<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitta i s-ki
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

A oto w jaki sposób Wei-hsin Yang, porzucony bezlitośnie przez Yi-hang Mao, istotnie najniespodziewaniej w świecie znowu spotkał się ze swym dawnym towarzyszem.
Wei-hsin Yang był wówczas „rikszą“ w Charbinie. Prawie nagi, w biodrach tylko brudną płachtą opasany, z głową obwiązaną niebieskim łachmanem, wprzątnięty w dyszle swego lekkiego wózka, woził po mieście kupców, urzędników, uczonych i zamożne damy, ukradkiem tylko w biegu gołą ręką ocierając z czoła pot i bosemi stopami roztrącając cicho grząskie, rzadkie błoto.
Było mu źle. Z niewolnika, w którego los tak często go obracał, zmienił się w pociągowe bydlę. Ponieważ nie stać go było na własny wózek, musiał przedsiębiorcy ostatni grosz złożyć jako kaucję. Przedsiębiorca, były zbogacony „riksza“, orał swymi ludźmi jak końmi. Wyzyskiwany swego czasu niemiłosiernie, teraz z kolei sam bezlitośnie wyzyskiwał. To, co „riksze“ u niego zarabiali, ledwo wystarczało na nędzne pożywienie.
A prócz tego Wei—hsin Yanga coraz częściej trapiła tęsknota do wsi rodzinnej. Jak wszyscy Chińczycy — nie lubiał miast, ich przewrotności i zgiełku. Dużo już widział i podziwiał w swem tułaczem życiu, wiedział, co to pałac lub dom bogacza, a przecież marzył o małym, ciemnym i zimnym domu swego ojca, tęsknił do kłótni swarzących się wiecznie kobiet, do ciężkiego trudu w polu i do twardego, nigdy dostatecznie nie opalonego „kangu “. Od czasu do czasu śniło mu się pełne blasku słonecznego podwórze świątynki we „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“. W środku podwórza pojawiał się naraz w nowym, czystym kaftanie ojciec, dostojnym i łagodnym ruchem sypiący kadzidło na stary, wysoki ołtarz, ozdobiony rzeźbami. Wśród szarych, odwiecznych murów ojciec wyglądał jak duch słoneczny, święty, prawie przeźroczysty. Wei-hsin Yang nieraz myślał, że to czcigodne zjawisko daje mu w ten sposób znak przebaczenia i powrotu.
O, bardzo a bardzo już pragnął wrócić do domu. Nie tylko dlatego, że dokuczyły mu smutne i nieszczęśliwe przeważnie przygody włóczęgi, ale też i dlatego, że dopiero może i we „Wsi Dobrotliwego i Kochającego urzędnika“ uczułby się znowu spokojnym i bezpiecznym. Albowiem z pewnością nie dla przyjemności przedsięwziął swą ostatnią, bardzo pośpieszną i uciążliwą podróż z północnych kopalń złota przez lasy i stepy Mandżurji. Jego nagłą ucieczkę spowodowało pewne zupełnie znowu naturalne nieporozumienie i wywołane tem przekroczenie etykiety, skutkiem którego dwóch żółtych kulisów padło pokłutych, jak sita a Wei-hsin Yang musiał zniknąć. To nie byłoby dla niego tak bardzo straszne, gdyby — nieco zapóźno, niestety — nie był nagle zrozumiał, iż zadarł z potężną i mściwą organizacją tajną, która z pewnością miała swych przedstawicieli we wszystkich ważniejszych miastach Dalekiego Wschodu.
Na razie Wei-hsin Yang czuł się bezpiecznym, raz dlatego, że nie wiedziano, dokąd się udał, powtóre ponieważ małe było prawdopodobieństwo, że ucieczka mogła się mu powieść. On sam i jedyny wiedział, że uszedł cudem. Jednakże z dnia na dzień zagrażało niebezpieczeństwo, iż prześladowcy wpadną na jego trop przypadkowo, a wówczas trudno byłoby wymknąć się im. Dlatego to Wei-hsin Yang tak marzył o „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ i rozpytywał między ludźmi, gdzieby też ona mogła być. Na to jednak nikt nie mógł mu odpowiedzieć. Wsi w Chinach jest mnóstwo niezmierne, a wszystkie upstrzone są najfantastyczniejszemi nieraz nazwami, poprzekręcanemi tak, że niczego z nich się dowiedzieć nie można.
Było to jesienią, kiedy pola gaoljanu pożółkły, a stepem przechadzały się, jak duchy wysokie, białe słupy dymu, ognistemi stopami wypalające twardą, suchą i grubą trawę. Dzień zwolna chylił się ku zachodowi, ale jeszcze było ciepło, a słońce czerwone tak uparcie trzymało się nieba, jak gdyby bało się zejść z niego, przerażone i zdziwione czemś strasznem, co się działo na południu. Oto szalała tam snać jakaś burza krwawa i z łona groźnej a dzikiej pustyni, ojczyzny czarnych „jaków“ i plemion koczujących, szła ku Charbinowi chmura ciemno-purpurowa, ponura i posępna, rzekłbyś, mgła krwawa i gęsta, ogromnym, dymiącym słupem bijąca w niebiosa, a powoli przesłaniająca świat.
W tej właśnie chwili przed główną bramą miasta, strojną w zieleń i pstre, pięciobarwne flagi Rzeczypospolitej Chińskiej, zjawił się zdyszany i zmęczony Wei-hsin Yang ze swym wózkiem. Ujrzawszy pod bramą kilku „rikszów“, siedzących w kuczki koło swych wózków, podszedł ku nim, ciężko pracując piersiami i trzęsący się z gniewu. Całe jego smukłe i mocne żółte ciało lśniło od potu, zciekającego obficie po wypukłych mięśniach.
Klnąc, jak tylko wschodni ludzie kląć umieją, Wei-hsin Yang pokazał towarzyszom na grzbiecie i na prawem ramieniu kilka różowych prąg od uderzeń.
Co za złe djabły ci Rosjanie! Wei-hsin Yaug wiózł na swym wózeczku jakiegoś wielce szanownego i ciężkiego kupca. Właśnie wciągał go pod górę, gdy mijający go „kapitana“ (Chińczycy każdego oficera cudzoziemskiego nazywają „kapitana“) uderzył harapem biednego „rikszę“, a nie mogąc go trafić drugi raz, przełoił harapem kupca, narażając go na śmiech i drwiny gawiedzi ulicznej. Kupiec obrażony i zły nie tylko nic Wei-hsin Yangowi nie zapłacił, ale w dodatku kazał go zbić służbie!
— Przyjdzie jeszcze godzina zemsty! — wykrzykiwał Wei-hsin Yang, zgrzytając z gniewu zębami. — I oni nie są z żelaza. Mówią, że kiedy się na zamorskich djabłów podniosła Wielka Pięść, z wodami Sungari nie mało ich trupów popłynęło.
— Pamiętam — odezwał się jeden z „rikszów“. — Byłem młodym chłopcem, ale widziałem. Sam widziałem, własnemi oczami patrzałem. Było ich szesnastu — kozaków. Lud bawił się nimi, maczał ręce w ich krwi, palce wtykał w rany. O, jak krzyczeli, jak krzyczeli!
Słuchający opowiadania „riksze“ wybuchnęli śmiechem, zaś Wei-hsin Yang rzekł z właściwą sobie otwartością:
— Nie jestem uczonym. Jestem prostakiem. Nie mogę nieraz nawet zapamiętać nazw miast, które oni podobno zbeszcześcili. Ale to jest naród bijący. Za ukłon bije, za usługę bije, za grzeczność bije. Serce mi dziś odbili. Gdyby mi tak ten cały naród wpadł w ręce, skórę-bym z niego żywcem zciągnął. Niema miłosierdzia ani dla nich ani dla ich żon ani dla ich dzieci!
A gdy tak mówił, pręgi na jego ciele zaczęły ciemnieć coraz bardziej, aż wreszcie stały się jakby pręgami żywej krwi. I gdzie pot jeszcze na ciele nie obeschnął, pojawiały się pasy i plamy krwawe.
— Przyjdzie jeszcze i na nich zaraza!
— Ich dużo — bąknął któryś.
— Żółtego ludu jest sto razy więcej — zaprzeczył drugi „riksza“. — Niema na świecie tak silnego ludu, jak żółty lud. He, patrzcie! Wei-hsin Yang cały we krwi.
Istotnie, młody „riksza“ wyglądał, jakby wyszedł z krwawej kąpieli. Nagle jego ciało stało się całe sino-czerwone, czerwone były ręce, jakby krwią pomaczana twarz, skurczona gniewem i połyskująca złemi, czarnemi oczami.
Zabobonny Wei-hsin Yang ze strachem spojrzał na swe zakrwawione ramiona i ręce. Z trwogą patrzyli na niego drudzy „riksze“, bo stał między nimi straszny jak widmo czerwone, ale stary już, doświadczony „riksza“ uspokoił ich:
— To nie krew! To nie czary! — mamlał bezzębnemi dziąsłami. — Wicher podnosi na pustyni słupy czerwonego piasku i rozrzuca je po świecie. Popatrzcie, wszystko staje się czerwone.
Istotnie, wózki „rikszów“ zaczęły się powlekać cienką warstwą leciuchnego czerwonego pyłu.
— Mówią, że to z Wielkiej Pustyni śmierć czerwona wstaje — szepnął trwożliwszy, młody „riksza“ z przerażeniem patrząc na krwawą chmurę, wiszącą nad miastem.
— Nie śmierć! — zaprzeczył stary „riksza“ — wiem, widziałem... Kiedyś jak byłem młody, chodziłem z karawanami do Urgi... Widziałem. Słupy czerwone chodzą po pustyni i straszą wielbłądy i jaki...
— Więc to z Wielkiej Pustyni tak się krew kurzy?
— Tak. Z Wielkiej Pustyni krwawa chmura idzie na świat.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.