Kroniki 1875-1878/26 Kwietnia 1875
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki 1875 — 1878 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ponieważ wstępujemy w ten przedział 1875 roku, w którym municypalność troszczy się o sienniki dla osób lubiących pogodne noce przepędzać pod odkrytem niebem, sumienność więc kronikarska nakazuje nam zwrócić przedewszystkiem uwagę na Saski ogród, do którego garną się najchętniej amatorowie snu na świeżem powietrzu. Otóż odkładając na bok kwestyę świeżości powietrza w Warszawie, przypominamy ukształconym czytelnikom, że zgodnie z wolą Bożą i zasadami chemii nowoczesnej, powietrze obowiązane jest składać się — przeważnie z tlenu i azotu i że co idzie za tem, kurz, jaki podnoszą ogony sukien damskich w Saskim ogrodzie, jest dodatkiem równie kosztownym jak i bezużytecznym.
Powiedzieliśmy kosztownym, ponieważ dla wzniecenia go każda osoba płci żeńskiej dokupywać musi umyślnie na ten cel kilka łokci materyi, dla której najzupełniej obojętnem jest, czy zostanie zjedzoną przez móle, czy też wytartą o bruki miejskie, lub ulice ogrodów. Nazwaliśmy kurz dodatkiem nieużytecznym, ponieważ ludzie i bez niego tracą w Warszawie oczy i umierają na suchoty, częściej, niż w jakiemkolwiek innem mieście.
Z tych powodów nie rozumiemy, dlaczegoby ponętne panie nasze, tytułem próby, nie mogły n. p. na rok bieżący poskracać swoich ogonów, za pomocą których chcą zamienić ogród na salę balową, a w istocie zamieniają na coś środkującego między stodołą i rajtszulą. Długi ogon wprawdzie, dla znających teorye komentatorów nieszczęśliwego Darwina, może być symbolem postępu i radykalizmu, dziś jednak wydaje się anachronizmem, choćby dlatego, że Cesarsko-Niemieckie demokratki i komunistki nie za pomocą ogonów, ale za pomocą czerwonych krawatów wyróżniają się od niepostępowych kobiet.
Długie ogony, co więcej, nie tylko przyczyniają się do zatrucia powietrza i zamącenia spokojności publicznej, ale nadto przeszkadzają powstaniu całkiem nowej a użytecznej instytucyi.
Mamy tu na myśli proponowany ogród Zoologiczny, na który nikt nie składa pieniędzy, sądząc bardzo sprawiedliwie zresztą, że dla małej Warszawy dwa Zwierzyńce byłyby niepotrzebnym zbytkiem.
Tym, którzy czuliby się dotknięci połączeniem nazwy zwierzyńca z ogrodem Saskim, na uspokojenie możemy dodać, że nie idzie nam o ten jeden wyłącznie tytuł. Zwierzyniec nasz saski równie sprawiedliwie mógłby się nazywać pokojem dziecinnym, w którym młode latorośle na każdem miejscu mogą jeść, spać, biegać, grać w piłkę, a zarazem wykonywać czynności, wprawdzie pożądane dla rolnictwa, ale nie kwadrujące ani z kwiatami, ani z ławkami, ani nawet z posągami publicznego ogrodu. W prawdzie to co napisaliśmy teraz, może się komuś wydawać mniej eleganckiem, ale nie zapominajmy, że nierównie mniej eleganckiemi są dowody naiwnej prostoty dzieci, a jednocześnie niedbalstwa ich nianiek, guwernantek i matek.
Oto wszystko, co moglibyśmy powiedzieć na rachunek Saskiego ogrodu, któremu miłośnicy sadownictwa zarzucają, że nazbyt krótko przystrzyga swoje krzaki, a nadewszystko drzewa. Lecz trudno, elegant to starej daty, grozi mu łysina, musi więc uciekać się do nożyc. Spytacie może, dlaczego pierwej o pomadach nie pomyślał?
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Powiedzieliśmy: co najmniej dwu i inaczej być nie może w mieście, które w swoich murach piastować będzie aż dwa konkursy dramatyczne, a jeden z nich — pod kierunkiem Kuryera Codziennego.
Indywidualnie rzeczy biorąc, w kwestyi tej nie chodzi mi o cyfrę, ani o kierunek. Co więcej, gdyby przed miesiącem grudniem napadło mnie dramatyczne natchnienie, wówczas możebym własną ręką nowy mój płód literacki złożył u stóp Kuryera Codziennego, choćby dla przekonania świata o moim talencie i bezstronności sędziów. Lecz z drugiej strony po co nam aż dwa konkursa dramatyczne i czy nie lepiej byłoby owe 350 rs. obrócić na inny jakiś konkurs, n. p. pedagogiczny, który podobno nierównie większe oddałby ogółowi usługi.
„Kuryer Codzienny“ powie, że z pieniędzy tych taki tylko a nie inny zrobić musi użytek, ponieważ na to fundusz przeznaczonym został?
„Kuryer Codzienny“ ma w redakcyi nie tylko fundusz na konkurs, ale i... miecz katowski, którego przeznaczenie jest równie ściśle określone, lecz którego Kuryer we właściwy sposób nie użyje, wiedząc, że to nie zgadza się ani z tradycyami pisma, ani z przyzwoitością publiczną, ani wreszcie z zasadą użyteczności.
Wyraz użyteczność przywodzi nam na myśl bardzo sprytny figiel współobywateli naszych wyznania mojżeszowego, którzy na kolejowych pociągach piszą kredą jakieś znaczki (podobno ceny zboża), i tym sposobem komunikują się tanio i szybko z oddalonymi wspólnikami. Niektórzy sądzą, że fakt ten jest raczej sprytną kaczką dziennikarską, niż handlarskim figlem, ja jednak nie wierzę temu, a nawet postaram się wiadomość powyższą uzupełnić w następujący sposób:
Gdy pociąg ze znaczkiem przyjeżdża na stacyę, wówczas tamtejszy żydek czyta to, co na wagonie warszawski jego kolega napisał. Następnie czeka, dopóki ze stacyi nie wyszlą jakiejkolwiek depeszy telegraficznej na trakt boczny, co gdy nastąpi, chytry żydek pisze umówiony znak na telegraficznym słupie i tym sposobem przesyła z niesłychaną szybkością wiadomość o cenach zboża do miasteczek, które nie leżą przy drodze żelaznej, ale przy linii telegraficznej.
∗
∗ ∗ |
Zarzucają nam niektórzy jednostronność w kronikach, które (na co najzupełniej zgadzamy się) powinny być dokładnym obrazem zjawisk społecznego życia.
Wyznajemy, że błądziliśmy dotąd, żałujemy za grzechy, poprawimy się, wprowadzimy więcej rubryk. Czy jednak zyska na tem kronika, czas pokaże.
Ponieważ rolnictwo jest podstawą społecznej egzystencyi, jemu więc należy się miejsce pierwsze. Cóż z tego, kiedy w tej sferze nowin nie wiele a i to stare.
Czy bowiem można nowiną nazwać fakt, że Towarzystwo Kredytowe Ziemskie wystawia znowu kilkadziesiąt dóbr na licytacyę? Albo na przykład ten, że ci sami obywatele, którzy w zimie sprzedawali korzec zboża po 2 rs., nabywają go teraz po 4 ruble na zasiew, zyskując tyle tylko, że za zwózkę płacić nie będą, ponieważ żyto leży jeszcze w ich własnych spichrzach.
Mówią niektórzy, że herbata zdrożała i że dziś płaci się kop. 50 za to, co przed miesiącem kosztowało 30. I to nas nie dziwi, słyszeliśmy bowiem, że zniszczono 1530 funtów „prawdziwej lądowej Kiachtyńskiej herbaty“ wyprodukowanej na plantacyach w San-Francisco. Gorzej będzie, jeżeli w następstwie podrożeje siano na targach, ale to już nie tyle San-Franciscanów, ile raczej krowiarzy obchodzi.
Z dziedziny przemysłowej zaznaczyćby można odnowiony przez p. H. R. z Wieku projekt resursy rzemieślniczej, z tym przecież dodatkiem, aby gospodarze nowej instytucyi tworzyli zarazem sąd honorowy na pijaków i zawalidrogów. Zapewne! zapewne! w każdym razie obawiamy się, aby przyszły sąd honorowy nie upadł pod nawałem pracy, albo co gorsza nie rozwiązał się przed zawiązaniem resursy, której celem ma być nie tylko zabawa, ale nadto szczepienie trzeźwości i dobrych obyczajów.
— Hm! coś strasznie mądra dzisiejsza kronika — powiesz czytelniku.
— Bah! a cóżem ja temu winien. Ale poczekajcie! trafia mi się znowu kwestya konkursów, tym razem w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych.
Otóż dla podniesienia krajowego artyzmu mamy na rok bieżący trzy zadania jak zwykle. Architekci obowiązani są zrobić ćwiczenie na temat „Bramy wjazdowej“ bez suteryn, śmietników, a mimo to z lokalem dla stróża. Malarze mogą zrobić najmniej ośmnastocalową „Gościnność“, a rzeźbiarze dwudziesto czterocalowego „Długosza“.
— Czy masz już pan jaką myśl co do Długosza? — spytałem artysty, który w polotach swej fantazyi nie przekraczał dotychczas zakresu wyrobów pieczętarskich.
— A mam! — odparł. — Zrobię pana Szczukę z Leszna.
— Skądże znowu Długosz i p. Szczuka?
— Widzi pan stąd, że gdybym sportretował którego z tych długoszów, co siedzą na Lesznie, to by się inni obrazili, a jeżeli zrobię ich dozorcę, to wszyscy będą kontenci.
Argument ten przekonał mnie. Zdaje się, że Leszno w tym roku figurować będzie we wszystkich oddziałach Sztuk Pięknych. Rzeźbiarz chce wziąć stamtąd model do „Długosza“, architekt może skopiować „Wjazdową bramę“ a i malarzowi nikt nie zabroni zaczerpnąć też stamtąd pomysłu do ośmnastocalowej „Gościnności“.
∗
∗ ∗ |
Że Niwa jest najpoważniejszym naszym dwutygodnikiem, p. Jeleński jej korespondentem z Kalisza, a ja jej kronikarzem — o tem zdaje się wszyscy już wiedzą. Ale o tem, że p. R. jest najznakomitszym filantropem w Kaliszu, dowie się świat dziś dopiero.
Filantropia p. R. należy do tych, które nie szukają rozgłosu — jeżeli zaś chcecie wiedzieć jaką jest, to posłuchajcie.
Wiadomo, ile nieszczęść spada na kraj z tego tylko powodu, że w nim masa dzieci nie ma odpowiedniego dozoru. Otóż, zapobiegając złemu, p. R. w salach swego zakładu zgromadza dziatki od 8-12 lat na godzin 14, t. j. na cały czas nieobecności ich rodziców.
Nie dość na tem, p. R. nie poprzestaje na prostej gościnności, ale posuwa się krok dalej i niewinnym dziatkom, jak również dozorującym je kobietom, ofiarowuje od 15 do 17 i pół kop. dziennie, aby miało z czego wyżyć biedactwo!
Wychodząc jednak z zasady, że praca jest najpiękniejszym sposobem przepędzenia czasu, p. R. pozwala dziatkom i dozorującym je kobietom sortować wełnę do swej fabryki, co przedstawia korzyść potrójną. Naprzód bowiem sortowanie wełny umożliwia produkcyę sukna, powtóre wyrabia zręczność w palcach i bystrość w poglądach, a potrzecie, dzieci i kobiety, przez zetknięcie z wełną, robią się tak niewinnemi, jak cienkorune owieczki. Na nieszczęście poglądy p. J. na filantropię p. R. muszą się różnić cokolwiek od moich, to bowiem, co ja uważam za dobroczynność, p. J. nazywa wyzyskiwaniem, a co gorsza, przypomina jakieś przepisy, zabraniające używać do pracy dzieci młodszych od lat czternastu.
Pomimo tak zasadniczą sprzeczność, spróbuję porozumieć się z p. J., a co ważniejsza, mam nadzieję, że go przekonam.
P. J. oburza się. Zapewne! oburzenie to byłoby słusznem, gdyby p. R. przymuszał dzieci do odwiedzania jego zakładów, będzie jednak niesłusznem, jeżeli p. R. działa tylko w imię Ewangelicznej zasady: „Pozwólcie dziatkom przyjść do mnie!“
P. J. narzeka na to, że sale są za nizkie. Przypominamy jednak szan. korespondentowi, że sala bilardowa na górce jest jeszcze niższą, a przecież tłoczą się do niej ludzie, ba! nawet płacą.
P. J. domaga się dla tych sal wentylacyi. Za pozwoleniem! Przypuśćmy, że p. R w roku bieżącym zaprowadziłby wentylacyę, to któż zaręczy, że p. J. nie spotęguje swoich żądań i n. p. w roku przyszłym nie zażąda restauracyi, w następnym sali balowej, orkiestry stałej i Bóg wie jakich jeszcze nowości?
W końcu p. J. zarzuca p. R., że tenże mieszkając od pół wieku w Kaliszu, nie nauczył się jeszcze mówić po kalisku. O panie! a na cóż jemu język kaliski? Czy na to, aby czytał w nim nieprzychylne dla siebie korespondencye z Kalisza? Gustu do języka p. R. może nabrać dopiero po odczytaniu mojej kroniki, z której pozna, że nie wszyscy, tak jak pan, jego zakład dobroczynny nazywają fabryką sukna!
∗
∗ ∗ |
Grześ X bardzo gorliwie interesował się bezpieczeństwem ogólnem. Zaraz po awanturach na ulicy Dzikiej, Pawiej i Nowo-Karmelickiej kupił sobie dwustrzałową lorynetkę i z nią obchodził wszystkie cyrkuły miasta, pilnie badając czy gdzie Boże broń! dach się nie zgiął, albo nie pękła ściana?
Przed paroma dniami wracał on, zapewne z architektonicznych studyów swoich, po północy do domu, w którym na drugiem piętrze skromną najmował ciupeczkę. Już brał ręką za dzwonek, nagle jakieś wieszcze przeczucie podniosło mu napełnioną podejrzeniami głowę do góry, skierowało oczy na jego własne okno i...
— Ściana pękła!... — wykrzyknął Grześ, dzwoniąc do bramy.
W dzwonieniu tem musiało być coś osobliwego, gdyż prawie w tej samej chwili pojawił się stróż zaspany.
— Walenty! — krzyknął Grześ — ściana pękła... pod mojem oknem od drugiego aż do pierwszego pietra.
— Może i tak? — odparł stróż, nie mający widać powodów do uważania kamienicy za niespożytą — Trza zbudzić rządcego.
Po tych słowach dwaj interesanci udali się do rządcy.
Stuk! puk! Rządca widać nie spał, zbudzono go więc łatwo i wytłomaczono powód.
— Mówiłem! — szeptał rządca, kłapiąc zębami i nakładając bardzo lichą szlafroczynę na chude ciało, jedyną spuściznę po rodzicach.
— Rwijmy do gospodarza!
Gospodarz z początku nie dowierzał, mimo to poszedł wraz z innymi do lokatorki z pierwszego piętra, której życiu i własności największe zagrażało niebezpieczeństwo.
Lokatorkę i jej sługę zbudzono, uspokojono, sufit i ściany zbadano, ale pęknięcia — ani śladu. Wypadało iść wyżej, lecz na krok tak zuchwały ani Grześ, ani stróż, ani rządca, ani gospodarz zdobyć się nie mogli. Każdy z nich miał inną racyę dla pohamowania ciekawości i wyznać należy, że każda z tych racyi była najzupełniej słuszną.
Coby wynikło z przedłużającej się nieco pogawędki obecnych, trudno zgadnąć, gdyby szczęściem, nie wiadomo, skąd nie znalazł się w kuchni strażak, który dla uniknięcia mniej dyskretnych pytań, dobrowolnie ofiarował się wejść na zagrożone terytoryum.
Grześ dał klucz do mieszkania, strażak poszedł. Obecni tamując oddech usłyszeli otwieranie drzwi, zapalanie światła, stąpanie...
— A co? — spytał gospodarz przytłumionym głosem i wstąpił na schody.
— Jakoś nic — odparł strażak.
Oczekujący, ośmieleni tem, weszli do pokoju Grzesia. Nowe oglądanie sufitu, ścian i podłogi, poczem, dla ostatecznego wyjaśnienia kwestyi, otworzono okno.
— Atrament! — zawołał Walenty, wychylając się na ulicę. — Ja zara mówiłem że to bajka!
— Atrament! — powtórzył rządca, teraz dopiero przypominając sobie, że i on wierzył w trwałość kamienicy.
— Atrament! — jęknął Grześ. — Celowałem w rynsztok, a on poszedł po ścianie.
Rzeczywiście, to co dla bujnej imaginacyi Grzesia przedstawiało się jako złowroga szczelina, było najzwyczajniejszą strugą zwyczajnego atramentu!
Pobłażliwość dla drobnych uchybień ludzkich nakazuje nam spuścić zasłonę na ostatni akt dramatu, który o mało nie skończył się w lokalu władz municypalnych, a w każdym razie kilka rubli wypłoszył z kieszeni Grzesia, dbałego o całość domów w Warszawie.