Komedjanci/Część III/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pożegnanie w Wulce było krótkie a smutne. Frania, nie kryjąc się ze łzami swemi, płakała; Brzozosia z gniewu, że, jak mówiła, narzeczonego wyprawiano na cztery wiatry, poczynała zaciskać pięści i nabierać nałogu rzucania ramionami co chwila, ale to jej nie przeszkadzało do obmyślania najdziwniejszych środków przeżywienia go w drodze. Między innemi chciała mu koniecznie dać faskę masła świeżego, utrzymując, że w Warszawie ludzi karmią łojem i fryturem, co ich o śmierć przyprawia, kilkadziesiąt funtów świeżej słoniny i t. p.
Rotmistrz był smutny: wstrzymywał i wyprawiał, chciał, żeby jechał, i odkładał pożegnanie i podróż samą, wypraszał godzinę i jeszcze godzinę, jakby się lękał go stracić i w powrót jego nie wierzył. Wreszcie dnia jednego, nad który już odjazdu przeciągnąć nie było podobna, odprowadził go aż w ganek, uściskał, pobłogosławił po ojcowsku i rozczulony rzekł, kręcąc wąsa, żeby łzy obetrzeć niepostrzeżenie:
— No, no! dosyć tego babstwa, mosanie; kto zaś widział: mężczyźni jesteśmy! Ale wracajże mi asan prędko, panie hrabio, my cię tu tęsknie czekać i wyglądać będziemy. I piszże wasan, pisz często: posyłać będziemy na pocztę co tygodnia. Hryćko już gotów. A wracaj, kochanie moje!
Wacław wszystkich zkolei ściskał i powracał jeszcze, i oglądał się, i szeptał, aż wostatku potrzeba się rozstać było; i gdy siadł do powozu, Frania, nie oglądając się, szybko odbiegła do swojej izdebki.
Ostatniem słowem poczciwej Brzozosi było:
— Wszyscy głowy potracili! warjaty: ten, że kazał, tamten, że posłuchał! Tak, tak! ślicznie! a teraz będą tęsknić, płakać i chudnąć! Ale kiedy mnie nie słuchają, dobrze im tak: niech pokutują!
I, ręce łamiąc, poleciała za Franią.
Wacław jechał, całkiem zapominając o Cesi, o Denderowie, myśląc już tylko o Wulce i Frani. Jakże ta podróż, druga dopiero w jego życiu, różna była od pierwszej, którą ubogi odbywał do Żytkowa za uciekającym od ust jego chleba kawałkiem, z tęskną, niepewną nadzieją przyszłości i ciężącym niedostatkiem!... Czemu dziś, tak spokojny, tak szczęśliwy prawie, tak dalece innym był człowiekiem? Świat mniej był dla niego ciekawy, mniej piękny i uroczy, a tak wrzawliwy i pełen ścisku; ludzie, z którymi już walczyć nie miał potrzeby, mniej go pociągali ku sobie, nieledwie natrętni mu się zdawali, a przynajmniej całkiem obojętni.
Bóg tak ułożył los ubogich, by dla nich w istocie walka była rodzajem rozkoszy, żywem zajęciem, a świat stubarwnym obrazem, a ludzie braćmi i rodziną; za ich cierpienia płacą zaraz zdawkową monetą: nadzieja, radość, drobne zwycięstwo, malutka przyjemność lub choć unikniona przykrość, wszystkie coś ważące na szali żywota. W tym świecie, który dla ubogich jest wielkiem więzieniem, każda cegiełka murów ma twarz, ma życie, ma jakiś związek z ich istotą; gdy dla bogatych i zużytych wszystko prawie obojętne: oni nie walczą chyba z sobą, a i z sobą często się nudzą, oni są panami świata i wiedzą, że wszystko ich groszowi służyć musi, nic więc nie pragną, na nic nie zwracają oka.
Wacław, jakkolwiek nowy, jakkolwiek młody, sercem doznał tej zmiany na sobie, jaką czyni bogactwo na każdym prawie człowieku; uczuł się sytym — choć nie kosztował, smutnym — choć uspokojonym i czegoś wewnątrz zimniejszym. Jedno tylko wspomnienie Wulki, Frani i tego kątka cienistego, gdzie pod lip gałęziami gniazdko szczęścia myśl słała, rozweselało go jeszcze: tem tylko żył i oddychał!
Szybko zbliżał się do stolicy, jak we śnie przebiegając kraj, który się przed oczyma jego rozwijał, przesuwał różnobarwny, gwarliwy, ożywiony, pełen, co kroku uderzający tym tysiącem sprzeczności, które stanowią główne piętno życia.
Tu chorągwie pogrzebu i trumna nad drogą, tam weselne skrzypki grają i długi szereg gości weselnych, z konwojem na przedzie, ciągnie się uroczystą wstęgą od chaty do chaty; dalej dzwony wołają na nabożeństwo wieśniaków i panów razem, i księża a lud idą z modlitwą dokoła kościołka, a tuż gościńcem zbrodniarze skuci, bladzi, wycieńczeni, wloką się na łańcuchu od więzienia do więzienia lub na dalekie wygnanie. Dalej jeszcze słychać śmiechy bydlęce pijanych, co smutek zaleli z rozumem razem, i płacz matki, której dziecię kona, i szwargot Żydów, co się targują, i francuszczyznę panów, co jadą się bawić, ziewając, i szczęk oręża przechodzącego wojska, i skrzypienie fury, wiozącej powolnie owoc potu i pracy, i tysiąc głosów, i tysiąc brzęków, i tysiąc przeróżnych słów, które się biją z sobą w uchu słuchacza, tysiąc barw, które się kłócą w oku, tysiąc objawów życia, będącego nieustanną sprzecznością. Z tych to drobiazgowych obłamków składa się wielka, pstra a harmonijna mozaika życia.
Szybka podróż najdziwniej jednoczy wrażenia tych kontrastów i w postrzegaczu budzi szczególne uczucie nicości: zbiegają się myśli najróżnorodniejsze w sercu i głowie, zlewając się w jedno ognisko, a człowiek powtarza na pociechę zarówno i na smutek: wszystko mija! wszystko przechodzi i ginie!
Nareszcie we mgle i dymach, opasana poważnem Wisły ramieniem, ukazała się z mnóstwem swych dachów stara Mazowsza stolica, którą powitał Wacław wszystkiemi wspomnieniami jej żywota. Dzieje jej wspaniałe, poważne; ale to pomnik, z którego na zaklęcie mistrza powstaje na chwilę blada choć żywa przeszłość, aby znów upaść weń, zasnąć i spoczywać na wieki wśród gruzów i wieńców. Na jej obliczu niema znikomej radości i szału żywych, a każda zwrotka jej pieśni kończy się jednem: — znikomość.
Zaledwie stanąwszy w mieście, Wacław musiał szukać Sylwana, do którego miał listy i polecenia z Denderowa; gdy nawpół przypadkiem, pół umyślnie Sylwan, czyhający oddawna na przybycie kuzynka, trochę zgrany, trochę przehulawszy już zapasu, nieco zadłużony u rzemieślników, wpadł do Wacława, niezmiernie radując się jego przyjazdowi do Warszawy.
Sylwan był tu już w swoim żywiole, zmieniony i zmieszczały do niepoznania. W mieście dopiero mógł się on okazać całym sobą, w majestacie młodości, pojętej po dzisiejszemu, z jej kapryśną, wyrodliwą fizjognomją, znudzoną i pokarmu chciwą, bez miłości i czci w sercu, z szyderstwem Mefistofela na ustach, z zarozumiałością nadludzką, z nerwami kobiety, z siłą olbrzyma do rozpusty, z twarzą umyślnie zestarzałą, jakgdyby zużycie było ozdobą i zasługą tego wieku rozkwitnienia i świeżości. Ubiór hrabiego był nieznacznie wyszukany, niepokaźnie wykwintny, kosztowny niewidocznie; minka doskonale impertynencka, ruch i słowo, namaszczone uczuciem swej godności, wyższości i siły.
— A, nareszcie! — rzekł, padając odrazu na kanapę salonu z nogami — przyjechałeś nam, Wacławie! Czekałem cię jak kania dżdżu, jak się to mówi... Ale stanąłeś w dziurze, pozwól sobie naprzód powiedzieć.
— Hotel bardzo porządny.
— Cóż znowu, któż przyzwoity staje w hotelu Wileńskim, Krakowskim lub jakimś tam drugorzędnym. Mauvais genre! Któż tu do ciebie zajrzy? Powinieneś był wiedzieć, że w Warszawie są dwa, najwięcej trzy hotele: dla bogatych — Angielski, to cię zaraz stawi na pewnej stopie; dla artystów i ludzi dystyngowanych — Rzymski, dla arystokracji i starych lubiących spokój ludzi — Gerlacha; krom tych niema, tylko dziury, karczmy i brudy. Rzymski nawet już pachnie mi nieciekawie; wprawdzie stał w nim Lamoriciere, ale w Angielskim na dole miała miejsce ta sławna scena Napoleona z ks. Pradtem, gdy w zielonej aksamitnej wilczurze wracał z Moskwy i Berezyny.
— A cóż mi do Napoleona i do ks. Pradta! — rzekł, ruszając ramionami, Wacław.
— Przecież musisz żyć z ludźmi, a któż cię zechce szukać w hotelu Wileńskim! Fi! przeniesiesz się dzisiaj.
— Kiedy mi tu dobrze! Przyjechałem tylko dla moich interesów.
— Ale się musisz zapoznać, pobawić, rozerwać.
— Zmiłuj się! mnie tak smutno i pilno do domu!
— Szczęśliwyś zaprawdę! — odpowiedział Sylwan, ruszając ramionami. — Urodziłeś się, widzę, na wieśniaka i domatora; co ja, tom tu dopiero poczuł, że żyję, innym jestem człowiekiem: jestem w swoim żywiole. Co za ludzie! jaki świat! A propos, a masz z sobą pieniądze?
A propos“ było dość niezręcznie przypięte, ale rozśmieszyło Wacława w duchu; twarz jego jednak spoważniała i odparł obojętnie:
— Mam ich ledwie tyle, co koniecznie wziąć było potrzeba.
— Pozwól sobie powiedzieć, że tak jechać do miasta nieostrożnie jest doprawdy grzechem.
Sylwan się zakręcił.
— Ale mi jednak pożyczysz, gdybym pilno zapotrzebował, nim mi z Denderowa, dokąd już pisałem, nadeślą?
— Wiele? — spytał Wacław, wcale nie nadskakując kuzynkowi, który już nadużywał powolności jego.
— Fraszka! kilkaset dukatów potrzebować będę może! Tyle tu wszystko kosztuje, a musiałem przecie sprawić powozik! Sądziłem, jadąc, że mój będzie bardzo paradny, ale zgasł nawet przy porządniejszych dorożkach, a w handlu wzięli mi go za cenę żelaza. Musiałem się oporządzić; tyle mi rzeczy brakło, by dom na pięknej kawalerskiej stopie postawić. Wiesz — rzekł, nagle zniżając głos — nikt nie ma takiego szczęścia, jak moje. Wyznam ci szczerze, że już mi celibat dokuczył. Starzeję... chciałbym się ożenić; przyszło mi to głowy jakoś w drodze. Trzebaż takiego trafu, samo mi w ręce lezie najpyszniejsze w świecie ożenienie. Panna anielskiej, idealnej, orjentalnej piękności; tytuł, znaczenie, związki i fortuna olbrzymia, książęca! Jestem już bardzo dobrze w tym domu... Zaprowadzę cię do nich, osądzisz!
— Któż to? Jakaś warszawianka?
— Gdzie zaś, ojciec baron, był jakimś Hof... djabełmajstrem przy austrjackim dworze, dyplomata, człek najwyższej sfery. Przybyli tu tylko na zimę dla jakichś interesów, których delikatność badać mi nie pozwala. Jestem zakochany! zakochany!
— Zrobiłeś dawno znajomość?
Figurez-vous, jeszcze na drodze przed Włodzimierzem, nietylko znajomość, ale początek starania formalnego: jestem już poufałym u nich prawie. Baron zimny jak lód, ale mnie nieźle przyjmuje; córka — anioł! anioł! Trochę smutna, ale jaki to jej wdzięk daje! Zmiłuj się, Wacławie, jeśliby przypadkiem jakim, bo wszystko przewidywać potrzeba, baron badał cię o dobra nasze i pozycję socjalną na Wołyniu, mów w interesie wspólnym, jak potrzeba. Rachuję na ciebie.
— Powiem prawdę.
— Więcej trochę niż prawdę powiedzieć potrzeba! — zawołał Sylwan. — Musisz ją ubarwić, ubrać: powinniśmy się trzymać! Jestem zakochany, a partja, o jakiej nie marzyłem, kilka miljonów, sądząc z życia ich i domu... A ton! a związki! a stosunki! Powiadam ci, stoję na drodze kolosalnego ożenienia!
— Tak rychło, tak długą przebiegłeś drogę! — rzekł, uśmiechając się, Wacław. — Prawdziwie winszuję ci.
— A! trzeba być mną, żeby tego dokazać — odparł Sylwan z zadowoleniem widocznem miłości własnej. — Umiem rzeczy poprowadzić! Rachuję, że i z przyjazdu matki i z Cesi, która tu ma po wyprawę przybyć, korzyści wyciągnę; dziś do nich piszę, żeby się, jak przystoi, pokazały tutaj, wiele od tego zależy. Baron z natury ostrożny, chłodny, niedowierzający dyplomata!
— Widzę w istocie, żeś zaszedł daleko i głowa ci się pali — rzekł Wacław. — Daj, Boże, szczęście!
— Dziękuję, ale na te dwieście dukatów mogę rachować, nieprawda?
— Jeżeli koniecznie będą potrzebne.
— Zdaje mi się, że są już nawet... A dziś co robisz z sobą? Nie chcesz, żebym cię w moje kółko męskie wprowadził? Co za ludzie!
— Dziękuję ci, ja lubię, jak wiesz, samotność: gwar i wesołość wasza zasmuciłyby mnie tylko.
— Biedny dziwaku! No! ale gdzie będziesz jadł?
— Tutaj.
— Jakto tutaj i w hotelu! A to cię strują! Ja cię proszę z sobą do Mary, do Michaux, do Herteux, zobaczysz, jak my tu jemy.
Wacław ruszył ramionami.
— Dziękuję ci, — rzekł — ale potrzebuję spoczynku, a potem do roboty.
— Uparty jesteś! Dowidzenia więc, do jutra!
To mówiąc, Sylwan porwał za kapelusz, wstrząsnął ręką Wacława i wyszedł, świszcząc jakąś piosenkę, a za drzwiami ruszył ramionami.
— Powiedzcie mi, — rzekł w duchu — czy warto, że mu Bóg dał miljony, kiedy ich użyć poczciwie nie umie? Ani poczuje, że je ma! Stanął w hotelu Wileńskim, będzie jadł suche pieczyste wczorajsze i zaszyje się w kąt jak prosty szlachcic, który wełnę przyjechał spieniężyć, a wzdycha do swego komina i tłustej żony. Głupi! głupi! ani go zbałamucić, tak ograniczony! Zmarnuje i grosz, i życie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.