Komedjanci/Część II/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
W kilka dni potem Sylwan, do interesów ojca się zbliżywszy, a swoich osobistych długów mając już po uszy, zawyrokował, że pora było myśleć o ożenieniu, i ruszył śmiało na polowanie posagowe. Pora zbyt była spóźniona, żeby do wód jechać: bogatsi już się porozjeżdżali do miast. Pożyczywszy więc kilkaset dukatów u Wacława, który po bratersku usłużył Sylwanowi, ubrawszy dwór swój w liberje świetne, powóz, konie i cały kawalerski swój porządek postawiwszy na najwyszukańszej stopie, ruszył do Warszawy, udając wołyńskiego magnata, po drodze sypiąc opisami swych tysiąców dusz, pałaców, przepychu, do którego przywykł, i świetnych familijnych związków.
Cesia, pozostawszy w domu, innego rodzaju łowami zajęta była; usiłowała ku sobie pociągnąć Wacława, który od chwili, jak tylko dojrzał jej zamiar, ze wstrętem prawie począł od niej unikać. Nie czuł on odwagi i siły do boju, postanowił usunąć się od niego.
Palnik tak blisko był Wulki, że częściej u Kurdesza niż u siebie dnie spędzał nasz bohater, a życie tak mu się teraz wypłacało sowicie za doznane wprzódy boleści i troski! Tak błogie, spokojne szczęście świeciło nad ich głowami, tak szybko płynęły chwile w towarzystwie księdza Warela, Kurdesza, Frani, a nawet Brzozosi, ożywiającej swą wielomównością, ciekawością i tysiącem śmiesznostek poważniejsze rozmowy, że bogacz zapomniał o bogactwie, o święcie i nie życzył tylko, by mu nic nie przerwało osnowy dzisiejszych dni jasnych.
Przywiązanie wzajemne obojga młodych ludzi nie uchodziło już niczyich oczu, tak było wyraźne, tak się z niem nie kryli. Kurdesz oczekiwał tylko formalnego oświadczenia, które Brzozosia, z kabały wnosząc, uważała za bardzo bliskie.
Codzień prawie Wacław z Palnika przychodził z książkami, z małemi podarkami, z wesołą twarzą do Frani, w której pokoiku, u kominka, z Brzozosią i rotmistrzem dnie spędzali. Chociaż go w różne strony ciągnione, nie czuł potrzeby innego towarzystwa, nie śpieszył nowych zawierać związków, bo dziś starano się o nie, a wczoraj jeszcze odpychano je prawie. Jakże nie miał podejrzywać ludzi o próżność i chciwość?
Całem zajęciem jego było ukształcenie Frani, uczynienie jej taką, jaką mieć pragnął. Szczęściem ona była jedną z tych istot uprzywilejowanych, którym Bóg dał serce wielkie i umysł silny, pojęcie bystre i jakby przeczucie wszystkiego, co dobre, szlachetne i wzniosłe. Dla niej nauka była jakby czegoś śnionego, zapomnianego, łatwem przypomnieniem; a rzadko kto tak zdrowo i trafnie pojmował wszystko jak ona. Zdziwił się nieraz Wacław tej jasności sądu, której spodziewał się w niej, a przecież go zdumiewała. Zdawało się, że sercem i czuciem zgadywała wielkie prawdy, których wprzód czuła pragnienie i potrzebę. Zresztą jestli tak drogie to ukształcenie sztuczne, to wychowanie powierzchowne, którem błyszczą panienki nasze? Co Bóg raz posiał w duszy, jeśli się w piękny kwiat rozwinie, nie skrzywią pierwsze lata młodości, wieleż to braknąć ma człowiekowi, choćby nie miał poloru i nauki? Wolę wieśniaka z poczciwem sercem, z głową otwartą, niż półmędrka, co nie ma serca, a głowę ciasną, napchaną ogryzkami strupieszałej nauki.
Umysł Frani tem potężniejszy, że rozwinięty bez męki, swobodnie, samoistnie, potężny z natury, był przygotowany do przyjęcia wszelkiego pokarmu najłatwiej, najchciwiej: serce mu pomagało. Jakkolwiek w rzeczach umysłu odmawiają sercu udziału, ileż to razy ten zaparty pomocnik, do którego się nikt nie przyznaje, kryjomo głowę i rozum podpiera, jak tajemnicza, cudowna siła, której dróg nikt nie zbadał, chodu nie dopatrzył, której nikt w twarz nie widział! Serce ma udział wszędzie i po dziele dopiero poznasz, że tam się wmieszało.
Jednego ranku Wacław i Frania siedzieli w małej izdebce, ożywioną wiodąc z sobą rozmowę. Brzozosia odeszła była na chwilę z kluczykami, gdy młody człowiek wstał z miejsca trochę wzruszony, ale poważny, zbliżył się do rotmistrzówny i, biorąc ją za rękę, zapytał:
— Panno Franciszko, wszak pozwolisz mi powiedzieć sobie wielkie i ważne jedno słowo?
Domyśliło się dziewczę, spuściło oczy, umilkło.
— Milczenie, zezwolenie, — rzekł Wacław, zatrzymując rękę — nie potrzebuję mówić, coś mogła wyczytać z oczu moich i mowy: kocham cię, silnie, szczere, na wieki, powiedz, czy chcesz być moją?
Frania tak się zakłopotała swem szczęściem, choć go się spodziewała oddawna, że spojrzeniem tylko i uściśnieniem dłoni mu odpowiedziała; gdy i ciekawa ciwunówna wpadła nagle, a poznawszy, co się święci, jak oparzona cofnęła się nazad pod jakimś pozorem do sieni, powtarzając nieustannie:
— Chwała Bogu, oświadczył się! chwała Bogu! jak Boga kocham, oświadczył się! Otóż jak mówiłam, tak się stało... stało się... oświadczył się...
Tak sypiąc wyrazami bez związku, ani się spostrzegła jak nos w nos spotkała się ze starym, którego dość mocno w ramię uderzyła.
— Co to ci, panno ciwunówno? — spytał Kurdesz.
— A to pan! Już! już! — zawołała, głos zniżając, ale tak jednak, że ją w całym domu słychać było — już! już! jak Boga kocham już!
— Co już?
— Oświadczył się.
— Kto? co? komu? o co?
— A! nie udawajże, rotmistrzu, nie niecierpliw mnie; któż, jeśli nie Wacław?
— Komu, pannie ciwunównie?
— Ale, panie rotmistrzu, dajże mi pokój! Cóż to pleciesz! Frani! Frani! Chodź! chodź!
I pociągnęła starego do pokoju za sobą co najrychlej, bojąc się jeszcze, by jej narzeczony nie uciekł.
Rotmistrz wszedł prawie przez nią wepchnięty, trochę sam niespokojny, szepcąc Zdrowaś Marja, które zwykł był pocichu i mentalnie we wszystkich ważniejszych życia okolicznościach odmawiać.
Zastał Franię u krosien schyloną, oblaną rumieńcem, ponsową i pomieszaną, Wacława przy niej rozrzewnionego, z uśmiechem na ustach i całującego podaną mu rękę. Ujrzawszy wchodzącego starca, Wacław się podniósł i postąpił ku niemu.
Brzozosia, tylko głowę pokazawszy, bojąc się spłoszyć swą przytomnością formalne oświadczenie, usunęła się nazad i stanęła na warcie u dziurki od klucza.
— Szanowny rotmistrzu, — odezwał się Wacław — pozwól mi dziś podziękować sobie za to zaufanie, z jakiem mnie do domu swojego przyjąłeś, jak syna, nie obawiając się dozwolić mi starać o serce i przywiązanie swej córki, tego anioła waszej szczęśliwej strzechy. Dziś przyszła chwila stanowcza: proszę cię o jej rękę, z jej zezwoleniem.
— Niech Bóg błogosławi, niech Bóg błogosławi — płacząc rzewnie i wyciągając ręce, zawołał rotmistrz. — Nie byłem ślepy, widziałem dawno, żeście się sobie podobali. Wola Boża, dla mnie starego wielkie to błogosławieństwo i nagroda... Ja cię kocham, Wacławie, jak syna, ale... — tu się zastanowił. — Wszędzie jest jakieś „ale“, mój drogi chłopcze — kończył z westchnieniem stary. — Pomyśl, o pomyśl dobrze nad tem, co czynisz: młody, bardzo młody; pierwsze uczucie, może przypadkowe, masz za wieczne, a to dla ciebie dziś podobno niestosowna partja. Choć Bogu dzięki, szlachectwo nasze ledwie nie od wielu lepsze, choć imię uczciwe, choć i grosz się znajdzie; ale moja droga Frania prosta wiejska dzieweczką, a tyś hrabia, tyś miljonowy, ciebie inny świat pociągnąć musi.
— Mnie?
— Posłuchaj, proszę, są to uwagi starej głowy, a otwartego dla was serca. Musisz się zbliżyć do swoich, a cóż ona tam pocznie? Chcesz, żeby jej urągali, by się wiecznie paliła wstydem, nie znając ani obyczajów waszych, ani świata, ani mowy, ani języka.
— Ale, ojcze kochany, jakiegoż towarzystwa Frania nie będzie ozdobą?
— Towarzystwa wedle Boga — rzekł szlachcic — to prawda, ale wedle świata, to rzecz inna; tam większy grzech nie umieć się ukłonić, niż bliźniego skrzywdzić; straszniejszy występek nie paplać po francusku, niż przysięgę złamać. Przebaczają wszystko, prócz drobnostek, w które obwijają się, jak jedwabnik w nici swoje. W tamtym świecie Frania będzie obca.
— Ale ja tego świata chętnie dla niej się wyrzeknę — zawołał Wacław.
— Słuchaj i czekaj, — przerwał Kurdesz — dziś dobrze ci tak mówić, ale co będzie potem?
— Miałżebyś mi nie wierzyć, rotmistrzu?
— Owszem i kocham cię, i wierzę ci, ale mojej drogiej Frani nie chciałbym dać tam, gdzie będzie niższą; ciężko mi na sercu, że ty ją bierzesz bogaty, możny... pan imieniem i rzeczą...
— Wolałżebyś mnie widzieć sierotą Wacławem?
— Nie kryję, że tobym wołał; miljony nie są rzeczą zbyt specjalną. Kto ma czysty, mierny mająteczek, a serce poczciwe, a głowę niezawróconą, temu te skarby są raczej kłopotem niż rozkoszą: pociągną go w świat fałszu, komedji, kuglarstwa i zepsucia.
— Ale, mój kochany rotmistrzu, ja mówiłem i powtarzam, że tego świata nie chcę!
— Nie znając go, — przerwał Kurdesz — nie sztuka! Chcę właśnie, żebyś go poznał lepiej i wyrzekł się, wiedząc, co tracisz: to to licho złe, ale powabne. Chcę, żebyś przyszedł do mnie, prosząc o Franię, pewien, że tam cię nic nie znęci...
Wacław i Frania spojrzeli na siebie niespokojni.
— Takie moje pragnienie, myśl moja, rozkaz wreszcie, jeśli tu rozkazu potrzeba. Niech Wacław rok przynajmniej pożyje w tym świecie, wypróbuje swojego przywiązania, a potem chętnie was i radośnie połączę.
— Rok! rotmistrzu kochany, to wiek!
— Chwila, kochany Wacławie, jeden zasiew, jedno żniwo. Tymczasem i ja się do weseliska przybiorę; a jeśli wam tak smutno rozstać się na rok, chcecie, to się zaręczycie. Zresztą Wacław u nas bywać będzie i widywać się możecie; tylkobym chciał, żebyś się trochę w świat puścił.
Zamilkli młodzi smutnie. Rotmistrz, czując, że ich strapił, a nie mogąc od swego ustąpić, począł się prawie wymawiać i nieledwie ich przepraszać.
— Pozwólcie — rzekł — na tę fantazję starego, niech to tak będzie. Uchowaj, Boże, chyba choroby na mnie; no, to przyśpieszym ślub wasz.
— Co, ojcze, mówisz! — z wyrzutem poczęła Frania.
— Zróbcie, jak proszę, — mówił stary — posłuchajcie.
— Dość mi, że taka wola rotmistrza, — odezwał się Wacław, całując drżącą jego rękę — szemrać na to nie będę: nie taję, że rok ten wyda mi się w życiu najdłuższym, ale kiedy tak każesz...
— Mój drogi Wacławie, — rzekł stary, ściskając go — jestem przekonany, że to dla dobra waszego. Trzeba, żebyś świat poznał, żebyś swe przywiązanie wzmocnił, lub jeśli się okaże fantazją tylko młodzieńczą, ognikiem — wola Boża! Wolę, żeby Frania przecierpiała rok i drugi, niżeli życie całe.
Żądanie starca zdawało się niezachwiane: musiano zgodzić się na nie; ale Brzozosia, która w tej chwili weszła z trzaskiem, rzuciła nań okiem takiego gniewu, takiej wymówki, jakby go zjeść chciała, jakby go nienawidziła. Porwała tylko klucze ze stołu i wyszła, tłumiąc w sobie urazę, do której się przyznać, nie wydając, że pod drzwiami słuchała, nie mogła. Ale, idąc, mruczała pod nosem:
— Zawsze ten człowiek musi swoim rozumem i po swojemu coś zrobić, a zawsze nie do rzeczy. Rok każe im czekać! Ślicznie, dobrze, rozumnie, robi, co może, żeby się to rozchwiało, kiedy tu łapać trzeba jak ptaszka! Ale kiedy się mnie w niczem nie radzą, nie słuchają: wola wasza, z Bogiem. Gub sobie dziecko, wszak to twoje.