Kruszenie kamienia/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Kruszenie kamienia
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Z niezwykłą serdecznością i prostotą spotkał Nesser Marję Louge przed bramą fabryki. Zdawało mu się, że widzi jakąś dawną, drogą znajomą, którą otaczał trwałą przyjaźnią. Marja jednak patrzyła na niego ponuremi oczami. Korespondent spostrzegł w nich nieufność a nawet źle ukrytą niechęć. Przyszła w towarzystwie przyjaciółki. Wysoka, rozrosła, ruda dziewczyna o zmysłowych, purpurowych wargach badała Nessera szyderczym i wyzywającym Wzrokiem. Nesser wmig zrozumiał wszystko. Marja Louge przekonana zapewne była, że reporter ma zamiar wykorzystać przypadkową znajomość. Poczuła się nieszczęśliwą i rozżaloną na niego. Dowiedziawszy się od koleżanek, że nieznajomy pan będzie na nią czekał przed fabryką, opowiedziała przyjaciółce o zajściu w wagonie i ze łzami w oczach spytała:
— Czyż niema już wcale na świecie ludzi uczciwych, Juljo? Nawet teraz, gdy na froncie codziennie tysiące męczenników ginie lub jęczy po szpitalach? Przecież ten pan wie, że jeździłam odwiedzić rannego biedaka — żołnierza? A tymczasem już szuka mnie...
Ruda dziewczyna, mrużąc ciemne oczy, odparła natychmiast:
— Wszyscy ci panowie są przyzwoici i porządni z paniami i panienkami swojej klasy, ale z nami nie zadają sobie zbyt dużo kłopotów! Cóż dla nich znaczy wojna i śmierć innych? Psy brudne! Znam ja tych...
Złośliwie wydymając wargi, rzuciła kilka brutalnych słów, od których Marja zarumieniła się po uszy. Postanowiła jednak spotkać się z nieznajomym. Dlaczego to robiła — nie wiedziała. Może dlatego, żeby jeszcze bardziej uświadomić sobie, jak dobry był dla niej Jan Berget, młody żołnierz, którego pozostawiła w szpitalu przyfrontowym, a może z wdzięczności, że wtedy w wagonie nieznajomy pan dał dobrą odprawę nikczemnym kupcom. Podała rękę Nesserowi, patrząc na niego wylękłym, nieufnym wzrokiem.
— Dzień dobry, panno Louge! — zawołał reporter swobodnie. — Stęskniłem się i postanowiłem zobaczyć się z panią!
— Widzimy... widzimy!... — ze złośliwym uśmiechem odpowiedziała za przyjaciółkę ruda dziewczyna.
Wyciągnęła do niego dużą o pięknym kształcie rękę i filuternie przechyliła głowę nabok.
— Julja Martin, do usług... — rzekła.
— Bardzo przyjemnie... — zaczął, z zadowoleniem przyglądając się okiem znawcy purpurowym wargom dziewczyny.
— Czy przyjemnie, czy nieprzyjemnie — gwiżdżę na to, ale, jak jestem Julją Martin, tak od małej Marji nie odstąpię, ojczulku! — przerwała mu, potrząsając grzywą rudych włosów.
— Nie uwierzy pani, jak jestem rad panią poznać! Podoba mi się pani nadzwyczajnie! Już panią lubię, panno Juljo! — odpowiedział nieprzymuszonym głosem, śmiejąc się serdecznie.
— Nic nowego! — mruknęła. — Często to słyszę od młodych i starych chłopów. Zawsze mi mówią to samo.
— O, przepraszam! — zaprotestował Nesser. — Ja lubię panią nietylko za te wspaniałe, puszyste włosy ceglaste, te ciemne oczy, świeże usta i wesoły, dźwięczny głos...
— A za cóż jeszcze? — zapytała, wybuchając śmiechem. — Tymczasem nic innego pan u mnie nie widział.
— Owszem! — rzekł wesoło. — Widzę cudownie białą skórę, piękne ręce i drobne stopy pani, zbyt małe może dla tak postawnej osoby. Wiem, już że pani jest śmiała, szczera i dobra przyjaciółka. Jednak to wszystko — furda! Gdyby nawet pani była brzydką i głupią — to i tak polubiłbym panią!
— Za cóż to? — już poważnie zapytała zdziwiona Julja.
— Przypomina mi pani mego przyjaciela, — odparł cichym głosem. — Był to Anglik, olbrzym, rudy, jak płomień, o czerwonych jak u pani wargach, bokser. Miał tylko oczy inne jasno-niebieskie... Biedak!
— Dlaczego — biedak? — spytały obie dziewczyny razem.
— Zabił go szrapnel niemiecki w chwili, gdy wiózł rozkaz na pozycję — rzekł smutnym głosem.
Dziewczyny milczały, Nesser podniósł głowę i powiedział:
— Bądźmy szczerzy ze sobą, drogie moje panie! Proszę was bardzo, nie myślcie, że chcę nawiązać intrygę z panną Louge, o nie! Powiedziała mi ona coś takiego, co zastanowiło mnie...
— Cóż takiego? — spytały.
— Że w ucieczce przed samotnością można wyjść na ulicę... To — dla kobiety, a dla mężczyzny w takim wypadku pozostaje chyba samobójstwo lub popełnienie zbrodni! Otóż, gdy usłyszałem to z ust panny Louge, — po raz pierwszy poczułem się samotny...
— I zamierza pan pocieszać taką samą samotną Marję? — spytała z ironją Julja. — Chrześcijańskie uczucia! Bardzo się to chwali, ojczulku! Ale nic z tego nie będzie, bo ja tu jestem!
— I tak, i nie! — odpowiedział reporter, nie zwracając uwagi na szydercze słowa dziewczyny. — Chciałbym raczej dopomóc pannie Louge odzyskać jaknajprędzej swego przyjaciela, a potem przy nich dwojgu nie czuć się samotnym... Może to jest głupi i fantastyczny pomysł, lecz takie byłyby moje prawdziwe zamiary... Widocznie, starzeję się...
Jakgdyby zawstydzony patrzał na swoje znajome. Milczały zbite z tropu, spoglądając na siebie zdumionym wzrokiem.
Reporter ciągnął dalej:
— Jestem wojennym korespondentem poczytnego dziennika, mam pieniądze, stosunki, siwe włosy, 45 lat i reumatyzm, nazywam się Henryk Nesser, wyznania...
Dziewczyny parsknęły śmiechem.
— Nie uwierzymy, zanim nie pokaże nam pan paszportu! — zawołała Julja i uderzyła Nessera po ramieniu. — Łobuz z pana, ale ja się znam na ludziach, — dobry chłop!
— Dziękuję! — ucieszył się reporter. — Pozostaje mi tylko przedstawić paniom swój plan!
— Sypać! — zaśmiała się ruda dziewczyna.
— Czy pani jest mężatką? — zapytał, patrząc na nią.
Dziewczyna wybuchnęła głośnym śmiechem:
— Wołają na mnie: panno Martin!
— Czy pani jest wolna, panno Juljo?
— Tak jest! Może pan kandydować na zaszczytne stanowisko mego protektora, lub nawet, jeżeli pan będzie grzeczny, hojny i wesoły — na kochanka. Jak pan widzi, nawet na wojnie trudno awansować z bardziej błyskawiczną szybkością!
— Prawda! — zgodził się, wyciągając do niej rękę. — Przysięgam pani, że będę grzeczny, hojny i wesoły, mimo, że nigdy nie będę się ubiegał ani o tytuł protektora, ani też kochanka. Chciałbym być przyjacielem panny Louge, a teraz — i pani, bez konieczności wystawiania swej kandydatury i jej obrony.
— To mi się podoba! — klasnęła w dłonie Julja. — Zupełnie niezwykły i przyjemny z pana facet!
— Jeżeli podobnie myśli też i panna Louge, — rzekł reporter, — w takim razie możemy sobie pójść teraz do restauracji na dobry obiad i pogawędzić. Jak się panie na to zapatrują?
— Głodna jestem, — zawołała Julja, — a że taki elegancki „hrabia“ nakarmi nas pewno porządnie, więc — zgoda! Idę!
Marja spojrzała na nią z wyrzutem.
— Panno Louge! — łagodnym głosem poprosił Nesser, spostrzegłszy wahanie dziewczyny. — Niech pani mi nie odmawia! Nazwała mnie pani w pociągu szlachetnym i dobrym; nie wiedziała pani, czem może mi się pani odwdzięczyć. Daję pani teraz tę sposobność! Bardzo mi na tem zależy... Pani spełni wprost dobry, chrześcijański uczynek!
Słuchając swoich słów i brzmienia własnego głosu, Nesser nie mógł wyjść z podziwu. Nigdy nie rozmawiał w ten sposób z kobietami, nigdy nie słyszał tak szczerych i prostych myśli, wypowiadanych przez siebie. Uświadomiwszy to sobie, chciał tuż na poczekaniu wyszydzić sam siebie, lecz jakoś tym razem nie mógł.
— Dobrze... — zgodziła się Marja nieśmiało.
— Dziękuję paniom z całego serca! — zawołał. — W drogę zatem, bo i ja jestem tak głodny, jak nawet na froncie nie bywałem!
Zaprowadził swoje znajome do skromnej, lecz dobrej restauracyjki. Zajęli stolik w kącie sali.
Śmiejąc się, Nesser pokazał dziewczynom swoją legitymację i papier z pieczęcią głównego dowództwa, polecającego go opiece różnych sztabów.
— Ho, ho! — zawołała Julja. — To z pana górnolotny ptak!
Nic nie odpowiedział i w milczeniu wydobył grubą paczkę banknotów. Przyjaciółki nagle się zarumieniły. Rudej Julji aż łzy wystąpiły na oczy.
— Chce pan dowieść, że będzie hojny?... — szepnęła. — Gdy wiemy zamiary pana, nie ma to już znaczenia... Teraz to może pan być najbiedniejszym „petit diable“!
Marja milczała.
— Że będę grzeczny, o tem panie same się przekonacie, bo drukowanych dowodów na to nie posiadam! — rzekł, mrużąc oczy.
— Wesoły z pana chłop! — zauważyła panna Martin. — To także już widzimy.
Gawędzili swobodnie aż do dziesiątej. Nesser odprowadził dziewczyny do domu, bo nie chciały jechać taksówką. W drodze opowiedział im o swoim nagłym lęku przed samotnością, o ciężkich myślach, nawiedzających go, o zabawach z dziećmi i o pogardzie dla ludzi i dla siebie.
— Pan powinien się ożenić — szepnęła Marja. — Będzie pan dobrym mężem i ojcem, bo kocha pan dzieci.
— Ożenimy pana! — zdecydowała Julja. — Właściwie sam się pan ożeni, a my będziemy druchnami! Dobrze?
— Dobrze! — śmiał się Nesser. — Narazie jednak chciałbym wydać zamąż pannę Louge, a później — panią, panno Martin. Kłopot tylko będzie nielada z wyszukaniem męża dla tak rezolutnej i wymownej osoby! Będę chyba zmuszony szukać oblubieńca w Izbie deputowanych, bo ci też mówić umieją!
— Olbrzymie plany na przyszłość! — wykrzyknęła Julja. — I to tak z kopyta?
— Nie! Pocóż z kopyta? Mamy czas na pomówienie o tem! Zaczniemy od jutra! — odparł.
— Jutro? — spytały przyjaciółki. — Znowu o siódmej?
— Czyżby panie nie były zadowolone z obiadu?
— Owszem, lecz... — szepnęła Marja.
— Owszem, lecz... — przedrzeźniła ją natychmiast ruda Martin.
— Owszem, lecz... po obiedzie wypuścimy się razem do kina — zakończył Nesser i pożegnał je.
Upłynęło kilka dni. Wszystkie wieczory spędzał Nesser z nieśmiałą Marją Louge i z rudą, roześmianą Julją.
Rozmawiali, jak najlepsi przyjaciele, pełni zaufania i zupełnej szczerości. W święta prowadził dziewczyny do Louvru, pokazywał im najpiękniejsze obrazy, objaśniał, woził do Versailles, opowiadał o tem, o czem nigdy przedtem nie słyszały. Powracali do Paryża, ze smutkiem myśląc o rozstaniu do następnego wieczora. Nesser spostrzegł, że Marja stała się ufniejszą i śmielszą; natomiast ruda dziewczyna jakgdyby spoważniała i była teraz wstrzemięźliwsza w słowach. Ciężkie życie zmusiło ją do poznania wszystkich jego tajemnic i labiryntów, zawiłych i mrocznych, lecz w obecności nowego przyjaciela zapominała o wszystkiem. Myślała o tem, aby czemkolwiek nie urazić tego „bardzo mądrego pana“, jak nazywała Nessera. Bawiło go zachowanie rudej hafciarki; chwilami zły był na nią i na siebie. Zbytnio się może pospieszył, obiecując jej wyłącznie przyjacielski stosunek. Szkoda mu było trochę takiej tryskającej życiem, pełnej niepohamowanych, żądnych sił dziewczyny w roli przyjaciółki jedynie. O ileż bardziej nadawałaby się na kochankę?! Lubił te proste, niewymagające kobiety z fabryk, biur, poczty! Nie jedną niezapomnianą noc spędził z nieznanemi nikomu, ukrytemi kapłankami miłości, oddającemi się nieraz przygodnemu mężczyźnie, jakgdyby spełniając wyższy nakaz, — — bezwiednie niemal — a niepodzielnie ofiarując mu ciało i duszę, chociażby na jedną godzinę lub na noc jedną, jeśli potrafił przemówić do ich uczuć, instynktów i marzeń. W rudej Julji wyczuwał — wspaniałe ciało kobiece, burzę zmysłów i żar krwi. Tymczasem tyle już naględził jej o swoich niemal ojcowskich sentymentach, że czułby się teraz głupio, zmieniając sposób i cel postępowania swego względem niej. Ona zaś ze swej strony, usiłując dorównać mu i wzbudzić poszanowanie dla siebie, jeszcze bardziej uniemożliwiła mu atak.
Pewnego razu, gdy Nesser był w domu, przybiegł chłopak hotelowy i zawezwał go do telefonu.
Posłyszał głos Marji Louge.
— Otrzymałam list od Janka... — zaczęła.
— Od kogo? — spytał reporter, nie rozumiejąc.
— Od Jana Bergeta, mego przyjaciela, ze szpitala — objaśniała podnieconym głosem.
— Cóż nowego?
— Pisze, że jest jeszcze słaby. Lekarze obawiają się, że może zapaść na gruźlicę, jeżeli nie pojedzie na południe, nad ciepłe morze! Chciałam prosić pana, dobry panie Nesser... — mówiła, a w jej głosie reporter wyczuł drgające łzy.
— Ależ panno Louge! — zawołał. — Dziś jeszcze pojadę i wszystko, co się da, urządzę.
Po skończonej rozmowie powrócił do swego pokoju i zaczął obmyślać plan działania. Czuł wielką radość, że może dopomóc tej bladej, nieśmiałej kobiecie.
Zeszedł do holu i długo telefonował do różnych urzędów, potem pojechał do jakiegoś dobroczynnego komitetu, a w godzinę później już siedział w swoim pokoju, z dumą odczytując papier, upoważniający rannego żołnierza, Jana Bergeta, do przebywania w ciągu sześciu miesięcy w sanatorjum w okolicach Nicei.
Nesser z uśmiechem patrzył przez okno. Widział dachy, kominy, wysoką wieżę kościoła St. Sulpice i chmurę dymów, rozścielającą się nad miastem. Wzrok jego padł nagle na zawieszony nad biurkiem angielski sztych, przedstawiający scenę myśliwską. Panowie w czerwonych surdutach i panie w czarnych, długich amazonkach pędzili na pięknych koniach ze zgrają psów, goniących jelenia. Sztych oprawiony w ciemną ramę, miał stłuczone szkło. Szczelina przechodziła wpoprzek.
Nesser zaśmiał się nagle i, przymrużywszy oko, mruknął:
— Aha! Basta! Teraz i o mnie nie zapomną, gdy zniknę z powierzchni ziemi. Pamiętać o mnie będą Marja Louge, Jan Berget i, być może, ich dzieci, a także ta ruda dziewucha, coraz lepiej naśladująca damę z towarzystwa... Ech, szkoda, żem ją tak nieopatrznie wypuścił z rąk!...
Palcem pogroził stłuczonemu szkłu i powtórzył:
— Basta! Teraz niewiadomo — kto trwalszy — ja, czy twój angielski sztych z czerwonymi panami i czarnemi paniami?!
Czuł się w wyśmienitym humorze. Pogwizdując wyszedł z domu i kazał się wieźć na dworzec kolejowy. W godzinę potem wchodził do kancelarji szpitala ewakuacyjnego. Po rozmowie z lekarzem Nesser odwiedził Jana Bergeta.
Chłopak, wychudły i blady, już chodził po sali. Nesser oddał mu list Marji i powiadomił o przyjęciu go do sanatorjum. Chory z wdzięcznością uścisnął dłoń reportera i bąkał coś o nagrodzie w niebiosach, o dobroci, o nieoczekiwanej opiece nad biedakami. Żołnierz był bardzo wzruszony. Nazajutrz pojechali razem do Paryża. Wieczorem w tej samej restauracji, gdzie zwykle, siedzieli już sobie w czwórkę, układając plany na najbliższą przyszłość. Postanowili, że po kuracji Bergeta, Nesser wystara się dla niego o lepszą posadę, i młodzi ludzie pobiorą się.
— Będę chrzestnym ojcem wszystkich waszych dzieci! — oświadczył reporter. — Będziemy je trzymali do chrztu razem z panną Martin.
— O, nie! — zaprzeczyła ze śmiechem. — Nie chcę być kumą pana, bo, gdyby się pan kiedykolwiek zakochał we mnie, — na nic cały interes! Z kumą, podobno, nie wolno się żenić...
— Ale na ślubie kumy być wolno! — odpowiedział Nesser. — Wydam więc panią zamąż i będę pokolei do was przychodził niańczyć wasze potomstwo!
Tejże nocy Jan Berget odjechał do Nicei. Powróciwszy z dworca do hotelu, Nesser długo chodził po pokoju, rozmyślając nad dziwnemi zmianami, zachodzącemi w jego duszy. Próbował drwić z siebie, lecz zaniechał tego po chwili. Musiał przyznać, że opieka nad Janem Bergetem i małą Marją sprawia mu niezwykłą przyjemność, a chwilami nawet radość. Pewnego razu, przyglądając się sobie w lustrze, mruknął z powagą starego nauczyciela:
— Niema na to rady, mój drogi! Kto chce mieć przyjaciół, musi też kochać ich. Jeżeli kocha — musi pomagać. Przyjaźń i miłość wymagają ofiar. Jest to jedyny dowód. Reszta — to zwykłe gadanie, niewiele warte! Tak, tak, mój przyjacielu, Henryku! No, a Julja? Mogłaby była coprawda pozostać wierną przyjaciółką, będąc kochanką zarazem...
Pogroził sobie palcem i poszedł do redakcji „Hałasu Ulicy“.
— W poczekalni już od godziny siedzi jakiś strasznie podejrzany typ. Powiada, że zna pana, panie Nesser! — oznajmił woźny, gdy reporter wchodził do windy.
W półciemnym pokoju do przyjęć ujrzał wysokiego draba w kraciastem ubraniu i czapce, nasuniętej na oczy.
— Panie Nesser!... — mruknął nieznajomy. — Pan mnie nie poznaje? Jestem Paweł Mouche... „Jednooki Paweł“...
— Ach! — zawołał reporter. — Z jakiegoż to więzienia wyfrunąłeś, luby ptaszku? Opowiadaj!
Istotnie znał tego człowieka. Był to typ, spotykany wyłącznie po wielkich miastach, gdzie i tacy ludzie bywają czasem potrzebni. Z czego żył i co dla podtrzymania swojej olbrzymiej osoby robił Mouche tego nikt oprócz policji i prokuratora, nie wiedział. Nesser poznał go podczas swoich profesjonalnych wypraw reporterskich, gdy szedł śladami zbrodni, na swoją rękę prowadząc niekiedy śledztwo lub pościg za zbrodniarzami. Posługiwał się Pawłem Mouche kilkakrotnie, jako szpiegiem, lub psem, tropiącym zdobycz. Tymczasem Mouche ostrożnie odchrząknął i mruknął:
— Przed rokiem nadarzyła mi się sposobność zarobienia znaczniejszej sumki... Powiodło się, ale „granatowe mundury“ coś tam zwęszyły i zbyt uprzejmie opiekowały się mną, oka ze mnie nie spuszczając. Zrozumiałem, że zanadto im się podobam. Wykombinowałem więc paszport obywatela szwajcarskiego i przez ten piękny kraj machnąłem do Niemiec... Aż tu wojna... Ja — myk do Szwajcarji... a tu znowu ogłoszenie mobilizacji dla Francuzów... Przyjechałem, aby nie być dezerterem... zamierzam wstąpić do wojska, ale obawiam się, że „granatowe mundury“ wolą, abym przedtem powędrował do ula. Nie wiem, co mam robić ze swoim paszportem szwajcarskim i jak uniknąć kratek, bo, przecież, pan wie, panie Nesser, że „Jednooki Paweł“ nie jest ptaszkiem i nie może siedzieć w klatce, w takim czasie zwłaszcza...
— Przyszliście do mnie, Mouche, abym wam pomógł zaciągnąć się do armji? — przerwał mu reporter.
— Niby tak, jeżeli pan będzie taki uprzejmy... — zamruczał znowu drab.
— Zrobione, ale pod jednym warunkiem! Musicie mi, przyjacielu, podarować wasz paszport. Resztę biorę na siebie — rzekł Nesser, którego bystry umysł jął snuć zuchwały plan.
— Ależ, panie, jest to najlżejszy z warunków! — zawołał Mouche. — Chodzę z tym przeklętym paszportem i drżę, jak owczy ogon, że mnie z nim przyłapią, no i...
— Posiedźcie tu, za chwilę powrócę i pojedziemy razem — rzekł Nesser i wyszedł z poczekalni.
— Panie Rumeur, — zawołał, wchodząc do gabinetu redaktora, — nasz plan uległ zasadniczej zmianie! Nie jadę już do Rosji!
— Oj! — jęknął redaktor, a łysa głowa jego w okamgnieniu okryła się potem. — Oj! Cóż się stało? Pan mnie ciągle przeraża... Zapowiadał się taki świetny interes z tą Rosją i nagle — klapa! Cóż to wpłynęło w tak gwałtowny sposób na decyzję pana, drogi przyjacielu? Taki cios! Taki cios! Jest to niepowetowana strata dla „Hałasu Ulicy“.
— Niech szef nie przesadza i nie rozpacza!... — uspokoił go reporter i usiadł obok Rumeura. — Mam inny jeszcze bardziej wspaniały, „sensacyjny“ plan. Muszę jednak zmienić nieco warunki mojej umowy z „Hałasem Ulicy“ lub przenieść się do innego dziennika. Nie wątpię, że wszędzie zostanę przyjęty gościnnie wraz z mojemi warunkami. Jak pan sądzi, panie Rumeur?
— Kanalja! — pomyślał czerwony i okrągły, jak piłka, redaktor, lecz głośno tego nie powiedział.
Pokręcił się na fotelu, jakgdyby podłożono mu gorących węgli, potarł mokrą łysinę, wciągnął więcej powietrza w płuca i szepnął żałośnie:
— Krzywdzi mnie pan, nie ma pan serca dla starego, schorowanego człowieka! Myślałem, że mam w panu przyjaciela, a tymczasem...
— Tymczasem — przerwał Nesser — obiecuję panu za tydzień pierwszy mój feljeton, podpisany pełnem mojem imieniem i nazwiskiem... z Berlina!
Pan Rumeur podskoczył, usiadł, znowu podskoczył i rzucił się do reportera.
— Co pan powiedział? Z Berlina?! Z Berlina?! I pan odważyłby się na to? — pytał, trzęsąc go za ramię.
Reporter wzruszył ramionami i rzekł niechętnym głosem:
— Pan wciąż powątpiewa o mojej śmiałości, drogi szefie?
— Nie! Nie! Ależ to szaleństwo, to przecież grozi... grozi...
— Szubienicą lub kulą, chciał pan rzec? Uświadamiam to sobie, a jednak obowiązuję się za tydzień dostarczyć panu pierwszą korespondencję z Berlina, — odpowiedział Nesser, spokojnie zapalając papierosa.
Pan Rumeur rzucił się na fotel, czerwony, jak burak, i spocony, jak szczur. Rzęził i obracał oczami, jakgdyby miał atak apoplektyczny. Nareszcie wykrztusił:
— Warunki?...
— Pozostają niezmienione, dodaję tylko asekurację swoją na wypadek śmierci lub zupełnej niezdolności do pracy na sumę trzystu tysięcy franków, co stanowi niepełne dwa lata wypłacanej mi obecnie pensji...
— Tylko? — spytał Rumeur.
— Tylko! — kiwnął głową reporter.
— Ależ zaasekuruję pana na tę sumę nietylko na czas pobytu w Niemczech, lecz nawet na całe życie, bo, bo...
— Bo pan odrobi tę sumę w ciągu tygodnia — dokończył za niego reporter. — Rozumiem to i tak też to sobie wyobrażałem, mówiąc o asekuracji, drogi szefie! A więc zgoda?
— Czegobym ja dla pana nie uczynił?! — z wybuchem zawołał redaktor.
— A ja dla „Hałasu Ulicy!“ — tym samem tonem wtórował mu reporter. — Jutro przedpołudniem musi być gotowa polisa, bo wieczorem już mnie tu nie będzie... Ale, ale! Ledwiem nie zapomniał. Panie Rumeur, mam do pana serdeczną prośbę. Pan mi nie odmówi i użyje swoich wpływowych stosunków dla wyrobienia dobrej posady dla pewnego uczciwego młodzieńca — inwalidy, mego przyjaciela, — Jana Bergeta. Przed wojną chłopak ten pracował jako subjekt w wielkich magazynach...
— To — głupstwo! — zawołał ucieszony redaktor, spodziewał się bowiem czegoś trudniejszego. — Już zrobione! Rozszerzam właśnie składy papieru i farb drukarskich. Wezmę go na magazyniera do siebie, jeżeli jest uczciwy.
— Pod tym względem ręczę za niego, jak za samego pana, mój szefie! — z poważną miną odpowiedział Nesser.
Pan Rumeur targnął głową, podejrzliwie łypnął okiem na korespondenta i mruknął:
— No tak... tak... oczywiście...
— Jan Berget jest najuczciwszym człowiekiem na świecie! — dodał reporter.
— W takim razie ma u mnie posadę, — potwierdził redaktor.
— Będzie jej potrzebował dopiero za pół roku, szefie; tymczasem leczy się w Nicei.
— Bardzo dobrze się składa, bo właśnie na wiosnę zacznę robić zapasy materjałów... Kupuję nawet fabrykę papieru dla „Hałasu Ulicy“. Płyniemy całą parą, mój drogi! Całą parą!
— Cóż to dopiero będzie po feljetonach z Berlina, a i później, jeżeli mnie gdzieś nie powieszą, — z Rosji?! — zapytał korespondent.
— Mój Boże! — szepnął Rumeur. — Co za szczęśliwy traf, że pan wtedy zatelefonował do mnie! Zawdzięczam panu rozwój i niebywały rozkwit mego pisma. Niech pan mi wierzy, kochany Nesser, że stary Rumeur umie być wdzięcznym, o umie!
— Dziękuję panu — odpowiedział reporter, ściskając dłoń szefa, — a proszę pamiętać, że ja też umiem pracować dla przyjaciół!
Pożegnawszy redaktora, Nesser wsadził Pawła Mouche do taksówki i pojechał z nim do ministerstwa wojny. Sprawa draba w kraciastym garniturze była szybko i pomyślnie załatwiona. Reporter, zaopatrzony w niezbędne papiery, odwiózł go do swego hotelu.
— No, a teraz znikniesz, bracie, z oczu swoich przyjaciół w granatowych mundurach, jak kamień na dnie morza! Pojedziesz ze mną do Szwajcarji, a musisz wiernie mi służyć, bo inaczej zamienisz się w kanarka, siedzącego w żelaznej klatce, Jednooki Pawle! Pamiętaj o tem i w dzień i w nocy! Ze mną niema żartów, wiesz przecie?
To mówiąc, Nesser starannie wkładał do pugilaresu paszport, wydany „szwajcarskiemu obywatelowi“ — Fryderykowi Bunge.
— Pomyślny dzień! — myślał reporter, jadąc do fabryki „Astra“, aby powiadomić przyjaciółki o swoim powrocie na front (obawiał się wyznać im prawdę) i o załatwieniu sprawy Bergeta.
Wieczorem wyprawił pożegnalną ucztę. Dziewczyny popłakały się, a gdy odprowadził je do domu, Marja, patrząc na przyjaciela załzawionemi oczami, szepnęła:
— Całego życia mi nie starczy, aby odwdzięczyć się panu za wszystko... za wszystko... Będę się modliła za pana, o jego szczęście, i o to, aby Bóg torował przed nim drogę... Będę bardzo tęsknić... bardzo się bać za pana!
Ruda Julja długo nie mogła nic powiedzieć. Z trudem ruszając purpurowemi wargami, które jeszcze bardziej płonęły, przez hamowane łzy rzekła nareszcie:
— Ja nie wiem... nie wiem... Czy pan jest człowiekiem czy jakąś istotą, której nie umiem nazwać!... Umrę chyba z tęsknoty teraz...
I nagle wybuchnęła spazmatycznym płaczem, powtarzając:
— Panie Henryku... Panie Henryku... jakżeż ja teraz żyć będę bez... pana?!
Było to wyraźne wyznanie miłosne.
— Wziąć ją teraz pod ramię, odprowadzić na stronę i szepnąć kilka słów do ucha... Mamy przed sobą jeszcze całą noc, całą noc! — pomyślał, mrużąc oczy.
Zamiar ten jednak rozwiał się w tej samej chwili.
— O! Julja miałaby wtedy większe prawo od Lucy Canard do rzucenia mi w oczy gorszych jeszcze wyzwisk niż znalazła dla mnie tamta! — pomyślał Nesser. — Do djabła! Musiałbym się chyba uznać za najbrutalniejsze bydlę, gdybym wystąpił z podobnemi zakusami na tę rudą dziewuchę!
Reporter aż syknął z oburzenia na samego siebie i zacisnął zęby.
Z trudem uspokoił zrozpaczone dziewczyny, obiecał pisać przy okazji i prosił, by cierpliwie czekały na jego powrót.
Chciał im zostawić pieniądze, niby na potrzeby Bergeta.
Błagały go jednak, żeby tego nie czynił.
— Pieniądz dany przy pożegnaniu, przynosi nieszczęście! — rzekła, porozumiewawczo patrząc na koleżankę, blada, mała Marja.
Rozstali się smutni i wzruszeni, wszyscy troje.
Paryż wtórował ich smutkowi drobnym, zimnym deszczem i szmerem liści jesiennych, spadających z kasztanów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.