Królowa Jadwiga (Niewiadomska)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Jadwiga |
Wydawca | Wydawnictwo im. Królowej Jadwigi |
Data wyd. | 1921 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jedenaście lat miała królewna Jadwiga, kiedy wezwano ją nagle do ojca umierającego.
Była to pierwsza wielka i poważna boleść w jej życiu, a zarazem koniec dzieciństwa: śmierć ojca otworzyła przed nią nowe drogi, na które wejść musiała w dojrzałem skupieniu, bo czekały tu na nią niezwykłe trudy i zadania.
Dziecko jedenastoletnie. Spojrzyjmy dookoła siebie, na dzieci 11 i 13 letnie, co znajdziemy w tych młodych duszach? W zdrowiu i dostatku — wiosnę i radość życia, pragnienie uciech, zabawy, przysmaczków, — nie może być inaczej: to wczesna ruń zielona, która wygląda słońca, ku niemu się podnosi, pije blaski, nic jeszcze o kłosach nie wiedząc. Prawda, jest szkolna ława już w tym wieku, trzeba kilka godzin posiedzieć spokojnie, ach, nawet popracować, aż zacięży głowa, — ale nie mówią tam o sprawach państwa, nie tłumaczą znaczenia praw i przywilejów, nie wymagają trudnych zobowiązań, które mają skrępować całe życie.
Korona nie jest kosztowną zabawką, to ciężar, który wielkich sił wymaga, a nie dziecięcej skroni.
Lecz jedenaście lat miała Jadwiga, kiedy wstąpić musiała na nieznaną i niebezpieczną drogę, wiodącą do tronu.
Do którego? Ojciec węgierski tron przeznaczył dla niej, lecz w kilka dni po jego śmierci Węgrzy obrali za królową Marję i uroczyście ją koronowali. Więc cóż zostało dla niej, jeśli Marja ma być i polską królową?
Tak się zdaje. Zaślubiony jej Zygmunt Luksemburski, 14 letni młodzian, właśnie odbiera hołdy w Wielkopolsce, obejmuje królewskie w posiadanie. Tak przezorny król Ludwik postanowił. Jeszcze za życia przedstawił Polakom przyszłego władcę i wyprawił Zygmunta do Polski; może umrzeć spokojny o los córek.
Lecz ten los płata mu figla powtórnie: chciał korony polskiej dla najstarszej córki, ta umarła; przeznaczył ją dla Marji, — Marję zabrali Węgrzy. Korona polska czeka — lecz na kogo? Czy zabierze ją Niemiec?
Zygmunta Wielkopolska przyjęła życzliwie: skoro już
w Małopolsce jest uznany, nie będą przecież rozrywać Królestwa. Proszą go tylko odrazu, na wstępie, aby usunął znienawidzonego powszechnie wielkorządcę Domarata. Ludwik go ustanowił, lecz to przyjaciel Niemców; nie chcą go Wielkopolanie.
Zygmunt przyjmuje hołdy, próżny i pyszny z natury, upaja się królewskim majestatem. Na szlachtę patrzy dumnie, obojętnie, a prośby jej odrzuca, bo taka jego wola. Napróżno zastępują mu drogę trzykrotnie, znudzony — grozi karą za zuchwalstwo.
Taki ma być król polski? Taka jego władza? Taki do narodu stosunek?
Poważnie zatroskali się Wielkopolanie. Co począć?. Takiego pana nie chcą. To przyjaciel Krzyżaków, do nich pojechał w gościnę; srogi Niemiec ma zasiąść na Piastowym tronie? Kto rządzić tutaj będzie, skoro królewna Marja już w Węgrzech i dla Węgrów ukoronowana?
Radzić trzeba. Przecież panowie krakowscy też chyba Niemca nie chcą?
Zaczynają się zjazdy, skargi. — Zygmunt niezdatny na króla polskiego! — powtarzają Wielkopolanie, a panowie krakowscy choć milczą, słuchają. Bo im też się naraził: Czechom rozdaje probostwa, urzędy, jeszcze niekoronowany. Niemcy, Czesi i Węgrzy tu przewodzić będą, a my u siebie w domu — niewolniki.
— Mamy księcia mazowieckiego Ziemowita, niechaj nam swój panuje.
— Jakże zerwać układy, w Koszycach podpisane? Nie godzi się i szkoda. - Niemałe tam korzyści widzieli stronnicy Ludwika.
— Nie zrywamy układów — odzywa się ktoś mądry — podpisaliśmy, że jedną z córek Ludwikowych przyjmiemy za królowę, i tego chcemy dotrzymać. Niech nam królowa matka sama wyznaczy królewnę, która w Polsce zamieszka stale i naszą będzie panią.
Wszystkim trafiło to do przekonania. Bo i prawda: układów nie zrywamy, posyłamy do Węgier po królowę, tylko niech stale mieszka z nami w Polsce. Tak chciał, tak obiecywał nam król Ludwik. Jeśli nie może Marja, niech przyjedzie młodsza królewna, Jadwiga.
Temu żądaniu nikt się nie sprzeciwiał: rozłączenia pragnęli Polacy i Węgrzy, sam król Ludwik tak ustanowił, dla każdej z córek inną przeznaczył koronę.
Królowa matka, Elżbieta Bośniaczka, Polka po matce, nie lubiąca Niemców, na węgierskim dworze przez matkę Ludwika wychowana, bardzo wdzięcznie polskie poselstwo przyjęła. Marję obrali Węgrzy, tu musi panować, więc do Polski przyśle Jadwigę. O jedno tylko prosi: dziecko jeszcze młode, trudno puścić w świat samą — niechże korona polska poczeka parę lat na swą królowę.
Tym sposobem nie ludzie, ale przeznaczenie ściele Jadwidze drogę do Wawelu, wbrew rachubom i planom ojca. Po raz drugi zmienia je nieodwołalnie swym stanowczym wyrokiem.
Teraz dwa lata zwłoki i targów z królową o przysłanie Jadwigi. Dziwić się nie można, że matka chce tę chwilę odwlec jak najdłużej: takie dziecko puścić w świat, pomiędzy obcych, do nieznanego kraju, w nowe otoczenie, warunki, — z przekonaniem, że spotkać tam musi nieznane trudy i ciężkie zadania!
Matka Jadwigi może za życia małżonka nie mieszała się do spraw państwa, ale po jego śmierci tem szybciej i jaśniej zrozumiała, jak trudną jest praca monarchy. Ona nie mogła jej podołać w Węgrzech, jakże podoła dziecko w obcym kraju?
Więc obiecuje na Zielone Świątki, a od Zielonych Świątek do jesieni, potem znowu na wiosnę i t. d. Usprawiedliwia to zdrowiem królewny, rozlewem rzek, złą drogą, ale to wymówki, a Polska oczekuje niecierpliwie. Niecierpliwie dlatego, że Wielkopolanie chcą Ziemowita osadzić na tronie: niech się żeni z Jadwigą. Korona w ręku Piastów pozostanie, i układy koszyckie zerwane nie będą.
A panowie krakowscy Piasta nie chcą: oni mają już inny projekt, do którego potrzebna królowa - dziewica.
To też męczące jest wyczekiwanie: w kraju nieład i nierząd, bo nikt nie ma władzy, zatargi, samowola, rozprzężenie. Wierny przyjaciel ostrzega Elżbietę, że dłuższa zwłoka — to strata korony.
Nie można się już wahać. Ostatnie pożegnanie z córką. Ostatnie, bo nie miały zobaczyć się więcej. W parę lat po tem królowa węgierska została zamordowana przez Kroatów.
Jak użyła królowa matka tych dwóch lat przed rozłąką, aby uzbroić córkę na trudną drogę życia, nie wiemy. I nie mogła pracować nad tem zadaniem w spokoju, gdyż zatargi wewnętrzne o koronę Węgier zakłócały jej życie bezustannie. To tylko pewna, że nie była przyjaciółką wybranych przez Ludwika zięciów, chciała zerwać małżeństwo Marji z Luksemburgiem, z księciem Wilhelmem stosunki ostygły. Zdawała sobie sprawę niezawodnie, że Polacy nie zechcą męża Jadwigi Niemca, jak nie chcieli Zygmunta, lecz było jej to obojętne. Z Jadwigą — jak się zdaje — nie poruszała tej sprawy. Królewna nie miała żadnych wątpliwości, że tron polski obejmie wraz z Wilhelmem, zaślubionym swoim małżonkiem, a jak wyraźnie świadczą późniejsze wypadki, ufała w pomoc matki pod tym względem.
Więc w nowem państwie nie będzie wśród obcych, mając przy boku męża, bohatera marzeń, najbliższego jej na ziemi człowieka po matce i siostrze. Jedzie na jasny i oczekiwany początek nowego życia i nowego szczęścia, to też radośnie wita i daleką podróż, piękne widoki i znanych ludzi, z którymi los ją łączy.
Młodość zdrowa i silna ma tyle nadziei, tyle poczucia siły, wiary w przyszłość, że niełatwo poddaje się smutkowi i po chwilowej trosce promienieje znowu, jak słońce gdy wypływa z poza chmury.
Trzynastoletnia zaledwie Jadwiga na zawsze pożegnała kraj ojczysty, matkę i siostrę, a jednakże panowie polscy przy spotkaniu ujrzeli dziewczę dorodne i rosłe, kwitnące zdrowiem, nad wiek rozwinięte, a pogodne mimo królewskiej powagi.
Od pierwszego niemal spojrzenia oczarowała ich wdziękiem, urodą. Takiej królowej się nie spodziewali. Wszak jechali po dziecko, a to już dziewica, choć liczy lat trzynaście.
Z gór pogranicznych na równiny polskie spływa wspaniały orszak, zwolna posuwa się drogą, długi tabor ludzi i koni ginie het, w oddaleniu.
Królowa jedzie na pysznym rumaku, w kosztownym węgierskim stroju w lilje andegaweńskie. Duża, wygodna, złocista „kolebka“, w sześć koni zaprzężona, w pogotowiu czeka, gdy znużona pani zechce w niej zająć miejsce.
Towarzyszą Jadwidze dwaj starcy kapłani, kardynał Dymitr, arcybiskup strygoński, i Jan, biskup czanadzki. Dalej poważne matrony węgierskie, młode dziewczęta, służebne, paziowie, a wszyscy strojni, świetni, błyszczący od złota, szat barwistych, drogich kamieni.
Długi szereg wozów wiezie wyprawę królewny: złoto, srebro, klejnoty, bezcenne sprzęty i naczynia, drogie szaty, złotogłów, kobierce, kryształy, nieobliczone skarby.
Jadą zwolna, spokojnie; królowa ciekawie spogląda dookoła na krajobraz w barwnym stroju jesieni. Ogromne łany zboża, zżęte, zaorane, a może runiejące już świeżą zielenią. Lasy liściaste w purpurze i złocie, ciemna zieleń sosen i świerków; tam mieni się i błyszczy srebrem fala wodna, a rankiem krople rosy; owdzie krzyż na rozdrożu wyciąga ramiona, jakby witał przybywającą serdecznie; a dalej wioski, miasta. Zewsząd naprzeciw niej ciągną chorągwie, lud pieszy i kapłani, a indziej konne rycerskie drużyny. Dziewczęta sypią jej kwiaty przed konie, duchowieństwo przemawia, krzyżem błogosławi, szlachta się łączy z orszakiem królowej, wiedzie ją tryumfalnie do Krakowa.
Jadwiga wita wszystkich poważnie, życzliwie, na jej ustach uśmiech dobroci, w oczach słoneczna pogoda. Widzi, że ją otacza miłość, uwielbienie, więc serce wzbiera szczęściem. W kraju babki i dziada czeka ją błogosławieństwo, nie lęka się tych ludzi: wie, że ich pokocha.
W Sączu się zatrzymuje: chce uczcić modlitwą grobowiec świętej Kingi. To jej poprzedniczka, też węgierska królewna, ta błogosławiona. Może pragnie Jadwiga jej błogosławieństwa? Może wspomnienie losów świętej Pani zbudziło w niej pierwszą myśl o niepewności ziemskiego bezpieczeństwa i obietnic szczęścia?
13 października 1384 roku zajaśniały od rana w słońcu przed królową złocone krzyże i smukłe wieżyce Krakowa, a z bram starego grodu wysuwa się orszak poważny, by powitać młodą władczynię. Na czele duchowieństwa arcybiskup gnieźnieński Bodzanta, dalej biskup krakowski, prałaci, panowie, Spytko z Melsztyna, Jan z Tarnowa, Jaśko z Tęczyna, Sądziwój i inni, kasztelani, wojewodowie, rycerstwo, tłum mieszczaństwa i kobiet, barwne, bogate stroje, chorągwie, muzyka, kwiaty, wieńce.
W kościołach biją dzwony uroczyście, na niebie słońce świeci, na ziemi pogoda, okrzyki ludu i radosne twarze, pieśni, muzyka i poważne mowy, — najpoważniejsi w narodzie mężowie wiodą na Wawel młodziuchną królową.
Jakiem słowem przemówił do niej stary zamek? sklepione komnaty, w których żyje przeszłość? Tu zamieszkał duch Polski i jej budowniczych, duch poważny, czasem surowy, a niezłomny i młody wiecznie, król - duch, wiodący naród drogą przeznaczenia. Czy Jadwiga jego obecność odczuła? Czy usłyszała słowo: obowiązek?
Krótki spoczynek po długiej podróży: już 15, w sam dzień jej imienin, w katedrze uroczysta koronacja.
Czternaście lat dziś kończy. Czy spała tej nocy? Ileż myśli musiało cisnąć się do głowy pobożnego dziewczęcia w takiej ważnej chwili! To próg nowego życia. Czemuż w nie nie wstępuje, wsparta na ramieniu małżonka, Wilhelma? Nikt nie wymówił tu jego imienia, ona go nie wymówi, lecz w obliczu Boga, kiedy przysięga być matką narodu, czyż ma prawo zapomnieć o nim?
Gromadzi się od rana w zamku duchowieństwo, panowie, dostojnicy i tłum gości. Oczekują ukazania się królowej. Oto staje przed nimi w gronie niewiast, w stroju koronacyjnym i królewskim płaszczu, pogodna i spokojna, z podniesionem czołem, bo w sumieniu jest czysta i gotowa spełnić to wszystko, co jej Bóg dzisiaj powierza.
Uroczysta procesja ciągnie do katedry przy biciu dzwonów, królowa pod złocistym baldachimem, rozlegają się dźwięki trąb i fletów.
W kościele mszę odprawia arcybiskup, w asystencji biskupów i dostojników kościoła. Przed Ewangielją namaszcza królowę i odbiera od niej przysięgę. Brzmią wyraźnie słowa Jadwigi, gdy na pytanie: czy chce zachowywać prawa, swobody i przywileje narodu? — odpowiada uroczyście i spokojnie:
— Chcę, tak mi Boże dopomóż!
To przysięga.
Po namaszczeniu arcybiskup wkłada koronę na jej czoło, poczem przy odgłosie fletu i okrzyków odprowadzono królowę do tronu, gdzie do końca nabożeństwa pozostała.
Po koronacji uczta i zabawa, pląsy do późnej nocy i wesołość. Ale ona, królowa, już nie ma tu równych. Jej równym byłby tylko jej małżonek, bez niego w tłumie tym czuje się sama, choć otoczona hołdami, miłością, chociaż dzieli się sercem z tym narodem, który przyjął ją tak serdecznie.
A nazajutrz w stroju królewskim monarchini zasiada na rynku krakowskim, aby przyjąć przysięgę od mieszczaństwa i zatwierdzić ich przywileje.
W tych uroczystych chwilach niewątpliwie myśl jej wybiega w przeszłość i wzywa Wilhelma: wszak powinien być przy niej. Nie budzi to w niej jeszcze niepokoju: kto wie, jakie go sprawy zatrzymują? — z godnością i powagą czekać będzie, a tymczasem uczyć się musi rozstrzygać sprawy państwa.
Niełatwa to nauka i bardzo poważna, tłumaczą ją królowej poważni panowie, a ona słucha z uwagą, w skupieniu, bo musi decydować, chociaż radzą inni.
Mamy z tych czasów kilka dokumentów, zatwierdzonych jej własną ręką: pierwszy udział królowej w sprawach państwa.
Spokój, poważna praca, rozmowy z panami, którzy uczą młodą królowę, co to znaczy rządzić, jak rządzić tu należy. O Wilhelmie dziwne milczenie, jakby nie istniał wcale, jakby w Polsce nie znał nikt jego imienia; natomiast słyszy często o Jagielle, Witoldzie, sprawach Litwy, jej pogaństwie, krwawych napadach, walce z Krzyżakami. Ona dotąd tę walkę inaczej wcale rozumiała, — tu co innego mówią o Zakonie, niż król Ludwik, poeci,
I prawie nagle, bo już w trzy miesiące po przybyciu królowej do Krakowa, staje przed nią swadziebne poselstwo Jagiełły.
Musiało to być dla niej niespodzianką. Panowie polscy zręcznie plan swój snuli, nie wspominali o nim. I mogło się wydawać naturalnem, że sąsiedni pogański książę w imię własnego dobra prosi o rękę młodzieńczej królowej, wspaniałe jej składając obietnice.
Jadwiga uroczyście przyjmuje poselstwo. Może jest zadziwiona, lecz nie ma powodu do trwogi: zaślubiona już Wilhelmowi, jakżeby mogła przyjąć innego małżonka? Rozumie wprawdzie, że odmowa trudna, bo sąsiad niebezpieczny, nie trzeba go drażnić: królowa kraj swój ochraniać powinna. Przytem chęci jego najlepsze: obiecuje się ochrzcić wraz z całym narodem, połączyć kraj swój z Polską na wieczyste czasy, zwrócić jeńców i skarby zrabowane, wypłacić księciu Wilhelmowi sumę, jaka była w umowie zastrzeżona na wypadek zerwania układów.
A zatem o Wilhelmie wie ten obcy książę, — tem lepiej. Spokojnie patrzy z wysokości tronu młoda, piękna królowa na posłów: biją przed nią czołem o ziemię i bogate składają dary; brat Jagiełły, książę Skirgiełło, prosi o przychylną odpowiedź.
Poselstwo jest poważne, obietnice wielkie i świetne, lecz na szczęście królowa przyjąć ich nie może, — nie może, choćby chciała. Trudno jej to tłumaczyć tym ludziom nieznanym i pogańskiemu księciu, nie chce ich też zrażać, nie chce dla Polski ich gniewu i zemsty, — więc najłatwiej dziecku uciec się do matki. Staje się znowu dzieckiem, będzie posłuszna matce. Nie ona układała pierwsze śluby, nie w jej mocy zerwać, co połączył kościół, — niech posłowie udadzą się do matki, Elżbiety królowej węgierskiej, ona rozstrzygnie sprawę, a co postanowi, to córka posłusznie spełni.
Piękna odpowiedź i pełna mądrości, a zarazem odpowiedź dziecka, które w matce ufność pokłada. Świadczy ona wyraźnie, że królowa Elżbieta nie wspominała córce o swojej niechęci do rakuskiego zięcia, ani też wyrażała wątpliwości co do samej mocy hamburskiego związku. W odpowiedzi Jadwigi jest jeszcze zupełne zaufanie w opiekę matki nad jej młodem sercem.
I posłowie muszą być zadowoleni: czy nie tak należało odpowiedzieć córce, czternastoletniemu dziewczęciu? Czeka ich dalsza droga, ale to jest służba. W służbie trudów liczyć nie można.
Wyjechali do Węgier, lecz w sercu Jadwigi spokój był zamącony. Dlaczego Wilhelm dotąd nie przyjechał, nie daje znaku życia? Gdyby już zasiadł obok niej na tronie, nie byłoby tego poselstwa. Trudno się dziwić, że polscy panowie tak przychylnie jej wspominają, tak chętnie mówią o wielkich korzyściach, jakie wyniknęłyby z połączenia z Litwą, o zasłudze rozszerzenia wiary świętej. To wszystko prawda, ona to rozumie, ale przecie nie może łamać ślubu. Małżeństwo jest sakramentem, łączy ludzi na całe życie, — przysięgała.
Gdyby nie ta przysięga, mogłaby rozważać, czy Pan Bóg nie wymaga od niej tej ofiary, czy nie ma obowiązku, jak Dąbrówka czeska, zanieść krzyż dalej, pomiędzy pogaństwo. Piękne, święte zadanie dla pobożnej córy Ludwika, święte zadanie, lecz ona — spełnić go nie może: jest zamężną, przysięgła. Prawo Boże związało ją z Wilhelmem.
Tak myśli w głębi duszy, lecz spokój uleciał. Ogarnia ją przeczucie bezsilności własnej wobec tak wielkich celów. Dlaczegóż tu niema Wilhelma!
Jakaś groźba nad nią zawisła. O Litwie mówią wszyscy. Przy każdej sposobności panowie świeccy i duchowni mówią z nią albo przy niej o świętej sprawie nawrócenia Litwy, zasługach apostolstwa, o przyjaźni z sąsiadem zamiast krwi rozlewu, o okrucieństwach i planach krzyżackich, o groźnej potędze Zakonu.
Słyszy i słuchać musi Jadwiga z zajęciem: chodzi o nią, o rzeczy wielkie. Musi rozmyślać o tem. Dlaczego Bóg postawił na jej drodze tak wspaniałe, święte zadanie? I gdzież jej obowiązek?
A wtem powraca z Węgier litewskie poselstwo i przynosi odpowiedź matki. Królowa Elżbieta polskim i litewskim posłom oświadczyła wyraźnie, iż zezwala na rozstrzygnięcie tej sprawy, „jak wymaga dobro chrześcijaństwa i Polski.“ Tak powiedziała matka. Powtarzają jej słowa panowie węgierscy, których dla powagi przydała do poselstwa.
Tak zatem myśli matka i tak myślą wszyscy, — czyliż przeciwko wszystkim broni słusznej sprawy?
Już cztery lata blisko nie widziała Jadwiga Wilhelma, rozstali się dziećmi, mając po lat jedenaście, — jej miłość była dotąd marzeniem tylko o miłości, naturalnem pragnieniem szczęścia, które przywykła widzieć w związku z wybranym przez ojca małżonkiem. Lecz pobożną jej duszę równie marzeniem cudnem porywała zasługa apostołki; szczera i gorąca wiara wskazywała jej tam obowiązek.
Więc w tej chwili chodziło tylko o to, gdzie leży ten istotny obowiązek: czy w jej przysiędze ślubnej, czy w wielkiej sprawie całego chrześcijaństwa? Wnuka świętych, chrześcijanka, wahać się długo nie mogła: jeżeli rzeczywiście jej śluby z Wilhelmem kościół dla świętej sprawy unieważnia, — jeżeli wola Boga —
Musi mieć tylko pewność, że taki jest jej obowiązek. Więc ją przekonywają. Ma czas do namysłu, bo w Krakowie zjazd wielki, z całego królestwa, by posłowie Jagiełły zanieśli panu swemu odpowiedź od całego narodu polskiego.
Wtedy słowo Jadwigi rzecz rozstrzygnie.
To słusznie, lecz dlaczego Wilhelm nie przyjeżdża? Dlaczego on w tem wszystkiem nie ma żadnego udziału? Jest rycerzem i chrześcijaninem, młoda wyobraźnia chętnie widzi w nim bohatera, — jeżeli trzeba, — jeśli tak im przeznaczono, to oboje powinni zrzec się swoich ślubów. Bez jego woli wydzierać mu szczęście — odbierać nawet zasługę ofiary — czy jej wolno? czy się na to zgodzić może?
Ale któż ją zrozumie? Panom polskim o dobro kraju tylko chodzi, jej szczęście dla nich obojętne, nie ma pomiędzy nimi przyjaciela...
Otóż znalazła: pan Gniewosz z Dalewic odgaduje jej myśli, ofiaruje pomoc. Teraz może przynajmniej uprzedzić Wilhelma: niech wie, co się tu dzieje. Niech on jej powie, że ich wspólne szczęście było tylko marzeniem. Powinien przyjechać.
Przed panami to tajemnica: nie może być inaczej. Nikt jej tutaj nie broni, sama się bronić musi. Pozwala dać Jagielle przychylną odpowiedź: to tylko zwłoka. Cóż znaczy słowo, gdy ślub złamać wolno? Może wreszcie dotrzyma słowa...
Uciszyło się wszystko. Posłowie litewscy wraz z posłami polskimi już w drodze do Wilna: dużo to zajmie czasu. Tymczasem wiosna, lato, Kraków opustoszał. Ziemianie wyjechali do swoich majątków, niedaleko, w najbliższej okolicy. Tu zostawili służbę, która nad wszystkiem czuwa, — czujne jest duchowieństwo. O Wilhelmie chodzą pogłoski, że u królowej matki dopominał się spełnienia ślubów. Zabronić mu nie mogła, — stanie zapewne w Krakowie.
Wprawdzie Jadwiga dała zezwolenie, by przyjechał Jagiełło, lecz w takim razie obecność Wilhelma bynajmniej nie jest pożądana, może zniweczyć plany. Trzeba czuwać.
W rok prawie po przybyciu do Polski Jadwigi, w początkach sierpnia Wilhelm zjawia się w Krakowie. Jadwiga naturalnie wie już, że się zbliża, oczekuje go z upragnieniem, z palącą ciekawością. Nie widziała go jeszcze młodzieńcem, oboje rozstali się dziećmi. Jak wygląda, jaki jest ten jej małżonek? Co od niego usłyszy?
Na Wawelu nie może Wilhelm stanąć: przecież zamek królewski to nie zajazd. Jeśli ma tu być panem, powinien być wprowadzony uroczyście, a kto go dziś wprowadzi? — Obiecała mu królowa węgierska, że dopełni tej ceremonji książę Władysław Opolski, nawet dzień oznaczyła: 15 sierpnia, w święto Matki Boskiej, do tego więc terminu czekać trzeba. Na razie ofiaruje mu gościnność w domu swoim w Krakowie ów pan Gniewosz z Dalewic, przyjaciel królowej, a rzeczywiście — chciwiec i pochlebca, który spodziewa się sowitych zysków za tę niby przysługę.
Wilhelm w Krakowie. Królowa wie o tem. Jakże mocno musi uderzać jej serce. Czyż jej nie dziwno, że jak niewolnica nie ma prawa widzieć się ze swym małżonkiem? nie ma prawa przyjąć go we własnym domu? — Czemże jest dla niej ten zamek królewski?
Gniewosz biega i pośredniczy: przynosi powitanie, odnosi wzajemne, na Wawelu wielbi Wilhelma, wobec niego bije czołem przed Jadwigą, jest gorliwym posłem, doradcą. Młodzi widzieć się muszą, to rzecz oczywista, ale gdzie? Nie na zamku, bo na to zwyczaj nie pozwala. Wilhelm mąż Jadwigi — to przyszły król polski; król nie proszony i bez powitania na Wawel wejść nie może.
I królowa Jadwiga nie może odwiedzić Wilhelma w jego przygodnej gospodzie, w domu pana z Dalewic, — to nie królewski obyczaj. Córka Ludwika o swej godności pamięta.
Więc Gniewosz szuka, radzi. Musi znaleźć miejsce, gdzie będą mogli spotkać się jawnie, przy ludziach, jak zaproszeni na zabawę goście. Takie miejsce znajduje po tygodniu: to gościnny, uprzejmy zakon Franciszkanów urządza dla swej królowej przyjęcie.
Był to ówczesny zwyczaj. Klasztory powszechnie słynęły z gościnności, z urządzania przyjemnych zabaw. Z tego skorzystał Gniewosz, aby zaskarbić sobie łaskę pani.
W oznaczonym dniu i godzinie z dworca pana z Dalewic i z królewskiego zamku wychodzą liczne i strojne orszaki i z muzyką zmierzają ku ulicy Grodzkiej, gdzie klasztor Franciszkanów się znajduje. Wilhelma otaczają panowie węgierscy, rakuscy i polscy, którzy za przykładem Gniewosza przy tej wschodzącej gwieździe szukają karjery. Jadwidze towarzyszy dwór niewieści.
Opat wita królowę w progu chlebem, solą, w refektarzu stół zastawiony, podają wino, cukry i przysmaki.
Lecz czyż po to przyszła Jadwiga?
Nakoniec staje przed nią piękny młodzian: strojny i dumny, wytworny i grzeczny. To on, jej mąż poślubiony. Mają teraz oboje po lat prawie piętnaście, kwiat młodości w ich południowej ojczyźnie. Niewątpliwie też patrzą na siebie z podziwem. Oto piękna dzieweczka cudną stała się dziewicą, pełną uroku marzeń i miłości, obok majestatu królowej. Oto wesoły chłopczyk jest urodziwym młodzianem, któremu wiek współczesny daje miano „Wytwornego“. Jego strój, postać, słowo i dworski obyczaj — to właśnie wyraz kultury zachodniej, w której oboje wzrastali od dziecka. Wilhelm przemawia do niej tym językiem, jakim przywykła marzyć, — to on, jej wybrany.
Dawno przygotowana w sercu Jadwigi miłość wybucha teraz nagle gorącym płomieniem. Wie, co to znaczy kochać, pragnie szczęścia i odebrać go sobie nie pozwoli. Ach, i ona ma także prawo być szczęśliwą i dać szczęście ukochanemu. Sam Bóg ich złączył, nic ich nie rozłączy.
Wesoło pląsa i bawi się młodzież, Jadwiga z Wilhelmem rozmawia. Nie dla pląsów tu przyszła, każda chwila droga, tyle mu powiedzieć musi! O matce, o Jagielle, woli panów, Litwie. Niewątpliwie zasługa apostolska święta, lecz ich ślub młodociany nigdy jeszcze dotąd nie wydawał im się tak święty i mocny. Złamać go nie chcą. Chcą wspólnego szczęścia.
Wieczór się zbliża, z nim chwila rozstania. Jadwiga wie już wszystko: za kilka dni dopełnić ma się ich małżeństwo, Wilhelm zamieszka w zamku jako mąż królowej, wtedy o Jagielle nie może być mowy. Oby tylko książę Opolski się zjawił, gdyż bez niego wjechać na zamek — dość trudno.
Zdaje się, że Franciszkanie kilkakrotnie udzielali młodej parze gościnności. Potrzebowali jej oboje bardzo. Opolczyk nie przyjeżdża, dzień ważny się zbliża, cóż będzie?
To jedno dla nich jasne i stanowcze, że rozłączyć się nie pozwolą. Ale jak dojść do celu?
Książę Opolski mógłby zrobić wiele, lecz jeżeli nie zechce? nie przyjedzie?
Ziemskie uczucia zagościły teraz w sercu królowej, ale czyż nie ma prawa być szczęśliwą?
Młoda, piękna, kochana, poślubiona i kochająca męża całą potęgą pierwszego uczucia, dlaczego ma ustąpić woli panów? Wiedzieli przecież o związku z Wilhelmem i działali podstępnie. Dla własnej dumy, dla własnej korzyści chcą oddać ją poganinowi, barbarzyńcy, przywieść do złamania przysięgi. Zobaczymy. Jej słowo decyduje ostatecznie, a ona słowa tego nie wypowie.
Jednak boleśnie czuć się opuszczoną i samotną wśród obcych. Bo obcy są ci ludzie, którzy ją koronowali: o własne chodzi im sprawy, — jej szczęście dla nich niczem.
Opolczyk nie przyjechał, minął dzień oznaczony, teraz już nie przyjedzie. Więc bez niego...
Znowu tydzień upływa na przygotowaniach, może na walce z sobą. Postanowili oboje z Wilhelmem, że książę na zamek wjedzie uroczyście. Niema panów, którzyby wjazd ten uświetnili, lecz tym sposobem nie będą przeszkadzać.
Gniewosz zgromadził garstkę uległych królowej, liczących na jej łaski; przychylni będą mieszczanie krakowscy, no, i orszak Wilhelma. Niech się stanie!
I stało się. W wigilję świętego Batłomieja, 23 sierpnia, przy dźwiękach fletów, na czele swej świty, pośród ciekawych tłumów książę rakuski wjechał na zamek królewski. Z polecenia Jadwigi uwolniono więźniów, zastawiono ucztę, młodzi zasiedli do stołu, krążą puhary, wesołość, zabawa.
Tylko serce Jadwigi bije niepokojem: uczyniła krok tak stanowczy i tak ważny. Jeśli w ciągu dni paru żadna nie zajdzie przeszkoda, Wilhelm będzie jej mężem, królem polskim, — plany panów udaremnione. Trudno jednak używać szczęścia ze spokojem, gdy je otacza groźba i niebezpieczeństwo. Królowa je przeczuwa, — królowa się lęka.
Lęka się słusznie. Jeszcze zmrok nie zapadł, gdy na dziedzińcu tętent i okrzyki, gwar, chrzęst mieczów — panowie!
Tak jest, panowie. Zawiadomieni o tem, co się stało, w przeciągu paru godzin stanęli w Krakowie, aby ująć Wilhelma na Wawelu.
Co z nim uczynią? Tego Jadwiga nie wie, lecz nie dopuści, aby dostał się w ich ręce. Dumna, mężna królowa drży o życie ukochanego. Czyż nie słyszała nieraz, w jaki sposób usuwa się niepożądanych od tronu? — Nie, nie! W tej chwili chodzi o życie Wilhelma.
Straszną musiała wydać się Jadwidze groźna postawa panów, jeśli dla ocalenia Wilhelma zdecydowała się spuścić go w koszu przez okno, het, za mury, skąd już własne nogi unieść go miały dalej.
Niebardzo bohaterska to przygoda, lecz królowa w tej chwili czuje tylko ogromny żal do panów, gorycz krzywdy. Wilhelm uciekać musiał — dla ocalenia życia (tak sobie wyobraża), lecz nie znaczy to wcale, że go się wyrzekła. O! to nie jest jeszcze zwycięstwo Jagiełły.
Niewolnicę z niej uczynili: straże u bram Wawelu, królowa strzeżona jak więzień! Tem lepiej: więzień ma prawo ucieczki, dziś czy jutro.
Wilhelm w Krakowie ukrywać się musi, ale pan Gniewosz stale pośredniczy. Przez niego odbiera poselstwo królowej, że ma czekać: ona do niego przyjdzie.
Co dalej? — niewiadomo. Może wrócą na Węgry lub do Rakuz? — może schronią się pod opiekę przeciwników Jagiełły, Wielkopolan? — może sami jeszcze nie wiedzą, gdzie im się udać wypadnie. — Byle nie tu, gdzie ją zelżono. Jak najdalej od panów i Krakowa.
Wilhelm czeka. Podobno w kamienicy Morsztynów na Sławkowskiej. Może nieraz czeka napróżno. Jadwiga upatruje sposobności. Musi obmyślić dobrze, aby się ucieczka udała. Wie, że stawia wszystko na ostatnią kartę.
Zdaje się wreszcie, że nadeszła chwila: bramy zamku strzeżone, ale u stóp wieży Lubranki jest mała furtka prawie zapomniana. Tędy o zmroku wymknie się królowa, a skoro się raz znajdzie za murami, nie powróci tu więcej bez Wilhelma.
Nadszedł dzień i godzina. Jadwiga w towarzystwie paru niewiast cicho zstępuje po kamiennych schodach. — Już stanęła przed furtką, — lecz — rygle i żelazna kłódka, pachołkowie.
Stanęła oniemiała i zdumiona. Nagle krew gorąca zawrzała w niej dumą.
— Otwórz bramę — wydaje rozkaz.
— Niewolno.
— Królowa rozkazuje!
— Niewolno — powtarza nieszczęsny pachołek.
— Niewolno mnie? — Kto broni?
— Pan kasztelan.
— Co? Mnie? Królowej? — Podaj! — rozkazuje, sięgając po topór. Chwyta oburącz i uderza w bramę.
A wtem u nóg jej klęka siwy starzec, Dymitr z Goraja, wierny sługa ojca i dziada. Pochyla siwą głowę aż do ziemi.
— Królowo! Pani! Jak przed Bogiem klękam: pomyśl, co czynisz? Otworzy bramy słowo twoje, bez topora, lecz w imię Boga, pomyśl!
Topór wypadł z ręki królowej, — topór wypadł. Łzy spływają po licu, łzy gorące. Tam czeka ukochany, oczekuje, ale — wystarczy słowo, by otworzyć drogę, albo zamknąć na zawsze...
Tak, wystarczy jedno jej słowo.
— Pozwól, pani, odprowadzić się do komnat — wzywa spokojnie starzec. — W twojej mocy jest wszystko: cierniowa droga Chrystusa — i człowiek.
Cicho powraca królowa do zamku, — w milczeniu.
Teraz ma wybrać sama. Co uczyni?
Cicho, spokojnie słucha słów kapłanów, mądrych słów panów rady. Mówią jej rzeczy wielkie, rzeczy święte, a potem powtarzają: — Wybierz.
A ona jeszcze wybrać nie ma siły. Nie ma siły wyrzec się szczęścia.
Noce jej upływają w modlitwie, pod krzyżem. Wzywa pomocy tego, który cierpiał, błaga łaski.
Żeby zdołała wymówić to słowo.
Jest w katedrze wawelskiej Chrystus ukrzyżowany, z którym stara legenda łączy imię królowej Jadwigi. Tutaj w bolesnej męce łamała się jej dusza, by zwyciężyć ziemskie pokusy. I gdy tak trwała długo na modlitwie, nagle Chrystus przemówił do niej. W zachwyceniu usłyszała jego słowa, ujrzała poruszające się usta, i uczuła w sercu cud miłości Bożej i mocy.
— Córko moja, pójdź do mnie!
— Otom ja, Panie, służebnica Twoja...
I do stóp krzyża wyciąga ramiona, nowy łez strumień wytryska z jej oczu, lecz jakież inne te jej łzy gorące! Chrystus przemówił do niej. Chrystus ją wzywa do siebie! Czemże jest ziemskie szczęście wobec tego?
Tak nam mówi legenda, a rzeczywistość stwierdza, że pod krzyżem odniosła Jadwiga zwycięstwo. Krzyżową drogę ukazał jej Chrystus, i wybrała ją dobrowolnie: wyrzekła słowo: tak.
Moc pożądana skrzepiła jej serce.
Teraz już pragnie tylko zostać przekonana, że jej śluby nieważne, i kościół ma prawo je rozwiązać. Otwierają przed nią księgi kanoniczne, może przekonać się sama. Piotr Wysz, spowiednik, człowiek uczony i prawy, tłumaczy jej przepisy. Jego słowa wymownie malują znikomość ziemskiego szczęścia i wielkość zasługi, gdy oddajemy je Bogu w ofierze. Męczennicy za wiarę umierali, w mękach doznając rozkoszy, — ona za cenę króciutkiego szczęścia zanieść może wiarę tysiącom. Czyż chrześcjanka zawaha się w wyborze
Już się nie waha. Już nie jest tą samą: godzina próby wielką sprawiła w niej zmianę. Marzące dziewczę zniknęło na zawsze, a powstała kobieta mężna i dojrzała, pomimo lat piętnastu. Na życie spojrzała jak na obowiązek, który spełnić pragnie wszystkiemi siłami, z miłością, poświęceniem i rozumną wolą.
Jagiełło już jest w drodze do Krakowa. Królowa mu przesyła powitanie przez umyślnego posła.
A Wilhelmowi jedno krótkie słowo: — Odjeżdżaj.
Podobno posłowi swemu do Jagiełły, Zawiszy Sulimczykowi, poleciła jeszcze przekonać się, czy rzeczywiście ten dziki poganin niepodobny jest do niedźwiedzia, jak ją stronnicy Wilhelma straszyli.
Lecz to tylko drobna pociecha: droga życia królowej wybrana, i już nią postępować będzie aż do śmierci.