak brama się chwieje, chociaż nie słyszał huku i trzasku, widząc truandów pełnych wściekłości, pragnął dla siebie i dla cyganki skrzydeł, aby za ich pomocą uciec nad głowami oblegających.
Grad kamieni nie mógł odeprzeć zuchwałych. Quasimodo, w chwili niepokoju i zwątpienia, ogarniającego go, spostrzegł nagle, że z balustrady, z której raził nieprzyjaciół, szły dwie ogromne rynny kamienne, wyłożone wewnątrz ołowiem. Nowa przyszła mu myśl do głowy; pobiegł po słomę, złożoną na jego legowisku, na niej położył nieco drzewa, na to zaś kilkanaście zwitków blachy ołowianej; taki ułożywszy stos w rynnie, podpalił go.
Przez ten czas, gdy nie spadały kamienie, truandowie przestali patrzeć dogóry. Rozbójnicy, jak psy goniące dzika, zziajani, zaczęli się cisnąć do bramy, chcąc ją koniecznie wyważyć, a każdy chciał być jaknajbliżej. Czekali niecierpliwie tej chwili, rychło drzwi trzasną i pozwolą im wtłoczyć się we wnętrze świątyni, gdzie bogate stroje kapłańskie, złote i srebrne naczynia, nęciły ich żądze złodziejskie. Zapewne, w tej tak dla nich upragnionej chwili więcej myśleli o rabunku, niż o ratowaniu swojej siostry, cyganki. Esmeralda była dla nich tylko pretekstem, jeżeli rozbójnicy potrzebują pretekstów.
Nagle, w chwili, gdy gromadzili się około tarana, aby nim najsilniejszy i już skuteczny raz zadać drzwiom świątyni, odezwało się z pośród nich straszne wycie, okropniejsze niż kiedy spadła belka. Ci, którzy nie krzyczeli, obejrzeli się i zadrżeli z przestrachu. Dwa strumienie roztopionego ołowiu spadały na cały tłum. Rozstąpili się natychmiast i w owem morzu głów zrobiły się dwa puste miejsca, jakie robi woda gorąca na śniegu. Wiły się na nich ciała umierających w strasznych męczarniach.
Wrzask był okropny. Truandowie w nieładzie zaczęli uciekać, śmiali równie jak bojaźliwi, i po raz drugi plac został pustym.
Oczy wszystkich zwróciły się na szczyt kościoła. To, co ujrzeli, było czemś nadzwyczajnem. Na wierzchu najwyższej galeryi, nad rozetą jeszcze, wznosił się pomiędzy dwiema wieżami ogromny słup płomienny, którym wiatr miotał na wszystkie strony i rozrzucał iskry. Nad płomieniem widać było ogromne paszczęki rynien, które wyrzucały strumienie roztopionego ołowiu. Wśród tego okropnego widoku kręciła się jakaś żyjąca istota, jak ćma około świecy.
Nastąpiło trwożne milczenie pomiędzy truandami, podczas którego słychać było krzyki przerażenia kanoników, zamkniętych w gmachu kościelnym, jęki umierających i spadanie kropli ołowiu na bruk.
Kilku truandów schroniło się pod wystawę domu Gondelaurier i tam zebrali radę. Książę egipski ze zdumieniem patrzał na piramidę ognistą, Clopin gryzł palce i mówił:
— Niepodobna się dostać!
— Ach! do pioruna, — mówił Maciej Hungadi Spicali — oto rynny, które plują ołowiem.
— Patrzaj, patrzaj, a tam co za dyabeł chodzi około ognia! — zawołał książę egipski.
— Ach! dalipan, — zawołał Clopin — to ten przeklęty dzwonnik, Quasimodo.
Cygan kiwnął głową.
— A ja wam powiadam, — mówił — to duch Sabnac, to czart fortyfikacyi. Wygląda jak żołnierz, a głowę ma lwią. To on! poznaję go. Niekiedy się ubiera jak Turek.
— Gdzie jest Bellevigne de l’Etoille? — zapytał Clopin.
— Zabity — odpowiedziała jedna truandka.
— Czyż niema sposobu wyważenia tych drzwi? — zawołał król Tunów, tupiąc nogą.
Książę egipski pokazał mu dwa gorące strumienie ołowiu, które nie przestawały płynąć po fasadzie, jak dwie fosforyczne strugi.
— Prawda, widziano kościoły, — mówił następnie — które się same broniły. Naprzykład kościół świętej Zofii w Konstantynopolu, który potrzykroć o ziemię powalił półksiężyc Mahometa, potrząsając kopułami swojemi, które są prawdziwemi głowami. Wilhelm paryski, co tę oto świątynię stawiał, niewątpliwie był czarownikiem.
— Jakto! — zawołał Clopin — mamyż zostawić tę naszą siostrę, aby ją jutro powiesili?
— I zakrystyę, pełną złota, także porzucimy? — zapytał jeden wysoki truand.
— Sprobójmy raz jeszcze! — zawołał Clopin.
Maciej Hungadi pokiwał głową.
— Trudno wejść drzwiami! — rzekł — innej trzeba szukać drogi.
— Gdzie Jan Frollo? — zapytał Clopin — ten młody, co to cały ubrał się w żelazo?
— Zapewne poległ, bo go nie słychać śmiejącego się — odpowiedział jeden z truandów.
Król Tunów brwi zmarszczył.
— To źle, a Piotr Grintoire?
— Dowódzco Clopinie, — rzekł Jędruś-Czerwony — jeszcze z Mostu Zamiany umknął.
Clopin tupnął nogą.
— A to łotr! — rzekł — sam nas zachęcał, a teraz pierwszy uciekł. Ach! podły gaduła!
— Dowódzco! — zawołał Jędruś-Czerwony — oto młody Jaś.
— Bogu dzięki. — rzekł Cłopin. — Lecz cóż on ciągnie, u dyabła!
W rzeczy samej był to Jan, ciągnący ogromną drabinę, zadyszany jak mrówka przy źdźble słomy.
— Dzieciaku, — rzekł Clopin, zbliżając się do Jana — a ty co chcesz zrobić z tą drabiną?
— Już ja wiem, co zrobię! — odrzekł Jan. — Bogu dzięki, że ją dostałem. — To moja znajoma, poczciwa dziewczyna w domu podstarosty, której się zdaje, żem piękny jak Kupido, sama mi ją dała, wyszedłszy do mnie w jednej koszuli. Biedactwo się zawiodło...
— Wszystko to dobrze, — mówił Clopin — ale na co się to przyda?
Jan spojrzał na niego złośliwie i klasnął palcami. Wyborny był w tej chwili. Na głowie miał hełm dziwaczny, cały najeżony kolcami.
— Co z tego będzie? — powtórzył. — Patrzcie, tam wgórze ten oto szereg posągów, które tak głupio wyglądają; nad niemi aż troje drzwi.
— No i cóż?
— To galerya królów francuskich.
— I cóż z tego?
— Zaczekajcie! na końcu tej galeryi są drzwi nigdy nie zamykane; kiedy tam wejdę po drabinie, dostanę się do kościoła.
— Kiedy tak, to ja wejdę pierwszy.
— Za pozwoleniem, to moja drabina. Ja wejdę pierwszy, a ty za mną.
— Niech cię dyabli wezmą! nigdy nie będę drugim! — odpowiedział Clopin.
— To sobie szukaj innej drabiny! — odrzekł Jan, i, ciągnąc swoją, wołał:
— Za mną, dzieci!
W jednej chwili postawiono drabinę i oparto o mur nad jednemi z bocznych drzwi. Tłum truandów, wydając okrzyki radosne, zgromadził się u jej spodu, chcąc na nią włazić, lecz Jan, broniąc swych praw, pierwszy wszedł na szczebel. Droga była dość długą, bo galerya dzisiaj jest wzniesioną na 60 stóp nad ziemię, a ówcześnie jedenaście schodów znacznie ją podwyższało. Ciężko uzbrojony, powoli szedł Jan, jedną ręką chwytając się szczebli, a w drugiej trzymając kuszę. Gdy był pośrodku drabiny, spojrzał smutnie na poległych kolegów i rzekł: „Oto stos trupów, godny piątej pieśni Iliady!...“ I znowu szedł dalej, a za nim truandowie, jeden na każdym szczeblu. Widząc tę linię grzbietów uzbrojonych, rzekłbyś, że wąż wije się po murze kościoła. Jan, gwiżdżący na czele, dopełniał złudzenia.
Nakoniec wszedł na balkon galeryi wpośród oklasków całej bandy. Stawszy się panem tej niezdobytej twierdzy, wydał okrzyk radości, lecz nagle osłupiał, albowiem za jednym posągiem ujrzał błyszczące oko Quasimoda.
Zanim drugi z kolei napastnik z drabiny mógł stąpić na galeryę, straszny garbus skoczył ku drabinie, pochwycił za jej koniec, poruszył, i popchnął z siłą nadzwyczajną. Pchnięta w tył drabina wyprostowała się, następnie, chwiejąc się, opisała łuk ogromny i, jak most zwodzony, gdy łańcuchy pękną, padła całym swoim ciężarem na ziemię. Zagrzmiało straszne przekleństwo, i z gromady trupów zaledwo kilku poranionych wyczołgało się na plac.
Wrzawa, złożona z gniewu i bolesnych jęków, nastąpiła po okrzykach radości. Quasimodo, na nic nie zważając, patrzał na to, oparty o balustradę.
Jan Frollo w przykrem był położeniu. Znajdował się sam na galeryi z groźnym dzwonnikiem, oddzielony od towarzyszy kilkudziesięciu stopami prostopadłego muru. Kiedy Quasimodo popychał drabinę, Jan pobiegł do drzwi, sądząc, że były otwarte. Lecz się omylił. Głuchy, wchodząc na galeryę, zamknął je za sobą. Wtedy Jan schował się za posągiem kamiennym, nie śmiejąc oddychać, ani patrzeć.
W pierwszych chwilach głuchy nie zważał nań, jakby zapomniał o nim, lecz nakoniec odwrócił się i wyprostował, spostrzegł Jana.
Jan gotował się na odpór, lecz głuchy pozostał nieruchomym, i tylko stał zwrócony ku patrzącem u nań żakowi.
— Ho! ho! czego na mnie tak patrzysz? — mówił, a jednocześnie, nieznacznie narządzał swoją kuszę.
— Quasimodo! — zawołał — teraz będziesz się nazywał ślepym.
I strzelił. Strzała świsnęła i ugodziła w lewe ramię garbusa. Quasimodo, jakby rany nie czując, wyrwał strzałę z ramienia, złamał ją na kolanie, i dwa kawałki rzucił na ziemię. Jan nie miał czasu strzelić powtórnie, bo Quasimodo nagle wpadł na niego i przycisnął do muru, aż zbroja na nim, trzeszcząc, spłaszczyła się.
Wtedy przy świetle pochodni dziwny a straszny ukazał się widok.
Quasimodo lewą ręką ujął Jana, który się nawet nie bronił, tak był zmieszany. Poczem prawą z największą flegmą zaczął rozbierać go ze zbroi, z pałasza, z kaska i naramienników. Rzekłbyś, że małpa wyłuskuje orzech. Quasimodo rzucał na ziemię żelazne te skorupy.
Kiedy Jan ujrzał się rozbrojonym i rozebranym, nie śmiał mówić do głuchego, ale zaczął się śmiać i śpiewać, jakby się nie bał niczego:
Miasto Carabra ustrojone,
Marafin je złupił....
........
........
Nie zdołał skończyć. Quasimodo jedną ręką pochwycił go za nogę i, wywijając nim nad przepaścią jak procą, uderzył o mur czaszką, a następnie rzucił. Ciało, skulone we dwoje, z pustą już czaszką, zawisło na murze, w połowie drogi, na jednej z architektonicznych ozdób.
Krzyk trwogi rozległ się pomiędzy truandami.
— Zemsta! — zawołał Clopin.
— Zemsta! — powtórzył tłum.
— Do szturmu!
Powstała wrzawa nie do opisania, jakby przeciągłe wycie, w którem się mieszały wszystkie języki, wszystkie szwargoty, wszystkie przekleństwa. Trup Jana obudził wściekłość bandytów; wstyd i gniew, że tak długo jeden garbus opierać się może, nowych im sił dodały. Wynaleziono nowe drabiny, zapalono więcej pochodni, i w kilka minut potem straszne mrowisko drapało się ze wszech stron na kościół. Nie mający drabin, wciągali się do góry po linach, którzy zaś i tych nie mieli, leźli po płaskorzeźbach, albo czepiając się jeden drugiego ubrania. Żadnego nie było środka oparcia się tym strasznym postaciom. Zdawało się, że warstwa szarańczy oblega mury.
Tymczasem plac zajaśniał jakby mnóstwem pochodni. Scena ta, dotąd ukryta w ciemności, nagle zalaną była powodzią światła. Plac jaśniał i łunę dokoła roztaczał. Stos, zapalony pomiędzy wieżami, gorzał i wił się w płomieniach. Miasto poczęło się ruszać zaniepokojone. Na gwałt uderzono w dzwony. Truandowie wyli, krzyczeli i pięli się na mury; Quasimodo wszelką stracił nadzieję, załamywał ręce i tylko już cudu wyglądał i wzywał.