Kroniki 1875-1878/10 Listopada 1876

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



10 Listopada.
O emancypacyi. — Wystawa w Muzeum. — Małe niedogodności kamieniczne. — O potrzebie kanalizacyi. — Damy litościwe i damy ambitne. — Bajka dla niektórych kupców.

Powiadają, że pewnego razu, koń, przejrzawszy się w czystym jak kryształ strumieniu, uczuł niewymowny wstręt do własnej postaci i jął gorzko złorzeczyć losowi.
— Co ci to?... — pyta Jowisz.
— Zrozpaczony jestem własną brzydotą! — odpowiada koń. — Nogi mam zbyt krótkie, grzywę nie osobliwą, grzbiet nie nadający się do jazdy wierzchem... Przeklęty dzień, w którym ujrzałem światło!
Wobec podobnych objawów lekkomyślności, Jowisz uczuł, że mu się żółć rozlewa; milczał wprawdzie, jak nakazywała godność, lecz stworzył wielbłąda i postawił go przed oblicznością końską.
— Gwałtu! — wrzasnął koń — cóż to za poczwara?
— Widzisz ośle! — odparł Jowisz — takim byś był, gdyby nie miłosierdzie moje...
Odtąd koń, ujrzawszy wielbłąda, wstydzi się i pierzcha.
Był czas, że ród niewieści (nie w Warszawie wprawdzie, ale w świecie) bardzo natrętnie jął dopominać się o przywileje męskie.
— Ja chcę być doktorem! — mówiła jedna dama, tupiąc nóżką.
— No!... dlaczego nie zrobicie mnie jenerałem? — pytała ze łzami druga.
— Przywłaszczyliście sobie monopol! — szeptała trzecia, druzgocząc wachlarz białemi jak śnieg rączkami.
I wnet jedne z nich włosy sobie postrzygły, — inne wystąpiły na mównicę, a jeszcze inne, nie poprzestając na szpicrózgach i binoklach, przyswoiły sobie tę część męskiego ubioru, bez której marynarka byłaby czczym frazesem.
...Wtedy Jowisz stworzył kobietę z brodą — i — zawstydziły się...
Przypatrzcież się jej piękne damy, wszakże to najwyższy wyraz emancypacyi... Fraszka — buciki lakierowane, marność — kamizelki z wyłogami, drobnostka — jeżdżenie konno po ułańsku. Broda saperska to mi grunt!...
A jednak ze strachem myślicie o niej — i — nie dziwmy się. Brodata Ewa nie skusiłaby Adama — u nóg takiejże Kleopatry nie składanoby koron. Uczuciowy Romeo nie garnąłby się do całowania Julii potrzebującej balbierza, — Desdemona z faworytami prawdopodobnie po dziś dzień klepałaby godzinki w którymś z weneckich kościołów.
Elegant, składający wizytę, gdy usłyszy wyrazy:
— Jestem nieubrana!
Drży i cofa się jak potępieniec przed ogniem, w którym radby jednak spłonąć, a przynajmniej oparzyć się. Ale jakiż mrożący efekt wywołałyby na nim słowa:
— Jestem nieogolona!...
Ach!... księżycu, słońce, kwiaty, ptaki, murawo zielona, dąbrowo rozszemrana!... i na cóżby się zdały wówczas wszystkie wasze piękności?... Kilka włosów więcej zmieniłoby bieg historyi. Holofernes Judytę wyrzuciłby za drzwi, Rzymianie, gonieni przez Sabinki, nauczyliby się tylko uciekać, Sokrates Xantypie rozbijałby garnki na głowie i nie śpieszył z odwiedzinami do Aspazyi, Olimpia biłaby się o miłość z Herkulesem, jak dwaj dorożkarze o pasażera. Ze wszystkich wreszcie poezyi, jakie złożono dotychczas u stóp płci nadobnej, uwieczniłby się chyba tylko następujący dwuwiersz:

„Gdy cię nie widzę — nie wzdycham, nie płaczę,
„Ani tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę...“

Z rozmyślań tych musimy brać naukę, że nawet emancypacya dobrą być może tylko w pewnych granicach. Szczęściem nasze damy o przekroczeniu ich nie myślą. Pragną one z „rodem jaszczurczym“ współzawodniczyć tylko w ukształceniu i pracy, niekiedy w rozrzutności i niemyśleniu o jutrze, co znowu, ze względu na obyczaj miejscowy, tak wielkim grzechem nie jest. Dla nich więc nie stanowi groźby pobyt brodatej dziewicy w Warszawie, lecz tylko pierwsze ostrzeżenie.
W bogatej jednak kobiecej naturze pojawia się niekiedy pewna psychiczna właściwość, odpowiadająca fizycznej brodzie. Mamy tu na myśli tak zwaną ciętość, chorobę, która zwykle trapi dorastające i pieszczone panny, a przez nie społeczeństwo ludzkie.
Interesujące istotki z tej kategoryi są prawdziwą plagą towarzystw. Damulka taka zna wszystko i o wszystkiem dysputuje. Poprawia w datach historyków, wytyka gramatyczne błędy filologom, żąda, aby jej matematycy w trzech wyrazach objaśnili znaczenie i cel rachunku różniczkowego, wszystkich wreszcie — rąbie na sieczkę...
Jaki taki wymiarkowawszy o co idzie, przerywa dyskusyę i odtąd na pytania i zarzuty odpowiada tylko słodziutkim uśmiechem. Mama rośnie, ciocie nazywają swoją siostrzenicę bardzo zdolną panienką i wróżą jej los prześwietny... Fałszywa wróżba! najgorętszy bowiem wielbiciel stygnie przy tego rodzaju fenomenach natury i uciekając od nich gdzie pieprz rośnie, powtarza w duchu:

„Choć zmysły tracę, kiedy cię zobaczę,
„Gdy cię nie widzę... nie wzdycham, nie płaczę!...“

Sądzimy, że przy zbliżających się długich wieczorach zimowych, które, szczególniej w czasie adwentu i wielkiego postu, przechodzą zwykle na rozmowach, drobna ta wzmianka o fizycznej i moralnej brodzie u kobiet, nie jednej z kandydatek do małżeńskiego urzędu wyjść może na dobre. Prawdziwie uszczęśliwiony będę, jeżeli która ze „zdolnych panien“ odniesie stąd duchowy pożytek i niżej podpisanego sługę zaprosi następnie na wesele.
A propos emancypacyi polegającej na pracy, zostaliśmy zobligowani przez jedną z osób, miłujących przemysł krajowy, do zrobienia wzmianki o pożytecznej działalności panien: Przemyskiej i Piaseckiej. Jedna z tych dam wynalazła podobno nieprzemakalną massę do obuwia, obie zaś otworzyły warsztat szewcki na Nowym Świecie.
Nie będąc specyalistą i nie używając „nieprzemakalnych bucików damskich,“ ani „dziecinnych tak prunelowych jako też skórzanych, które odznaczają się również trwałością i elegancyą, a pod względem hygienicznym doniosłości znaczenia zbyteczną rzeczą byłoby dowodzić etc.,“ nie chcemy wydawać sądu ani o trwałości, ani o elegancyi, ani o hygieniczności. Jeżeli jednak w skład owej nieprzemakalnej massy wchodzi klajster, za pomocą którego przyśrubowano ogłoszenie do listu, jaki otrzymaliśmy w tej materyi, to zaprawdę! musimy uwierzyć, że magazyn pań wymienionych na niewzruszonym stanął fundamencie.
Godzi się też z dziedziny rzemiosł, uprawianych przez rączki nadobne, zapisać fakt odmiennej nieco natury.
Panna X., mieszkanka jednego z miast prowincyonalnych, ukończyła pensyą. Nikt jej nie bronił, ku satysfakcyi własnej a umartwieniu bliźnich, używać odtąd fortepianu — bawić się haftem i innemi robótkami, które tak dobrze służą do zabijania czasu, lub, po prostu — nic nie robić, co przecież także czas zabija. Młoda osoba jednak nie skorzystała z tak ponętnych widoków na przyszłość, lecz wyuczyła się, dajmy na to... krawiectwa.
Nie dość jednak wyuczyć się i mieć ochotę do pracy, trzeba jeszcze pozyskać obstalunki. Otóż ten ostatni warunek jest prawie niemożliwym dla młodej osoby, której ojciec, wyższy urzędnik, wcale sobie nie życzy tego, aby nazwisko córki figurowało na szyldzie lub w ogłoszeniu...
Prywatna też praktyka idzie nie sporo. Jeden i drugi wstydzi się wejść do pokoju pracownicy przez wykwintny salon, — inny wchodzi, lecz na samym zaraz wstępie spotkawszy zrozpaczonego ojca, dalej zgorszoną krewną, a w końcu zmieszaną panienkę, traci niezbędną w podobnych okolicznościach moc ducha i zamiast zrobić obstalunek, pyta n. p. czy tu pan Fajtłapowicz nie mieszka?...
W takich warunkach trudno nawet na krawiectwie zrobić interes. Wprawdzie przyczynę bezrobocia miłej pracownicy stanowi ambicya rodziców, uczucie arcy szanowne — ambicya ta jednak nie jest zdrową. Nie wówczas wstydzić się i desperować należy, gdy córka zarabia i zdobywa sobie stanowisko, ale wówczas raczej — gdy biedactwo to nie umie nic, nie robi nic i z utęsknieniem wyglądać musi posażnego męża, bez którego nawet istnienie jej byłoby zakwestyonowane...

∗                              ∗

Uważam, że pewne fakta i pewne pogłoski powtarzają się co roku niemal z fotograficzną dokładnością.
Mniej więcej przed rokiem nieśmiertelny Zubowicz dobijał się laurów i gotówki za pomocą podróży z Wiednia do Paryża wierzchem, — aliści dziś znowu inny huzar austryacki chce zdobyć sławę na tem samem polu i podejmuje się przejechać konno 34 mile w ciągu 36 godzin. (Mój Boże!.. jaka to swoboda myśli...).
Przed rokiem i przed dwoma laty o tej porze, straszono nas mającemi się jakoby w całem mieście zaprowadzić kolejami konnemi. Dziś znowu powtarza się ta sama pogłoska z dodatkiem, że urządzenia tego najniezawodniej doczekamy się w roku przyszłym. Oby to była prawda! Konne bowiem koleje, łącząc środek z odleglejszemi częściami miasta, pozwoliłyby pewnej części ludności bardziej odsunąć się ku świeżemu powietrzu i wpłynęłoby na zniżenie komornego, co nam także każdej jesieni obiecywano.
Przed rokiem wreszcie pocieszano naszych autorów dramatycznych już to nadzieją tantiemy, już obietnicą podwyższenia im honoraryów ze strony teatru. Dziś słychać toż samo; ile jednak prawdy znajduje się w pogłoskach, przyszłość dopiero pokaże. Tymczasem zaś biedacy sprzedawać muszą jak obwarzanek za grosz akt za 30 rs. i pytać w duchu z goryczą: dlaczego też cesarz Brazylijski podróży swoich (które oddał darmo wydawcom), nie sprzedał raczej, a dochodu z nich nie przeznaczył na otworzenie domu przytułku dla warszawskich autorów dramatycznych?
Dlatego widać, że niema, niestety! solidarności między literatami, jak się to wreszcie już i na naszym partykularzu praktykuje.
Jeden tylko fakt jest dla nas prawdziwą nowością, jakiej w żadnem z lat poprzednich nie było, a mianowicie: wystawa przemysłowo-rolnicza w Muzeum.
Skromniutka ona jest, to prawda! Nie ujrzysz tam ani armaty Kruppa, w której się odbywają wieczory tańcujące, ani pośpiesznej machiny do wylęgania kurcząt, ani innej, która woły w ciągu kilku minut przerabia na kotlety, grzebienie i t. d., ani jeszcze innej, która sama wytwarza i zjada czekoladę, o których to osobliwościach z niezrównanym dowcipem uwiadomili nas pp. Kostrzewski i Tetlembecki w Listach z wystawy Filadelfijskiej. Nasza wystawa, skrępowana szczupłością miejsca, poprzestać musiała na bardzo niewielu okazach, lecz mimo to zasługuje na serdeczne przyjęcie, jako zadatek przyszłego rozwoju przemysłu i rolnictwa krajowego.
Od chwili, kiedy technicy i rzemieślnicy zyskali jakiś punkt oparcia i organ dla zbiorowej działalności, wszystko już od nich zależy. W Muzeum każdy wynalazek czy ulepszenie, przejdzie chrzest próby i krytyki; tu pragnący się ukształcić rzemieślnik znajdzie rysunki, modele, bibliotekę, a w reszcie radę. Tu publiczność będzie mogła przekonać się, że wyroby krajowe dorównywają zagranicznym, jeśli nie przewyższają niektórych.
Wszystko to jednak nastąpi z czasem i wtedy dopiero, gdy każdy znaczniejszy warsztat i fabryka mieć będą reprezentantów w łonie towarzystwa. Wtedy zapewne upadnie obłęd fałszowania firm zagranicznych przez naszych rzemieślników, a może i... knajpiarstwo, tak bardzo dziś upowszechnione między nimi. Czyż bowiem nie korzystniej będzie pójść na odczyt lub pogawędkę, dotyczącą kwestyi fachowych, niż tracić czas przy kuflu na mieleniu językiem o rzeczach, o których nawet najznakomitsi właściciele bawaryi nie wiele wiedzą!
Sławne dziś muzeum wiedeńskie powstało niezbyt dawno, bodaj czy nie z podobnie skromnych początków; dziś zaś ma gmach własny, a nawet szkołę czterowydziałową, która za wyłączne zadanie postawiła sobie kształcić gust rzemieślników. Dziwny cel, lecz najzupełniej usprawiedliwiony: każdy bowiem wyrób obecnie musi być nie tylko użyteczny, trwały, prostej o ile można konstrukcyi i tani, ale jeszcze i piękny.
Na jasnym horyzoncie wiedeńskiego muzeum, zaraz w pierwszym roku pojawiły się czarne punkta. A to lokal był zaszczupły, a to zbiory nieliczne i ubogie, to miejsce przeznaczone dla wyrobów jednej fabryki oddano komu innemu, to znowu jakiegoś austro-węgra wyznania mojżeszowego w przeddzień otwarcia wystawy za drzwi... wyrzucono.
Wiedeńczycy jednak nie gorszyli się tem i nie zniechęcali, wiedząc, że każdy początek jest trudny i że wóz najbardziej skrzypi wówczas, gdy z miejsca rusza. Gdyby więc coś podobnego trafiło się i naszej młodej instytucyi, nie należy sarkać ani ramionami wzruszać, lecz, ofiarowawszy Bogu zmartwienie, czekać lepszych czasów, a nadewszystko osobiście starać się o to, aby one dla Muzeum jak najrychlej nadeszły.

∗                              ∗

W Warszawie, która wtedy tylko przestaje być błotnistą, kiedy jest zmarzniętą, trafia się wiele niedogodności w rzeczach najelementarniejszych.
Pisząc to, nie mamy bynajmniej zamiaru starać się o patent wynalazku, tem bardziej zaś nie rościmy sobie pretensyi do usunięcia tych tysiącznych a drobnych wad naszego partykularza. Bo i z czegóżbyśmy żyli ostatecznie, my literaci, my świeczniki społeczne, gdyby nie wołająca o pomstę do nieba płytkość rynsztoków, dziury w mostkach, kieszonkowi złodzieje, pretensye dorożkarskie et cetera!...
Ale otóż i niedogodność.
Wchodzę, dajmy na to ja, do jakiejś arcyprzyzwoitej kamienicy. Posiada ona wszystkie zalety. Masz w niej stajnie, wozownie, chodnik asfaltowy, oświetlenie gazowe, wodociąg, jak u nas mówią — pod nosem, śmietnik, jak to powiadają — w gębie, wreszcie — szyby kolorowe w bramie i kilkanaście dzwonków.
Mnie jednak, który nie mam honoru liczyć się do stałych pasażerów tej olbrzymiej landary, niesłychanie mało obchodzą jej piece hermetyczne, a nawet bezpłatny dywan na schodach. Przyszedłem tu bowiem nie w celu rozkoszowania się wygodami kamienicy, lecz w celu dowiedzenia się, gdzie, dajmy na to, pan Cybuchowicz mieszka?
Na szczęście spotykam listę osób; na nieszczęście jednak „słonko, złociste oko dnia jasnego“ oświetla w tej chwili czerwonoskórców, ludzi niepiśmiennych, których żadna lista w świecie nie interesuje. Latarnia przed zajmującym mnie personencetlem nie pali się, ponieważ u gazowej łobuzy bek ukręcili, a naftowej nie miano czasu zawiesić.
Dobywam zapałkę i dopiero przy blasku jej dowiaduję się, że pan Cybuchowicz, obywatel, utrzymujący się przy familii z własnych funduszów, mieszka pod Nr 15. Jednocześnie mam przyjemność być zwymyślanym za nieostrożne obchodzenie się z ogniem, przez jakiegoś pedogryka, który prawdopodobnie pełni obowiązki członka towarzystwa ubezpieczeń.
Teraz następuje pytanie: gdzie jest numer 15?
Domisko ogromne, istna arka Noego, w którym po parze czystych i nieczystych zwierząt z łatwością mogłoby się pomieścić. Są tu trzy piętra, antresole, suteryny i mieszkania na strychach — jest dziewięćdziesiąt okien, trzynaście sieni, ale mojego Cybuchowicza nie widać.
— Stróż temu zaradzi! — podpowiada mi fantazya.
Niestety! stróż, ta skrócona, lecz mimo to obszerna encyklopedya wiadomości gospodarskich, który wie, widzi i słyszy wszystko — wyszedł w tej chwili po węgle. Jego zaś hoża małżonka, której jędrne policzki noszą ślady zazdrosnej o swoje prawa miłości mężowskiej, z nieukrywanym niesmakiem połączonym z podniesieniem rąk do nieba, odpowiada, że nic a nic nie wie o mieszkaniach kawalerskich.
— Ależ mój przyjaciel jest człowiekiem żonatym.
— To niech tam sobie będzie!
Zawiedziony tak szkaradnie na mężatce, udaję się do panien. Jest ich sporo. Każda stoi przed własną sienią i suszy zęby „u okien z przeciwka,“ po za któremi widać wysmukłego lokaja, dmuchającego butem w samowar.
— Czy nie wie panienka gdzie pan Cybuchowicz mieszka?... — pytam jednej.
— Czy to sztudent?
— Nie, to taki jegomość łysy — z faworytami.
— E... to nie wiem!
Idę do drugiej.
— Czy nie wie panienka, gdzie pan Cybuchowicz mieszka?
— A nie wiem, proszę pana, bo ja jezdem od maglarza.
Jeżeli mi Bóg pozwoli doczekać wieku późniejszego, wówczas napiszę rozprawę: „O szkodliwym wpływie magli na rozwój sił intelektualnych.“ Tymczasem zaś idę do trzeciej.
— Czy nie wie panienka, gdzie tu pan Cybuchowicz mieszka?
Panienka zamiast odpowiedzi, pokazuje mi szereg białych, jak perły zębów, które dotychczas zwrócone były ku lokajowi z przeciwka?
— Czego się panienka śmieje? — pytam.
— A pan to niby nie wie! — odpowiada mi, owijając na mniej ponętnej rączce fartuszek, który przy zetknięciu się ze światłem słonecznem, dużoby mógł utracić na swej idealnej wartości.
— Ależ, na honor, nie wiem!... — odpowiadam zdumiony. — Nie wiem, jak pragnę, ażeby mój portret figurował w „Tygodniku Illustrowanym“ lub „Kłosach”!
— Ale bo to prawda!... — droczy się dalej panienka. — Przecie pamiętam, jak pan latał za mną, kiedym po bułki latała z wieczora...
...Wchodząc tu, wszystkiegom się spodziewał. I tego, że mnie stróż nazwie jaśnie panem i tego, że mnie posądzą o chęć obrywania mosiężnych klamek i tego, że z powodu opłukiwania konewki, wyleją mi z piętra wodę na głowę... Lecz tego, żeby przedstawicielka płci słabszej ośmieliła się w tak dwuznacznych barwach pojmować moją niewinność i szacunek dla własnej godności — nie przypuszczałem nigdy!...
Rzuciwszy tedy na interlokutorkę spojrzenie, któregoby mi pozazdrościł Cezar upadający pod nożami spiskowców — cofam się i odchodzę aż do sieni trzynastej.
Tam znowu stoi panienka.
— Czy nie wie panienka, gdzie tu pan Cybuchowicz mieszka?
— Jestem biedna podróżna... Trzy dni nic w pysku nie miałam... Spaliłam się tydzień temu... Litościwa osobo!... wesprzyj nieszczęśliwą sierotę.
— Mogę ci wyrobić darmo jedno ogłoszenie w Kuryerze, ale teraz nie mam drobnych — odpowiadam i rejteruję do sieni ósmej.
— Czy nie wie panienka, gdzie tu pan Cybuchowicz mieszka?...
— Dy... dy... dy... dy!... — odpowiada osoba z dzikim wyrazem twarzy.
Ta wie na pewno i powiedziałaby chętnie, na nieszczęście jest od urodzenia głuchoniemą!
Teraz już rozpacz pochwyciła mnie w szpony. Otrząsam pył z nóg i z przekleństwem na ustach opuszczam dom fatalny. Tymczasem, o dziwo! w bramie spotykam stróża.
— Czy nie wiesz pan, gdzie tu pan Cybuchowicz mieszka?
Oficyalista podnosi pięść do daszka, a jednocześnie patrzy badawczo na moją prawą rękę i kieszeń mieszczącą się po lewej stronie tużurka.
Zrozumiałem go.
Z kolei przesiąkła tłustością czapka pochyliła się i z głębi oficyalnego kożucha wyszła odpowiedź:
— Mieszka w trzeciej sieni na drugiem piętrze na lewo!
Idę do trzeciej sieni na drugie piętro na lewo i nie zastaję nikogo.
— A co? — pyta stróż gdym wracał, pyta zaś takim tonem, jakby wołał na konia: a ho!...
— Niema go w domu — odparłem zgryziony.
— Jużci że musi nie być, kiedy dopieruj co śmyrgnął na ulicę.
— Dawnoż to?
— Nie tak bardzo. Jak pan zaczął ze mną gadać, to on akurat wchodził w bramę.
— Bodajże ci, za to objaśnienie, kożuch przymarzł do stołka!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zapytasz z kolei czytelniku: po co pisałem o tem wszystkiem? Masz słuszność, co więcej — masz prawo pytać o to. Każdy utwór literacki powinien posiadać styl, tendencyę, ideę... Otóż i niniejszy posiada ją. Idea ta nie jest wprawdzie brzemienna w przyszłość, nie popchnie świata na nowe tory, nie wskaże przemysłowi nowych pól, handlowi nowych kierunków, nie otrze ani jednej łzy cierpiącym mieszkańcom poddaszy i piwnic, nie zapobiegnie powikłaniom politycznym i — streścić się da w następujących słowach:
„W imieniu wszystkich, którzy szukają i znaleźć nie mogą, którzy napróżno tracą dziesiątki dla stróżów, których moralność narażoną bywa na zuchwałe ataki ze strony młodych kucharek, proponujemy panom właścicielom kamienic, ozdobionych licznemi sieniami —

aby:

nad każdą z nich (mowa o sieniach nie zaś o kucharkach), wywiesił numera odpowiadających im lokalów.“
— Dobra idea — powiesz czytelniku — ale dla czego się aśćpan rozpisałeś o niej tak szeroko?...
— Bo... bo... mi się tak podobało.


∗                              ∗

Dziś pragnę być lekkim, salonowym i mówić wyłącznie o rzeczach wesołych.
Ktoby się spodziewał, że skombinowawszy pojęcie tyfusu, z pojęciem nowej instytucyi stróżów nocnych, otrzymamy w rezultacie — kanalizacyę?... A jednak tak jest niezawodnie.
Skąd się bowiem wziął (szczęście, że już przechodzi) tyfus w mieście? Z wilgoci, z zakażonego powietrza i wody, której większa część nie zdatna jest nie tylko do picia, ale nawet do mycia statków gospodarskich. Gdyby choroba ta potrwała cały rok, wówczas na 23 mieszkańców — jeden przenosiłby się w stronę powiększonych i upiększonych obecnie Powązek. Ponieważ zaś w czasie morderczej kampanii krymskiej zaledwie na 33 żołnierzy ginął jeden, okazuje się więc, że suplikacye trzebaby powiększyć o dwa wyrazy i śpiewać:
„Od powietrza, mieszkania w Warszawie, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie!“
Ładne miasto, niema co mówić... To też nie dziwię się, że w ostatnich czasach, mianowicie po zawarciu rozejmu w Serbii i rozejściu się pokojowych pogłosek, wielu z moich współrodaków zapałało gwałtowną żądzą „pójścia na Turki.“
Jeżeli tyfus jest owocem powietrza i wody, to zachodzi kwestya: czy Warszawa od dwu tych nieszczęść nie może się uwolnić? Przeciwnie, bardzo nawet łatwo. Potrzeba tylko zaprowadzić kanalizacyę i ściągnąć do miasta wodę z kilkunastu źródeł, znajdujących się w okolicy.
Sądzę, że współczesna inżynierya i chemia, bez wielkiego umysłowego wysiłku, potrafią zebrać wszystkie brudy warszawskie w jedno miejsce i zniszczyć je. Kwestya zatem rozbija się tylko o fundusz. Fundusze te, z natury rzeczy muszą być dwojakie: jednorazowe, na zaprowadzenie kanalizacyi, które wyniosą kilka milionów rubli — i — coroczne, na niszczenie brudów w zbiorniku ogólnym, które wyniosą kilkadziesiąt tysięcy rubli.
Skąd wziąć fundusz jednorazowy? Naturalnie z pożyczki. Możnaby utworzyć akcye, n. p. sturublowe, na zaprowadzenie kanalizacyi, skłonić właścicieli domów do wykupienia pewnej ich liczby, resztę sprzedać na giełdach i amortyzować pożyczkę ze składki przez tychże właścicieli opłacanej. Coroczne zaś wydatki na dezynfekcyę, mogliby ponosić wszyscy mieszkańcy.
Czy przypuszczacie, o właściciele domów, że składka obciążyłaby was tak bardzo? Nie sądzę. W niej bowiem mieściłby się wydatek dzisiejszy na wywózkę nieczystości, który wcale nie należy do najmniejszych, koszta dezynfekcyi rynsztoków i wydatek na nowych stróżów nocnych, który wyniesie kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie.
Że stróże nocni są potrzebni, dowodzi tego wzrastająca liczba kradzieży i napadów. Obeszłoby się jednak bez nich, gdybyśmy mieli kanalizacyę. Wówczas bowiem zwykły stróż domowy mniejby nierównie pracował i mógłby raz na tydzień odbywać wartę nocną. W takim zaś razie nie na dwadzieścia, ale na siedm domów przypadałby jeden wartownik.
Wy wszyscy zatem, którzy nie chcecie każdej jesieni i wiosny drżeć o własną skórę — którym sprzykrzyły się brudy warszawskie — którzy pragniecie, aby miasto nasze wzrastało w zdrowiu i pomyślności i nie ponosiło oddzielnego wydatku na stróżów nocnych, wy wszyscy — połączcie głos wasz z moim i upominajcie się o kanalizacyę. Upewniam was, że koszta jej będziemy mogli pokryć częścią tych nawet pieniędzy, które dziś na lekarzy i apteki wydajemy.
Nie prawdaż więc, że jeżeli do tyfusu dodamy stróżów nocnych, wypadnie kanalizacya?...


∗                              ∗

Jeżeli wierzyć, niekoniecznie zgodnemu z prawidłami ortografii listowi, który leży przede mną, to zdarzył się w Warszawie, w czasach ostatnich, fakt godny epoki Wincentego à Paulo.
Na pewnem trzeciem piętrze mieszkał młodzieniec, utrzymujący się z lekcyj. Był on goły jak piskorz i w braku szarańczy tudzież miodu leśnego, żywił się pieczonemi ziemniakami i herbatą.
Pewnego dnia, ubogi młodzieniec, zjadłszy ostatni kawałek i wypiwszy ostatnią szklankę herbaty, wpadł w usposobienie bardzo ponure. Wtem, otwierają się drzwi i staje w nich posłaniec, który doręcza młodzieńcowi list z pieniędzmi w kwocie 14 rs.
W liście były te słowa: „Opatrzność, czuwająca nad ludźmi uczciwej pracy, zsyła panu małą sumkę rs. 14. Rozporządzaj pan temi pieniędzmi, należą one do pana. Może nieraz w życiu trafi ci się sposobność przyjść w pomoc prawdziwie potrzebującemu. Będzie to zwrot długu dziś zaciągniętego.“
Ubogi i ambitny młodzieniec chciał pieniądze te odesłać do której z redakcyi. Na szczęście przyjaciel jego, a zarazem wierzyciel na sumę rs. 3 kop. 27½, „pozytywista, materyalista i młodzian praktyczny,“ jak się sam tytułuje, „rozśmiał się ironicznie i tak mu pięknie dowiódł nielogiczności jego skrupułów,“ że ubogi młodzieniec przyjął dar szlachetnie mu ofiarowany.
Czyniąc zadość woli autora listu, dziękuję publicznie tajemniczemu przyjacielowi za pomoc okazaną potrzebie.
Bodaj to u nas! Istnieją nie tylko ludzie dobroczynni, ale nawet tacy, którzy bez robienia sobie reklamy umieją świadczyć usługi bliźnim. Na świecie bywa inaczej. W pewnem na przykład mieście chińskiem, jedna z dam biorących udział w jakiejś filantropijnej rozrywce, wycofała się z niej, dlatego tylko, że zgodnie z porządkiem alfabetycznym, najwłaściwszym w podobnych zdarzeniach — umieszczono nazwisko jej po nazwisku innej damy...
Zabawny ten wypadek przypomina historyę, sięgającą czasów Stanisława Augusta. Na ulicy Koziej spotkały się jadące na przeciw karety jakichś dwu wojewodzin. Ponieważ ulica do dziś dnia jest wązka, jedna więc z karet musiała ustąpić, żadna zaś z dam nie chciała:
— Mój mąż jest tem i tem...
— A mój tem i owem...
— Mój ojciec zrobił to...
— Mój tamto...
Powstał tumult, skutkiem którego ulica Kozia była przez jakiś czas podobną do filii rynku Starego Miasta. Nareszcie obie damy zaapelowały do króla.
Król, który w sprawach niewieścich był bieglejszy, niż w jakichkolwiek innych, wysłał przez adjutantów kartki do obu dam. Skutek był cudowny, obie bowiem karety od razu zawróciły.
Podobno na kartkach stały te tylko wyrazy: „Młodsza z dam powinna ustąpić starszej. S. R.“
Gdyby zarząd filantropijnych zabaw owego miasta chińskiego chciał korzystać z nauk przeszłości, wówczas powinienby żądać od każdej z dam dobroczynnych metryki i ogłaszać nazwiska nie według alfabetycznego, ale chronologicznego porządku.
Zdanie moralne. Pewien elegant, chcąc uczcić wdzięki starej damy, zawołał:
— Piękna jak Kolizeum!
Wiadomo, że Kolizeum jest to rudera w Rzymie, która szczególniej przy świetle księżyca dobrze się prezentuje.


∗                              ∗

Dziwy nam opowiadają o pewnej kategoryi kupców. Panowie ci, swojego czasu, dla gubienia nowych współzawodników, sprzedawali towary taniej, niż je nabywali sami. Operacye podobne pomyślnie ciągnęły się dotychczas, dzięki kredytowi, jaki zagraniczne firmy udzielały kupcom zawistnym. Dziś jednak kredyt licho wzięło, a zawistni kupcy, zgubiwszy swoich kolegów, sami chyba zginą, nie będą bowiem mogli objąć nawet posad chłopaków sklepowych.
Smutny ten wypadek zachęcił mnie do spróbowania sił na polu bajkopisarskiem. Osoby handlujące! raczcie być pobłażliwemi dla tych pierwocin.

BARAN I WILKI.

Kupcze! siądź i zapal fajkę,
Powiem ci bajkę.


∗                              ∗

Chodził baran po łące, —
Aż dwa wilki ze świecące-
mi oczyma, bez hałasu,
Wyłażą z poza krzaka,
Skaczą do nieboraka...
Łap!
Cap!
I na poły martwego,
Barana otyłego
Ciągną do lasu,
Chcąc w głodowej potrzebie,
Podzielić między siebie
Zgodnie owczego syna ciało,
Jak na wspólników przystało.
Nie widząc do ucieczki żadnego sposobu:
— Oj! — jęknął biedny pacyent — dadząż mi tu bobu!...
Potem, w przedśmiertnej skrusze,
Polecił niebu duszę.
A odłożywszy na bok płacz i narzekanie,
Wilcy — precz ciągną, aż pot z czoła kapie,
I, choć jeden z sił opadł, drugi miał kurcz w łapie,

Żaden nie puszcza barana,
Bojąc się zdrady kompana.
Wtem, młodszemu z nich, który
Delikatnej był natury,
Na ogonie pchła usiadła.
I jak weźmie tańcować,
Jak nie zacznie świdrować...
Także mu tem dojadła
Srodze,
Że aż wilk ukląkł na drodze
I rzecze do kamrata:
— Uczyń grzeczność dla brata!
Wypędź mi pchłę!... bo zbytkuje
Tak, że ledwie nie zwaryuję!...
— Sam wypędź! — odparł drugi — albożem twa matka,
Albo też twoja żona
Bym, dla uciechy gagatka
Pchłę miał wypędzać z ogona?...
— Zrobiłbym to — rzekł pierwszy — lecz mocno się boję,
Byś (zapomniawszy co moje i twoje)
Z baranem sam nie czmychnął.
Widząc, że mu plan odkryto:
— Milcz!... ty ośle kopyto...
Wrzasnął drugi — a pierwszy tymczasem
Puszcza z zębów barana
I, na swego kompana,
Ze strasznym wpada hałasem...
Zrobił się gwałt, kąsanie,
Okrutne szamotanie,
Coś się zakotłowało...
Aż z dwu wilków nareszcie
(Wierzcie albo nie wierzcie)

Trochę pierza ledwie pozostało!
Baran otworzył przewrócone oko,
A widząc ziemię zbroczoną posoką,
— Jowiszu!... — rzekł wzruszony. — Dziękuję ci, panie!...
Nie będzie świat żałoby nosił po baranie!
O wspólnicy w oszustwach! zapiszcie to zdanie:
Wilki same się zjedzą, baran — zdrów zostanie.

Lekarstwo na karaluchy. Wybierz osobniki płci męzkiej, tudzież płci żeńskiej i zamknij każde oddzielnie. Wówczas mężczyźni poschną z miłości, damy ze złości, a małoletnich nie będzie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.