Kroniki 1875-1878/18 Stycznia 1877

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



18 Stycznia.
Oględziny pośmiertne. — Przyczyny upadku maskarad. — Wystawa robót kobiecych i gimnastyka. — Bieda w Zduńskiej Woli. — Jaś na maskaradzie. — Sprawa urzędników prywatnych.

Istniejący w mieście naszem od niepamiętnych czasów „komitet sanitarny,“ zrzekłszy się dotychczasowej roli „komitetu cholerycznego,“ pragnie wejść na drogę działalności szerszej, bardziej jego stanowisku odpowiadającej. Za pierwszy objaw tych intencyi uważać należy postanowienie, na mocy którego zmarły nie otrzyma pozwolenia na pogrzeb, jeżeli nie będzie złożone policyi świadectwo lekarskie z opisem choroby, na jaką umarł.
Cel rozporządzenia jest widoczny: oto komitet sanitarny pragnie dowiedzieć się, jakie mianowicie choroby powodują tak ogromną śmiertelność w mieście? To pytanie główne, obejmuje mnóstwo podrzędnych a nie mniej ciekawych i tak: Dlaczego n. p. w parafii Ś-go Aleksandra, leżącej w najładniejszej części miasta, umiera przeszło dwa razy więcej osób niż w parafii Ś-go Jana (Stare Miasto), a przeszło trzy razy więcej, niż w parafii Ś-go Krzyża?... Dlaczego wyznawców starego zakonu umiera znowu trzy razy więcej w cyrkule 12-tym niż w 2-gim lub 4-tym? Dlaczego wreszcie między wyznawcami starego zakonu przeciętna śmiertelność jest mniejszą niż między chrześcijanami, choć w niektórych dzielnicach i latach (n. p. cyrkuł 12, rok 1873) śmiertelność ta była istotnie przerażającą, nawet przy uwzględnieniu miejscowych stosunków sanitarnych?
Widzimy więc, że oględność komitetu ma bardzo poważne pobudki: gdyby bowiem zbadane zostały choroby panujące w mieście, łatwiej wówczas dałyby się odkryć ich przyczyny a może nawet i jakieś ogólniejsze środki zaradcze. Jeżeli jednak cel komitetu jest niewątpliwie dobry, droga którą obrał dla osiągnięcia go, przedstawia wiele niedogodności. I tak:
1. Oględziny pośmiertne, dokonane przez lekarza na zmarłym, który się nie leczył, bardzo wątpliwe światło rzucają na naturę choroby; choć z drugiej strony zdarzą się wypadki, w których dyagnoza nie przedstawi trudności nawet dla osób najmniej z medycyną obeznanych. Jeżeli n. p. znajdzie się nieboszczyk przywiązany za szyję do sznurka, w postawie wiszącej, wówczas nawet akuszerka zdefiniować potrafi, że przyczyną śmierci w tym wypadku był brak dopływu powietrza do płuc, krwi arteryalnej do mózgu i t. d.
2. Oględziny takie na ciężką próbę wystawią bezinteresowność lekarzy miejskich, a dla ubogiej rodziny zmarłego staną się przyczyną jednego więcej zmartwienia i wydatku. Ostatnia ta okoliczność najbardziej da się we znaki ludności wyznania mojżeszowego, której religia nakazuje jak najspieszniej grzebać zmarłych.
Jeżeli oba powyżej zacytowane punkty skombinujemy ze sobą, wówczas okazać się może, że gra tutaj nie warta świeczki i że kto wie, czy nawet po systematycznie prowadzonych oględzinach osób umarłych, pod względem chorobliwości Warszawy nie zostaniemy równie ciemnymi jak dotychczas?... W każdym zaś wypadku godziłoby się, aby komitet, obmyśliwszy tak rozległą operacyę sanitarną, pomyślał zarazem o funduszach dla wynagradzania lekarzy oglądających ubogich zmarłych, a zarazem kontrolę, któraby czuwała nad dokładnością świadectw; inaczej bowiem może powstać straszliwy zamęt zarówno w stosunkach jak i pojęciach sanitarnych.
Gdyby szczupły zapas moich wiadomości nie był proszkiem wobec rozległego horyzontu wiedzy komitetu zdrowia, wówczas ośmieliłbym się podać inny projekt. Czy nie lepiej na przykład byłoby, statystykę chorobliwości w Warszawie oprzeć na innych podstawach, a mianowicie: 1) na sprawozdaniach ze szpitali, 2) na sprawozdaniach wszystkich lekarzy z ich praktyki prywatnej?... Wszakże chorych mamy więcej niż zmarłych, cyfry zatem byłyby obszerniejsze. Z drugiej znowu strony, bezpieczniej przecie zaufać świadectwu lekarza, który leczył chorego, niż lekarza, który tylko oglądał zmarłego?... Winienem także dodać, że projekt ten nie jest bynajmniej moim wynalazkiem, lecz stanowi własność Towarzystwa lekarzy lubelskich, którzy na jednem ze swych posiedzeń (jeszcze w lecie) podjęli się składać co miesiąc raporty o jakości chorób i ilości leczonych przez siebie pacyentów.
Sądzę, że tego rodzaju statystyka chorób byłaby dokładniejszą i użyteczniejszą od innych i że Towarzystwo Lekarskie powinnoby zwrócić na nią uwagę. Trudności byłyby wielkie, wolnopraktykujący bowiem lekarze nie okazują zbytniej pochopności do prac tego rodzaju; skutki jednak bez porównania okazałyby się lepszymi — od pośmiertnych oględzin.
Ale dajmy już pokój kwestyom, wobec których febry dostają filistrowie Warszawscy — a przejdźmy do rzeczy weselszych.
Do najbardziej sympatycznych instytucyi naszego miasta, należy niewątpliwie straż ogniowa. Iluż to ludzi zawdzięcza jej mienie swoje, ilu gapiów podziwia jej zręczność i odwagę?... Która kucharka nie została zdradzoną przez strażaka, które dziecko nie lękało się kominiarza?..
Otóż popularne to zgromadzenie w tych dniach obchodzić będzie uroczystość jubileuszu 25-cio letniej służby jednego z komendantów swoich p. Juliana Skowrońskiego, kapitana drugiego oddziału. W nagrodę swojej naprawdę ciężkiej i użytecznej pracy, niech przyjmie powinszowanie następującej treści:
Oby każde miasto gubernialne i powiatowe, każde miasteczko, osada i gmina, posiadały przynajmniej po kawałku straży, podobnej do warszawskiej i po kawałku kapitana podobnego naszemu znanemu Julianowi!...
To samo rymem:

Żyj lat sto i niech posłusznem ci będzie
Równie jak dziś — wszelkie ogniowe narzędzie;
Byś także mógł — życia zmierzchem,
Równie jak dziś — jeździć na sukurs wierzchem.

Gładkość tego wiersza przypomina, co prawda, jazdę na beczce po warszawskim bruku; życzenia jednak są szczere, byle się tylko ziściły!


∗                              ∗

Zdaje się, że niedługo — albo wyrzeknę się pisywania kronik, albo zanudzę czytelników, z powodów od redakcyi niezależnych. Nim to jednak nastąpi, dam im przedsmak filozofii maskarady.
Filozofia maskarady jest dziełem, nad którem obecnie „jeden z naszych znanych myślicieli“ pracuje. Aby pokazać do jakiego gatunku zwierząt należy dzieło i myśliciel, streścimy pierwszy rozdział.
Wszyscy — a więc kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy, literaci i nieliteraci, jednozgodnie utrzymują, że maskarady dzisiejsze są tylko cieniem dawnych. Niema w nich życia i dowcipu.
Ponieważ wszyscy tak mówią, fakt zatem nie ulega wątpliwości. Obecnie więc chodzi już tylko o wyjaśnienie: dlaczego maskarady upadły?... Że jednak wyjaśnienia tego nikt mi nie dał, poszukam go więc sam i w tym celu osobiście przypatrzę się zabawie.
Upadek, o którym mowa, uderza już na pierwszy rzut oka. Na salach redutowych nie spotykasz ani masek charakterystycznych, ani kostyumów bogatych, ani, z przeproszeniem, twarzy zdrowych i wesołych. Maski są jakieś pomiętoszone, kostyumy po większej części ciemne, twarze blade i zmęczone. Przypatrujesz się niejednej z nich ciekawie, a widząc zsiniałe usta, oczy przygasłe i zapadłe, wąsy i faworyty rzadkie, pytasz mimowoli: czy też to twarz prawdziwa, czy maska?
I skąd to pochodzi? Chyba stąd, że na dzisiejszych balach miejskich widujemy tylko mieszczuchów, takich w dodatku, którzy zbyt prędko żyją, aby mogli zdrowo wyglądać. Niegdyś w naszem mieście zbierały się tłumy wieśniaków na zimę; więc też i na salach redutowych widziałeś same prawie oblicza pyzate i sumiaste wąsy. Ciż sami panowie, z głowami, w których nic już nie zabierało miejsca figlom, umieli się nader charakterystycznie przebierać i tym sposobem nadawali weselszy i bardziej pstrokaty wygląd maskaradom, przypominającym dziś raczej pogrzeby niż bachanalie.
Tak więc najogólniejszą przyczyną omdlenia zabaw naszych jest brak zdrowia, brak pieniędzy i brak żywiołów wiejskich.
Rozpatrzmy się teraz w szczegółach.
Oto jest pan X. Ojciec jego był kupcem galanteryjnym i on jest także kupcem galanteryjnym. Ojciec na maskaradach rej wodził, syn chowa się w kąt i medytuje. Ojciec całą noc tańczył — syn ledwie że chodzi.
Przyczyny różnic między dwoma pokoleniami jasne są jak słońce. Sklep ojca był jedyny w mieście, kupowali więc w nim wszyscy i płacili słono; obok sklepu syna jest kilkanaście podobnych, nie dziw więc, że duże wydatki, małe dochody i konkurencya — zatruwają mu życie. Syn prócz tego zrobił kapitalne głupstwo, sprowadziwszy w adwencie mnóstwo zbytkownych towarów, których nikt kupować nie chce. W adwencie można już było przewidzieć stagnacyę na karnawał; nasz kupiec jednak nie przewidział jej, ponieważ po za obrębem buchalteryi człowieka tego nic już nie obchodzi na świecie. Gdyby miał większe wykształcenie, uniknąłby zawodu i nie potrzebowałby się kwasić obecnie. Gdyby zbyt wcześnie żyć i hulać nie zaczął, miałby więcej energii i szczerą ochotę do śmiechu.
Oto jest młody człowiek bez zajęcia. Ojciec jego żył wesoło umiejąc tylko paplać trochę po francusku i dobrze tańcować. Syn wszedł w ślady ojca, zapomniawszy, niestety! że mazurem nie zdobywa się już dzisiaj pozycyi na świecie. To też ojciec cudownie bawił się na maskaradach, był bowiem na swoje czasy dostatecznym; syn nudzi się, daremnie oczekując na posażne maski, — nie ma bowiem tego, coby mu w dzisiejszych czasach wartość nadawało, — nie ma odpowiedniego ukształcenia. Bogate panny pochwytali mu ubodzy inżynierowie, ubodzy kupcy, ubodzy lekarze; on został sam jak palec, ponieważ jest tylko ubogim... salonowcem.
I czy od tego człowieka godzi się żądać dowcipu i wesołości?...
Oto znowu obywatel ziemski. Cera wprawdzie zdrowa, lecz humoru ani za grosz. Ojciec jego miał trzy wsie, gospodarował na nich pańszczyzną i mógł wydawać kilkadziesiąt tysięcy rocznie — to też zaczepiały go na maskaradzie hrabianki. Syn ma także trzy wsie; lecz że nie umiałby gospodarować inaczej jak tylko pańszczyzną, a na postępowem gospodarstwie nie zna się, prócz długów zatem nie posiada nic więcej. Hrabianki omijają go i ledwie że czasem jakaś pokojówka zaczepi. Ponieważ jednak zubożały pan nie częstuje jej szampanem, opuszcza go więc niewdzięczna i biegnie do fryzyerskiego subjekta, który choć piwem ją ochłodzi.
Oto młody gimnazista. Niegdyś widywano na balach tylko marymontczyków, którzy nie zaprzątając sobie umysłów książką, mieli zawsze swobodne obejście. Nie dziw więc, że żywioł studencki ogromnie krzepił maskaradę. Dziś studenci uniwersytetu uczą się i na bale nie mają czasu; ów młodzian zaś z gimnazyum czas wprawdzie ma, lecz strzedz się musi, aby którego z nauczycieli swoich nie zaintrygował. Koncepta mu się biedakowi nie kleją; poprawia tylko swój płaszcz hiszpański i bojaźliwie spogląda na prawo i na lewo.
Oto piękna dama, za którą niegdyś cały kraj szalał. U drobnych stóp jej składano klejnoty, za jeden uścisk rączki oddawano życie. Miała wówczas lat 20, oczy czarne, marmurową płeć, usteczka purpurowe. Działo się to w r. 1845... Jak ten czas zleciał i co on porobił z ludzi!... Połowa jej wielbicieli śpi już w grobach, trzej jeżdżą wózkami a najzdrowszego i najstalszego, romantyzm przykuł do łóżka...
Spojrzyjmy teraz na gromadę literatów. Poprzednicy ich byli dowcipnisiami i wierszokletami, oni są filozofami i ekonomistami. Poprzednicy szli na maskaradę aby się zabawić, oni idą po to aby „obserwować.“ Poprzednicy myśleli o tem, aby zrobić coś wesołego; oni zaś myślą: z jakiejby tu sprawy zrobić kwestyę społeczną. „Nosy garbate“ ledwie, że na parę dni wystarczyły, a przecież dni takich, mamy aż 365 w roku!...
Ja wreszcie (ale nie ja, który to piszę, tylko ten filozof), miałem szczerą ochotę ubawić się. Posiadam zęby własne i dość zdrowe, do śmiechu zatem nie brakło mi kwalifikacyi. Profesorów się nie lękam, sklep ani ekonomia nie zaprzątają mi głowy.
I otóż była chwila w czasie maskarady, w ciągu której myślałem, że serce moje zostanie rozweselonem. Ba! żeby to tylko chwila... była tam i panna. Ale jaka!...
Wyobraźcie sobie figurkę o pół głowy niższą ode mnie, w jedwabnej sukni powłóczystej. Część jej oblicza zasłaniała wprawdzie czarna maska, nie tak jednakże, aby nie widać było pod nią oczu jak dwie iskry, prześlicznych ust i niebiańskiego owalu twarzyczki. Kiedy stanęła, robiła wrażenie posągu, kiedy idąc oglądała się naokoło, podobną była do ptaka, biegającego po ziemi...
Chciałem iść za nią... Na szczęście Bóg umieścił mi pod ręką ramię pewnego przyjaciela, który wzorem bogobojnych pustelników, wolałby w ogień skoczyć, niż zbliżyć się do pięknej kobiety. No — i zatrzymał mnie, a ona tymczasem znikła, odbierając mi humor, dowcip, a nawet ochotę do życia. Bodajeś pękł!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy przyjdzie czas, że już w mogiłę ciemną,
Złożę strudzoną głowę,
Pragnę, by anioł — co wtedy stanie nade mną,
Twoje miał usta różowe.

Jeśli ognisty mój duch z wyroku przeznaczenia,
Ma runąć w ocean mąk,
Piękna! nawet straszliwą czarę potępienia,
Z twych białych przyjmę rąk.

Gdybym zaś miał, skutkiem cudownych zdarzeń,
Ocknąć się w niebie,
Ach wówczas pragnę, wśród wiekuistych marzeń...
Znów ujrzeć ciebie!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na nic dobre chęci!... Człowiek, który takie ładne wiersze pisuje, nie może być na maskaradzie szczęśliwym.
O balu na korzyść szpitala dziecięcego nie warto nawet wspominać. Było i tam wprawdzie wiele pań pięknych, no — ale na cześć żadnej z nich wierszy pisać mi nie wypada, choć mam tak dziwny temperament, że pisałbym je dla każdej i w każdym czasie. Za to o mężczyznach wolę powiedzieć, że wcale ich nie było. Boże! jak ci ludzie tańcują mazura!... Ciekawym bardzo, jak oni go odtańczą na balu przeznaczonym dla paralityków?
I w tym wypadku literatura nie popisała się. Widziano pewnego redaktora, który do tańca miał wprawdzie ochotę, tylko zabrakło mu czasu: zajęty był bowiem pilnowaniem damskich okrywek. Widziano innego, który nawet okrywek nie pilnował, będąc mocno zajęty — ziewaniem. Co zaś do ich oficyalistów, zwanych pospolicie współpracownikami... Ach! przepraszam... Zapomniałem, że nie mówimy w tej chwili o nędzy wyjątkowej.
Oto jedyny poważniejszy fakt z balu, na który pragnęlibyśmy zwrócić uwagę ludzi myślących.
— Powiedz mi — zapytał filister uczonego — czy na przykład wasza chemia nie podałaby środka na to, aby w sali ratuszowej było trochę chłodniej, naturalnie bez otwierania okien?
— Owszem — podałaby... Wejdź na galeryę, posiedź półgodziny, a następnie wróć na salę. Zobaczysz, że będzie ci chłodniej.
Jakie prześliczne damy były na tym balu!... Ale prawda, że już mówiliśmy o nich wyżej.


∗                              ∗
W r. b. w październiku, Muzeum Przem. i Rol. urządzi wystawę wyrobów kobiecych. (Niech shańbionym będzie, kto o tem źle pomyśli!...) Każdy z przedmiotów wystawionych odznaczyć się musi jedną z trzech zalet: taniością, nowością pomysłu, albo dokładnością.

Ponieważ mowa o taniości, widocznie więc muzykalność naszych dam nie zostanie uwzględnioną; wyrób to bowiem za drogi. Przy warunku dokładności — nie spotkamy chyba zbyt wielu okazów ukształcenia kobiecego, jest ono bowiem najmniej ze wszystkich wyrobów dokładne. Wreszcie...
W tej chwili jestem tak zakłopotany jednem z pytań, postawionych mi przez jakąś czytelniczkę, że doprawdy nie wiem od czego zacząć. Oryginalne bo też to pytanie, anibyście się go nawet domyślili!... Łaskawa czytelniczka zapytuje mnie...
Ależ odłóżmy na bok tę niesmaczną pruderyę. Otóż owa czytelniczka zapytuje... Ta czytelniczka, o której mówiłem wyżej, dowiaduje się: czy na wystawie robót kobiecych...
No — kiedy nie mogę! muszę zatem przejść do innego przedmiotu, i błagam was, moi państwo, abyście zapomnieli o wszystkiem, ale to o wszystkiem, co pisałem. Aby zaś ułatwić wam zapomnienie, powiem coś o dziwactwie amerykańskiem.
Wiecie też jaką wystawę urządzili Amerykanie przed paroma laty? Oto wystawę dzieci. Matka najzdrowszego, najsilniejszego i najpiękniejszego okazu otrzymała list pochwalny.
Otóż to czytelniczka, o której tyle razy wspominałem zapytuje mnie: czy wystawa naszego muzeum będzie także urządzona na amerykański sposób?
— Nie, proszę pani! ponieważ jednym z warunków przyjęcia wyrobu jest ten, aby odznaczał się nowością pomysłu...
A czy wiecie moi państwo, co to jest gimnastyka? Jeżeli nie wiecie, to albo zapiszcie się na lekcye, albo kupcie podręcznik, albo odczytajcie w encyklopedyi, albo zapytajcie kogoś takiego, który wie o tem. Ale czy wiecie jakie są skutki gimnastyki? Także nie wiecie, więc posłuchajcie, co mówi o tem doktor Burcq.
Skutki sześciomiesięcznej, systematycznie prowadzonej gimnastyki są następujące:
1. Siły muskularne wzmagają się o 23—38%. Kto więc bez gimnastyki podnosił n. p. 100 funtów ten po półrocznych ćwiczeniach podnosić będzie 123—138.
2. Objętość płuc wzrasta o 6%. Więc płuca powiększają się, człowiek lepiej oddycha i pełniej żyje.
3. Waga ciała wzrasta o 15%, choć jednocześnie zmniejsza się ilość tłuszczu.
O ludzie kochani! błagam was w imię ogólnego dobra — gimnastykujcie się... Nie chcecie się gimnastykować? Dobrze! Nie będziecie zatem ciężsi o 15%, nie będziecie mieli o 6% większych płuc, ani o 23% do 38% większych sił muskularnych.

∗                              ∗
Bez względu na to, że przybyło kilka nowych pism, że jedno ze starszych, które dotychczas bawiło się gorliwem prześladowaniem pewnej klasy społecznej, obecnie zostało gorliwym jej obrońcą...

Bez względu na to, że zima przestała udawać wiosnę i że na czwartej maskaradzie ferwor intryg posunął się tak daleko, że aż się dwie maski pobiły...
Bez względu na to, że Wiek (co mu się chwali), drukuje opis domowego życia w Niemczech, że Gazeta Handlowa od Nowego Roku zreformowała w sposób korzystny swój odcinek, i że na niektórych jubileuszach wznoszą toasty po hiszpańsku...
Bez względu na to wszystko, powiadam, że rok bieżący zaczął nam się nie dobrze. W upłynionych latach poznaliśmy biedę i goliznę, dziś możemy poznać nędzę i głód.
Najgorzej jednak dzieje się z robotnikami fabrycznymi. Ludzie ci nie mają ani ziemi, ani spichrzów, ani listów zastawnych, tylko po parze rąk. Żyją z dnia na dzień, a gdy wybije godzina bezrobocia — mrą z głodu bez żadnych figur retorycznych. Zjawisko podobne ma obecnie miejsce w Zduńskiej Woli i jej okolicach. Skutkiem ogólnej stagnacyi, liczba robotników, pracujących w fabrykach z 2,000 spadła na 500, a tygodniowe zarobki z 2 rs. 50 kop., zmniejszyły się do kop. 90, 80, a nawet 60... I z czego tu żyć? zapytasz czytelniku.
Nie chcę ja wam mącić mleka, o ludzie dobrzy! Pragnę tylko zwrócić uwagę. Każdy, komu jest niezgorzej na tym przedsionku do Powązek, żyje sobie bez troski o jutro i o bliźnich. Ci ostatni są od niego oddzieleni grubymi murami, jeżeli nie oddaleni o mil kilka i kilkanaście, po cóż więc mają zaprzątać sobie nimi głowę, po co do cudzego garnka zaglądać?...
Ale w historyi społeczeństw trafiają się chwile bardzo uroczyste, chwile klęsk ogólnych, w czasie których wszyscy są zagrożeni, zarówno ten co dziś umiera z głodu, jak i ten, co umrze jutro, zaraziwszy się od niego tyfusem. W chwilach takich warto się zastanowić nad sobą i otoczeniem, przypomnieć starą legendę o obowiązkach i... pomagać innym dotąd, dokąd sami od innych nie zażądamy pomocy.
Ale otóż, zdaje mi się, że odbiegłem od rzeczy, a chciałem tylko powiedzieć, że godzi się pomódz tym nieborakom ze Zduńskiej Woli. Wprawdzie pewien nowego pokroju ekonomista, przed niedawnym czasem twierdził, że: „musimy sami żyć i pozwalać aby umierali inni,“ — słówko to jednak rzucił prawdopodobnie w chwili dobrego humoru. Wszyscy umrzeć musimy, to prawda! ale zawsze śmierć przedwczesna jest złą i smutną rzeczą; jest jeszcze gorszą, gdy zmarły mógł nam się przydać w lepszych czasach, a najgorszą wówczas, gdy pozostaje wyrzut, że mogliśmy wypadkowi zapobiedz.
Oto wszystko, nie wiem tylko czym się dość jasno wytłómaczył. W każdym jednak razie streszczam:
1. Wypada, jeżeli fakt nędzy w Zduńskiej Woli jest prawdziwym, pospieszyć tam z pomocą.
2. Będzie roztropnie, jeżeli przez wzgląd na prawdopodobne złe czasy, ludzie poczną robić oszczędności na rzeczach zbytkownych, już dziś nawet.
3. Godzi się, aby ci, którzy mają mało, nie sarkali zbytecznie i aby ci, którzy mają więcej, pomyśleli o tem, że wszyscy przecie braćmi jesteśmy, wszyscyśmy z jednego postawu wykrojeni, czy tam z jednej gliny ulepieni. Zabawa w wielkich panów i wielkich charłaków, w żydów i chrześcijan, w progresistów i konserwatystów, dobrą jest w dobrych czasach. Gdy bieda nadchodzi, lepiej położyć uszy na grzbiecie i myśleć o interesach ogólnych.
Tak więc należy w skupieniu ducha lecz bez trwogi, przygotowywać się do przyszłych figlów losu. Gdy burza nadejdzie, roztoczcie wówczas parasol solidarności, dość obszerny, aby wszystkich ogarnął, nie spychajcie się i nie potrącajcie, a wreszcie — przeznaczcie pod nim jaki kącik dla uniżonego sługi waszego. Poznacie dopiero, co to znaczy humor, kiedy się wszystkim dobrze w uszy naleje! Czego wam i sobie życzę.

∗                              ∗

A teraz coś z karnawału.

PIEŚŃ O TŁUSTYM JASIU.
(Na nutę wielkopostną).

Narażając się na zdradę
Poszedł Jaś na maskaradę;

Ten Jaś — co ma gęstą minę
Dwie córeczki i łysinę.
Tra! la! la!

Nowiuteńki włożył fraczek,
I uczernił wąsy szpaczek;
Zapomniał też na zabawie,
Że go czasem boli w stawie
Tra! la! la!

Myśląc, że się nikt nie dowie,
Usnuł sobie planik w głowie:
By schwycić jaką maseczkę
I pofiglować kapeczkę.
Tra! la! la!

Patrzcie! jak chodzi po foyer...
Przy nim dwie zdrowe dziewoje,
Każda zwinna jak sarenka,
Tak je bawi, że aż stęka.
Tra! la! la!

Jedna mówi: „O człowieku!
„Wszak masz z górą już pół wieku,
„Przytem dawnych grzechów sporo,
„I jeszcze dzieci pięcioro.
Tra! la! la!

„Radzę ci, mój Jasiu, szczerze,
„Byś w domu klepał pacierze,
„Nie zaś biegał w ciasnych butach,
„Za maskami po redutach.
Tra! la! la!”


Będąc grzecznym Jaś się śmieje,
Chociaż wzdycha, choć potnieje!...
Biedak! czyhał na modystki,
A trafił na moralistki.
Tra! la! la!

Lecz choć wzdychał, choć się męczył,
Moralistek nie odstręczył,
Pilnowały go do rana...
Doloż moja opłakana!
Tra! la! la!

Gdy się bal skończył — uciekły,
A Jaś sam został — jak wściekły...
Zabawę mu dyabli wzięli,
Jeszcze go ludzie wyśmieli.
Tra! la! la!

Lecz aż wyskoczył do góry,
Gdy poznał, że własne córy,
Uknuwszy szkaradną zdradę,
Zepsuły mu maskaradę!
Tra! la! la!

Żebyś kochany staruszku,
Spędzał noce w ciepłem łóżku,
Zamiast biegać na reduty, —
Nie chodziłbyś dziś jak struty.
Tra! la! la!


∗                              ∗
Jedno z naszych pism publicznych wytoczyło jednej z naszych instytucyi prywatnych — proces, o tyle ważny, że w nim każdy, kto ma pośredni lub bezpośredni stosunek z farbą drukarską, powinien głos zabrać.

Przedewszystkiem o co chodzi?
— Pewien bank, mający znaczne dochody...
— Dobrze!
— Posiada wielu uczciwych urzędników...
— Bardzo dobrze!...
— Którzy pilnie pracują...
— Wybornie!
— Bank płaci im...
— Cudownie!...
— Zbyt małe pensye...
— Aaa!...
— I zmusza pracować dłużej, niż się to dzieje w innych zakładach tego rodzaju, a niekiedy nawet po 12 godzin na dobę. Trafia się też gwałcenie świąt i niedziel...
— Uu... źle!...
Sprawę tę pilnie zważyłem, na szali sprawiedliwości i oto, co mi wypadło.
Tego, że urzędnicy pracują i że są uczciwi, nie biorę w rachunek. Praca i uczciwość powinny być zaletą każdego sumiennego człowieka. Urzędnik, który zawiedzie położone w nim zaufanie, choćby miliony ukradł i za stu próżnował, ani sobie ani innym nie zrobi przez to dobrze, — szkodzi zaś i hańbi siebie, swoich kolegów i swoje społeczeństwo.
Wszyscy wiemy, że urzędnicy naszych instytucyi prywatnych są ludźmi nieposzlakowanej cnoty; licząc zaś im to za jakąś osobliwszą zasługę uchybilibyśmy im i sobie.
Przejdźmy do małych pensyi.
Przedewszystkiem, o bracia moi! pełniący obowiązki ludzi czy to w bankach, czy w pismach, czy w fabrykach... Ile razy spotkacie się z faktem małego zarobku, nie obwiniajcie o to instytucyi, ale prawa natury. Gdy banków, pism i fabryk jest wiele, a pracowników mało, wówczas są pożądani i dobrze płatni. Gdy zaś banków, pism i fabryk jest mało, a pracowników wielu, wówczas pensye ich są niewielkie, praca duża i postępowanie pryncypałów przykre.
„Gdy wyjdę na róg ulicy i gwizdnę, wnet będę miał czterdziestu urzędników“ — oto przyczyna naszej niedoli. Byłoby lepiej wówczas, gdyby każdy z nas mógł powiedzieć:
„Skoro wyjdę na ulicę i gwizdnę, znajdę czterdziestu dyrektorów.“
Tymczasem jednak musimy cieszyć się tem, co mamy obecnie i uznać niezbitą prawdę, że: „tam, gdzie wyłącznie interes rządzi, a pracowników jest zawielu, los ich musi być złym.“
Czy jednak nawet w sprawach finansowych wyłącznie rządzi interes, i czy dobro chlebodawcy nie daje się pogodzić z dobrem pracownika?...
Powiedz nam, Banku Dyskontowy, dlaczego chcesz założyć kasę pomocy i wsparcia dla swoich urzędników i służby?
A firma Lilpop, Rau i Löwenstein, która także robi interesa, dlaczego pragnie nauczyć oszczędności swoich robotników?
A firma Dietrich i Hille w Żyrardowie dlaczego założyła ochronę, a pan Szajbler w Łodzi, dlaczego otworzył dzieciom swoich robotników szkołę, jakiej u nas nie widziano jeszcze?... Kto tym panom każe wydawać pieniądze, kto zmusza ich do suszenia głowy nad rzeczami, które ich bezpośrednio nie obchodzą i natychmiastowych nie wydadzą rezultatów?...
Oto — dobrze zrozumiany interes własny, a może też i — sumienie.
„Sprawiedliwy lituje się wszelakiego zwierza swojego“ — mówi pismo. Jaka szkoda, że w owej epoce nie było banków prywatnych i ich oficyalistów!...
Zważywszy tedy pilnie na szali sprawiedliwości sprawę niniejszą — nie wiemy co odpowiedzieć. Wobec nawału ludzi, żebrzących choćby „o najcięższą pracę,“ choćby za „najlichsze wynagrodzenie“ — bank może robić co mu się podoba. Ma możność przebierania, ma siłę — i cóż mu kto poradzi? Z drugiej znowu strony okazaliśmy, że istnieją instytucye mające również siłę i możność przebierania, a które jednak nie wyzyskują pozycyi. Widocznie jest w nich czynnik jakiś, którego tamtym brakuje.
Ciężka to rzecz przyjść do chlebodawcy i powiedzieć mu: „Patrz! sługa twój ma liche wynagrodzenie i zabija się pracą!“ Mogą nas bowiem albo za drzwi wyrzucić, albo zrobić gorzej i odpowiedzieć:
— A skąd ty wiesz, literacie, że moje kasy są tak pełne, jak mówią o nich?... Skąd wiesz, że nie wolałbym swoich dostatków pomieniać na los najgorzej płatnego urzędnika? Skąd wiesz, że nie jestem zmuszony wyzyskiwać podwładnych, abym nie zginął sam i ci, którzy mi kapitały powierzyli?... Czasy są żelazne i nie każdy wśród nich może być jedwabnym...
Tak! czasy są istotnie żelazne i nie dziennikarska to sprawa sądzić takie lub owakie postępowanie. Róbcie więc, jak wam sumienie dyktuje, lecz jeżeli rzeczywiście macie tak wielkie dochody, nie zapominajcie, że istnieją pewne okrasy, nadające im smak przedziwny. Okrasy te nazywają się: czynami obywatelskimi, czcią u współczesnych, pamięcią u potomnych.
Obyście wszyscy możni świata tego kosztowali w życiu jak najwięcej podobnych przypraw!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.