Komedjanci/Część IV/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IV Cała powieść |
Indeks stron |
Hrabia siedział sam jeden i rachował: wielki aktor nie zrzucał do ostatka ubioru swej roli i, konanie czując w duszy, dogrywał, jak rozpoczął, z pogodną twarzą nieszczęsnej sceny swego życia. Wszystko się rwało, niszczało w jego rękach, psuło się, nikło: za późno postrzegł, że nikogo prócz siebie nie potrafił oszukać. Świat oddawał mu jeszcze jakąś cześć obojętną, nałogową; ale już z wejrzeń jego miarkować było łatwo, że uśmiech szyderski w każdym się skrywał ukłonie: słuchano, gdy się chwalił, ale kłamstwa przekwitały bezowocowo. Pomimo rozgłaszań o skarbach i nadziejach synowej, wierzyciele cisnęli się wszystkiemi drzwiami: brakło nareszcie wymysłu, środków nowych i Dendera widział się, jak zwierz przyparty do drzewa, oskoczony psami, zmuszony bronić się tylko z instynktu bez nadziei ocalenia. Sto razy rozpoczynał rachunek i po stokroć dochodził do jednego wypadku: z całej fortuny, mozolnie dźwigniętej do kolosalnych rozmiarów, zostawało zero okrągłe. W najszczęśliwszych przypuszczeniach mogło się ocalić jakie sto, półtorakroć sto tysięcy, lecz czemże to było dla hrabiego Dendery?
Wszystko go zawiodło: przyjaciele, ożenienie syna, Wacław, córka, a co najgorzej własne rachuby. Kłamać już zaczynał sam sobie, dodając ducha, ale czuł, że to do niczego nie prowadzi.
Po odprawieniu Słodkiewicza, hrabia dni kilka wydychać go nie mógł: nie powiedział nikomu o tem, ale był boleśnie dotknięty.
— Słodkiewicz do Cesi! — powtarzał. — Jakże nisko upaść musiałem, kiedy ten dorobkiewicz, syn jakiegoś Kozaka, śmiał pomyśleć o mojem dziecięciu! Padam ofiarą mojej dobroduszności, — dodawał, grając przed samym sobą komedję jeszcze — nie popełniłem żadnej nieuczciwości i to mnie zgubiło! Na świecie wiedzie się tylko łotrom, prostą drogą idąc, nie można się spodziewać zajść daleko. Przecież Wacław, dla którego uczyniłem tyle, — rzekł sobie Dendera, będąc pewien, że dlań istotnie wiele zrobił — powinien mi dopomóc. Krew nasza, ma miljony, ocalić mnie musi: potrzeba mu się przyznać, niech ratuje...
Namyśliwszy się, że ściśnionem sercem ruszył do Palnika Zygmunt-August, gdzie dotąd okoliczności różne być mu nie dozwoliły. I on na widok cichego szczęścia wśród dostatku uczuł to ściśnienie serca, którego doznała Cesia, które nieraz goryczą napełniało Sylwana, gdy o Wacławie myślał. Nie brak mu było grzeczności, nie stracił ani humoru, ani przytomności umysłu: chwalił, zalecał się, gosposię w ręce całował. Wreszcie, wysypawszy pochlebstw bezliku na wszystkie strony, wziął Wacława do jego pokoju.
— Słuchaj, — rzekł do niego, gdy pozostali sami — niespodziana tu przywodzi mnie potrzeba: w ręku twoim los naszej rodziny. Nie będę kłamał przed tobą, jestem zrujnowany... ratuj... ratuj honor rodu!
Wacław zbladł, zaskoczony tak znienacka, zamyślił się, ale doświadczenie kazało mu być ostrożnym.
— A posag Sylwanowej? — zapytał.
— Zmyślenie, — rzekł Dendera — pensję jej dano, nie posag. Konfiskata klucza Słomnickiego, nieurodzaje, spekulacje, w które mnie wplątał Smoliński, nareszcie moja własna dobroduszność i zbytek delikatności stawiają mnie dziś nad brzegiem przepaści.
— Ale czemże ja hrabiego poratować mogę? — otwarcie rzekł Wacław. — Nie jestem w stanie dać mu majątku, chybabym sam się go wyrzekł. Przyszłość własna, dziś z losem żony spojona, nie dozwala mi ofiar, na jakiebym się zdobył może, nie mając obowiązków. Sylwan i tak mi jest dłużny, co miałem, tom użył na kupno papierów, ulokowałem w bankach lub rozporządziłem tem ostatecznie.
— Ja wiele nie żądam, — rzekł hrabia — często jeden szczęśliwy obrót postawić może na nogi człowieka. Sylwan mnie zrujnował, kontrakty pod bokiem, a grosza nie mam w kasie.
— Jakież są żądania hrabiego? — spytał Wacław.
— Nadzwyczaj skromne, — odpowiedział Dendera — weźmiesz u mnie Ciemiernę w dwóchkroć lub skwitujesz mnie z tej sumy przed aktami, zaspokajając się honorowym skryptem prywatnym.
— Ciemierna może niewarta tyle, ale...
— Zmiłuj się, dla ciebie warta!
— Biorę więc Ciemiernę, — rzekł Wacław — nie patrząc i nie targując. Jest to grosz Frani, ale ja jej, co tu straci, zapewnię z mojego.
Hrabia ścisnął go za rękę z uczuciem, pierwszy raz w życiu postrzegłszy, że gdzie podstępna komedja na nic się nie przydała, tam otwarte postępowanie doprowadziło go wprost do celu, bez mozołu i zabiegów.
— I pożyczysz mi sto tysięcy gotówką — dodał Dendera, widząc, że z Wacławem szło tak łatwo.
— Nie mam ich...
— Nie masz? no! to mniejsza: o Ciemiernę kończym jutro, pójdzie echo, to mi w interesach pomoże.
— Rzecz skończona.
Z rozweseloną twarzą stary frant powrócił do domu. Znowu rozpoczął rachunki i już widział w nich większą dźwignienia się nadzieję. Przyszła mu na dobitkę myśl szczęśliwa szukania dóbr do nabycia dla Sylwana.
— Poślę po Smolińskiego, — rzekł — to papla, a głupi: przez niego się rozniesie, że majątek chcę kupić i ludzie mi się będą prosić z kapitałami, ale u nikogo nie wezmę! nie wezmę! Powiem, że z pieniędzmi nie mam i tak co robić!
Natychmiast więc konny kozak ze dworu z bilecikiem pojechał do Smoły, a dawny rządca i pełnomocnik, ciekawy, poco tam mógł być potrzebny, pośpieszył do pryncypała.
— A co, Smoło! — zawołał na niego hrabia, przybierając twarz rozweseloną — ani się domyślasz, co się święci! Choć cię dobrze znam i wiem, żeś kręciel...
Smoliński się ukłonił.
— Zbytek łaski pańskiej.
— No, no! nie żartuję, że się bez ciebie obejść nie potrafię. Słuchajno! nie wiesz jakich znacznych dóbr na sprzedaż?
Smoliński wielkie wytrzeszczył oczy i uszom nie chciał wierzyć. Hrabia tymczasem bajkę jak najprawdopodobniej w głowie układał.
— Bo widzisz, — rzekł pocichu — z tymi Hormeyerami to jak z Żydami sprawa: mówię o teściu Sylwana. Bogate to, na miljonach siedzi, ale gdzieś zwąchali, że moje interesa zawikłane...
— Istotnie trochę zawikłane — szepnął Smoliński.
— I posagu mi dać nie chcą, aż go zaraz na kupionej ziemi im nie zahipotekuję. Patrz, jacy rozumni. Nie w ciemię ich bito!
— No, no! — trochę niedowierzając, ale kombinując w głowie okoliczności, zawołał Smoliński. — A dużych to dóbr potrzeba?
— Na półtorakroć sto tysięcy rubli. Widzisz, Smoło kochany, głupi oni są: bo byle im ewikcja, dadzą potem plenipotencję Sylwanowi, wsuniemy im pozwolenie wzięcia w banku i ja się zaraz pożywię.
Smoliński, który tak całkowitego, olbrzymiego kłamstwa nie przypuszczał, spojrzał w oczy hrabiemu i chciał z nich na mocy dawnej znajomości wyczytać, czy to być mogła prawda; ale Dendera tak mu się zamaskował, że Smoliński wkońcu dał się uwieść i w głowę się poskrobał.
— Toby się upiekło ślicznie! — rzekł.
— I upiecze się, — podchwyci! hrabia — tylko mi co wyszukaj: dam ci porękawiczne po rublu z duszy; a prędko, a gładko.
Smoliński się ukłonił, obietnica dobiła go.
— Ja zaraz szperać pocznę, czy się co nie trafi — rzekł. — Ale, ale... — zająknął się.
— No, co tam za „ale“.
— Już kiedy tak, to się taić nie będę.
— A cóż tam za tajemnicę masz zanadrą?
— Pan hrabia znasz Słodkiewicza? — rzekł po przestanku eks-rządca.
— Znam go trochę.
— Nie wiem, co on tam ma do hrabiego.
Dendera śmiać się zaczął.
— Co ma, to ma: mnie to wiedzieć. A cóż?
— Ten łotra kawał spiknął się na pana hrabiego.
— On! jak?
— Wszak on długi nabywa na Denderowie i przysiągł, że do licytacji doprowadzi!
Hrabia pobladł.
— Długi na Denderowie! — zawołał. — Ja płacę każdemu, kto zażąda! Mam w kasie sto tysięcy, na kontrakta Wacław mi dał weksel do swego bankiera bez ograniczenia: któż śmie zbywać moje długi!
— Wszyscy je zbywają...
Hrabia zmieszał się jeszcze bardziej.
— Jakto, już nabył?
— Przeszło półtorakroć: dziś pojechali do Palnika.
— Co? do Wacława?
— Tak jest i te dwakroć chce kupić.
— To rzecz skończona: dałem mu Ciemiernę.
— W dwóchkroć? — spytał Smoliński, uśmiechając się.
— A co myślisz: wziął w dwóchkroć i jeszcze podziękował! Głupi! kapitalnie głupi: trzeba tylko wiedzieć, jak z nim gadać!
— Jak Boga kocham, — zawołał eks-rządca — z hrabią niema co się borykać! Sto razy było kuso, zawsze JW. pan staniesz na nogi!
Dendera uderzył się w czoło.
— Bo głowa jest! — rzekł dumnie. — Ale mów mi o tym przeklętym Słodkiewiczu... Nie możnaby na niego użyć jakiego środka... to łajdak... To mnie mocno niepokoi: gotów mi szyki pomieszać... Spłacę go, to prawda, ale zawsze to mi zrobi różnicę... Nie możnaby?...
— Nic nie można, — odparł Smoliński — zaprzysiągł się, że choćby miał stracić kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy rubli, na swojem postawi.
— Czegóż on chce? — spytał hrabia, mieszając się coraz bardziej.
— Albo ja wiem? — ruszając ramionami, szepnął Smoliński.
Dendera żywo zaczął się przechadzać po pokoju, aby pokryć niespokojność, która go opanowała.
— Słuchajno! — rzekł do Smolińskiego. — Ty wiesz, o co poszło temu...
Smoliński się rozśmiał i usta zakrył.
— A, francie, wiedziałeś o wszystkiem!
— I wyprorokowałem, co z tego będzie...
— Ale bo mnie ten twój Słodkiewicz nie zrozumiał: rozgniewał się, poleciał... Słuchaj, — pocichu począł, zbliżając się do niego — powiedz mu, niech do mnie przyjedzie, możemy się porozumieć, pogadamy... coś... A teraz żegnam cię, Smoło, — zakończył Dendera, czując, że dłużej ukryć nie potrafi wzruszenia — pamiętaj, o co cię prosiłem... pamiętaj...
Eks-rządca cicho wyniósł się za drzwi.
Jak tylko wyszedł, Dendera padł na kanapę, sił mu już brakło do walki. Strach paniczny, strach jakiś przeczuciowy wstrząsać nim począł: chwycił się za głowę, ściął zęby i nieruchomy, jak wkuty, pozostał w niemej rozpaczy. Kilka godzin upłynęło, nim przyjść potrafił do siebie. Być zmuszonym, jemu! traktować ze Słodkiewiczem, gburowi dozwolić starać się o rękę córki! poświęcić dumę rodową i arystokracyjne swe pretensje obawie ruiny! Tego hrabia przenieść nie mógł, czuł się tak upokorzony, tak zgnieciony, że śmierci zapragnął.
— Ha! dziej się wola Boża! — zawołał, dźwigając się sił ostatkiem. — Nie pierwszy to ja, nie ostatni na coś podobnego zgodzić się muszę... Niech się osioł stara: ugłaszczę go, ale wprzód umrę, nim pozwolę na to, żeby gbur ów sięgnął po rękę Cesi... Ja nie wiem, co za nieszczęście wplątało się w losy nasze: pijmy czarę do dna, choć niezasłużoną!
Nazajutrz potwierdziła się nowina, udzielona przez Smolińskiego: hrabia posłał od siebie dla dowiadywania się o nabyciach i przekonał się, że korzystając z czasu, sędzia pokupował co najniebezpieczniejszych jego wierzycieli. Złowroga cisza panowała nad Denderowem: nikt nie dokuczał, ale widmo Słodkiewicza z obligami w ręku stało wciąż groźne przed oczyma hrabiego we śnie i na jawie. Czekał niecierpliwie skutku narady ze Smolińskim, przybycia nieprzyjaciela, a nic nie widać było... Nareszcie po kilkotygodniowem oczekiwaniu zjawił się eks-rządca, ale sam jeden. Hrabia tak był niecierpliwy, tak stracił ostrożność swą zwyczajną, że przeciw niemu do sieni wyleciał.
— A co, Smoło? — zapytał, miarkując się i poczynając od mniej ważnego. — Jest jaki majątek?
— Majątek się znajdzie, byle pieniądze — odparł Smoliński.
— Masz co?
— Będzie Hulajkowszczyzna, 800 dusz; Przeręby, dusz 500, Siemionówka...
— Ale to wszystko małe! — wykrzyknął hrabia, czekając, czy sam Smoliński nie powie co o Słodkiewiczu; a widząc, że ust nie otwiera, wostatku sam zagadnął. — No! a Słodkiewicz? widziałeś go?
— A, widziałem! — pocichu odparł Smoliński.
— Kiedyż przyjedzie?
— On bo nie myśli przyjechać — pocichu rzekł eks-rządca.
— Jakto? dlaczego?
Przykro się widać było Smole tłumaczyć: skrzywił się, począł czmychać.
— At! ani chce słuchać! — wybąknął.
— Prosić trzeba pana Słodkiewicza! — wybuchnął z gniewem hrabia — i nie raczy... ha! ha!
— To głupi człowiek! — rzekł Smoliński.
— Widać to, niema co i mówić; ale nie szczędź mnie waćpan, mów, jak to było?
— A cóż, JW. hrabio, — ozwał się stary wyga — pojechałem do niego wprost z Denderowa, pragnąc jak zawsze służyć panu; zrazu nie chciałem go wbijać w dumę i tak kołowałem, chcąc się dowiedzieć, co on sobie myśli. Ale i nic gadać z nim, szkoda gęby... Zajadł się, zaklął. Już słyszę do 40.000 rubli nabył.
— Oszalał! — krzyknął hrabia — nieprawnie!
— O! on formy wie. Wziął przelewy legalne i powiada, że jak pieniędzy na termin nie odbierze, proces wytacza i do licytacji Denderów doprowadzi.
Rozśmiał się hrabia, ale cicho, ale niezręcznie, ostatkiem siły. Smoliński spojrzał tylko i przeczytał w jego twarzy — ruinę.
— Powiedzże mu, jeśli się z nim zobaczysz, mój kochany Smoło, — odzyskując przytomność, rzekł hrabia — że z niego kpię i prosiłem cię, żebyś mu to powiedział.