<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitta i s-ki
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Oparłszy się o wózek Wei-hsin Yang zbity i zmęczony patrzył w bramę, za którą widać było czarne, kłębiące się gwałtownie i wrące życie głównej ulicy miasta. Świeciły złotemi literami wysokie, pionowe różnobarwne szyldy, chwiały się, lekkim przedwieczornym wiatrem kołysane, przepiękne, pstre znaki handlowe, do ogromnych różnobarwnych girland i buńczuków podobne. Środkiem gościńca, łącząc się w grupy po trzech, po pięciu lecieli ze swemi lekkiemi wózeczkami „riksze“ a ich zdyszane „lo! lo!“ urywanemi dźwiękami rozbrzmiewało w powietrzu. Pokazał się porykujący potwornie i budzący popłoch samochód, świecący stalą i politurą, a wiozący snać wielkich urzędników, bo na stopniach samochodu stali w siwych mundurach żołnierze chińscy, głosem i ruchami rąk pędzący hołotę miejską precz z drogi. Tłumy ludzi czarno, szaro lub błękitno ubranych, przeważnie świecące atłasem i jedwabiem, snuły się cicho w filcowych, miękkich pantoflach, a przed domami, sklepami i bankami siedzieli poważni kupcy, mając przed sobą w pogotowiu stosy pieniędzy i liczydła.
Wei-hsin Yang, z przerażeniem i wstrętem przyglądał się temu rojnemu mrowisku. W mieście chińskiem niema turkotu dorożek, huku ciężkich wozów, zgiełku i ryku tramwajów. “ Riksze “ biegną cicho, kroki ludzi miękko obutych są prawie niedosłyszalne, a tylko lepki, jakby mlaszczący szelest niezliczonych pantofli biegnących prędko i tłumnie, wypełnia ulicę niesamowitem i nieuchwytnem człapaniem jakby jakiegoś potwora o tysiącu lekkich nóg. Za to tem głośniej słychać gwar rozmów, kłótni, targów, żartów, okrzyków, śmiech mieszający się z jękliwą muzyką chińskich skrzypiec, dzwoneczków i bębenków, wysoki, zawodzący, bezpłciowy śpiew, groźne warczenie klątw i pisk kobiet i dzieci. Hydra tysiącgłowa mówi naraz niezliczonemi usty, na prośbę żebraka odpowiadając szyderstwem, na szept błagalny kochanka wykrzykiwaniem ceny towaru, na zapewnienia przyjaźni i wierności śmiechem złośliwym, a na czułe westchnienia, wyzwiskami pijanego „Kulisa“.
Patrzył „riksza“ z pogardą w tę głęboką, plugastwem zapełnioną kiszkę miejską i wspominał, ile razy go ona w siebie wciągała, aby go znów wypluć za bramę, na zwykłe jego stanowisko, zlanego potem z obolałemi stopami i z bijącem gwałtownie sercem. Przypominał sobie długie, ciasne, cuchnące i wyboiste uliczki, któremi woził ludzi bogatych do strojnych i rozwiązłych ulicznic, do domów rozpusty lub gry, do palarń opium, lub bardziej niż podejrzanych kupców, swe sprawy załatwiających przeważnie późno, w nocy. Ileż razy zdarzało się, że w ciemnościach powstawało jakieś dziwne szamotanie się, połączone ze zduszonym jękiem, na którego odgłos „riksze“ uciekali w popłochu, pośpiesznie człapiąc stopami po błocie! Ileż razy elastyczny wózek niespodziewanie wjeżdżał na trupa porzuconego w ulicy, — nie zamordowanego nawet, lecz chorego, którego — aby tylko uniknąć kosztów pogrzebu — chciwa i skąpa rodzina mieszczańska podrzucała chyłkiem w ciemnej uliczce nagiego, bez koszuli nawet, — gdy najbiedniejszy wieśniak, choćby miał się zrujnować, nie zaniedba oddać czci należnej zwłokom i duchom najbliższych. „Riksza“, który wozi ludzi, zna ich najlepiej, bo wie, dokąd oni chodzą i nieraz wystarczy mu spojrzeć w twarz zbliżającemu się doń przechodniowi, a już wie, dokąd ma go zawieźć.
Powoli słońce gasło.
Gęstniała krew w coraz to ciemniejącej ulicy i krzepła w mgłę, która — rzekłbyś — lada chwila zacznie ociekać czerwonemi, lepkiemi, ciepłemi, kroplami.
A nagle zapłonęły podkasane, spiczaste dachy domów, zagrały na nich, jak płomieniste języki, złote litery, zalśniły czerwonym ogniem szyby.
Zaś Wei-hsin Yang, oplótłszy chropowatemi dłońmi kolana i oparłszy na nich brodę, siedział na ziemi koło swego wózka i myślał o białych, chłodnych mgłach rozsnuwających się po polach „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“.
W tem ktoś trącił go zlekka nogą w bok.
Wei-hsin Yang podniósł głowę i trochę nieprzytomnie spojrzał w górę. Nad nim stał młody mężczyzna w pięknem ubraniu z mocnego, czarnego jedwabiu i w czarnej jedwabnej tybetce na głowie.
— Śpisz? — spytał go żartobliwie młody pan.
Wei-hsin Yang zerwał się na równe nogi. Czemuż miałby spać, skoro teraz nadeszła najprzyjemniejsza pora przejażdżki? Czekał tu tylko na uboczu na ludzi wytwornych, nie chcących mieszać się z pospólstwem. On się nie targuje, on wie, że młody pan z dobrego towarzystwa, z wielkiego świata, wynagrodzi go bez targu sowicie. Z pewnością uczony cziijen[1].
— Nie jestem „czii-jenem“ — odpowiedział skromnie młody człowiek.
— Och, „czin-czi“[2] — raczy wybaczyć prostakowi — usprawiedliwiał się Wei-hsin Yang, przyglądając się uważnie młodemu człowiekowi.
— Nie jestem uczonym, jestem kupcem przejezdnym — mówił wytworny pan z dobrotliwym uśmiechem pięknie wykrojonych, małych warg. — Pragnę spoczynku, dobrej kuchni i przyjemnego towarzystwa.
Rozumie się, że „riksza“ zawsze wie wszystko. Więc Wei-hsin Yang aż trząsł głową z wielkiego ukontentowania. Hao! Dostojny pan nie mógł się zjawić w odpowiedniejszej chwili. Oto pewna dama, słynna z cnót, zalet umysłu i piękności, właśnie niedawno temu owdowiała i w smutku swoim pragnie pociechy. Chciałaby się zaznajomić z kimś tak miłym, tak gładkich obyczajów i tak wielkiego rozumu — jak Yi-hang Mao z dalekiej „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“! — skończył nagle Wei-hsin Yang, wpatrując się bystro w twarz młodego człowieka.
Kupiec zdziwił się trochę i nie bez ciekawości przyjrzał się „rikszy“,
— Zdasz się mnie znać, dobry człowieku, choć pierwszy raz jestem w tem mieście i sam nikogo tu nie znam. Czyżbyśmy się spotykali gdzieindziej?
— Świat choć zdaje się być bardzo wielkim, w rzeczywistości jest mały, wielce łaskawy panie! Czy mam już jechać?
Wei-hsin Yang stanął przy wózku, gotów pomóc kupcowi w usadowieniu się na nim. Ale Yi-hang Mao nie spieszył się.
— Zdaje mi się i ja przypominam sobie ten głos — rzekł po namyśle. — Gdyby nie wzrost wyższy i ta silna postać... A potem — skądże tu, w Charbinie?
— Pamiętasz przeprawę przez rzekę, o dostojny Yi-hang Mao? Pamiętasz ciężki wóz i upartego konia wspaniałego Czi-Fanga?
— Ach, kiedy te łotry w czterdziestu udawały, że nie mogą ruszyć jednokonnego wozu? — roześmiał się młody kupiec.
— O, dobrotliwy panie! Cóż dziwnego, że głodny nędzarz udaje ciężką pracę, aby móc bodaj na wodę gorącą zarobić!
— Był-żebyś ty Wei-hsin Yang? — zdziwił się młody kupiec.
— Nie inaczej, o Yi-hang Mao, mój bracie młodszy. Zbici i okrwawieni opuściliśmy wieś rodzinną, a oto ty syty, zdrów i w jedwabiach jesteś panem bogatym i możnym, podczas gdy ja, nędzarz jem proch ulicy...
Ale Yi-hang Mao, choć zachowywał się z godnością, nie był pyszny. Wyciągnął srebrną papierośnicę, wziął jednego papierosa a drugiego ofiarował „rikszy“, który usłużnie i uniżenie, wyjąwszy z szuflady wózeczka zapałki, podał mu ogień. Zmierzchało się już, ludzi było coraz mniej, zaś oni, odszedłszy trochę od bramy i stanąwszy pod starym, glinianym murem, rozmawiali.
— Widziałem dużo świata i dużo zaznałem przygód, ale — nie poszczęściło mi się — skarżył się Wei-hsin Yang.
— Nie byłeś może we „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“?
— Nie. Wielu pytałem o nią, ale nikt nie wie, gdzie ona się znajduje, nikt o niej nie słyszał. Czasami boję się, czy się w ziemię nie zapadła.
— Yi-hang Mao — westchnął biedny „riksza“. — Gdybym ja tylko wiedział, gdzie to jest, przysięgam, że biegiem zawiózłbym cię tam na swym wózku. Ty jesteś już bogaty, możesz wracać!...
Brzmiało to, jak ostrożne pytanie.
Ale młody kupiec potrząsnął głową.
— Zapewne, wieśniacy ze „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ mogliby uważać mnie za bogacza. Ale ty, Wei-hsin Yang, nie wiesz, ty nie wiesz, jak bogatym może być człowiek. I ty także nie wiesz, jaka to gra. Nie, ja nie mogę wracać, ja nigdy już nie wrócę... Słuchaj Wei-hsin Yang! Jestem strudzony. Przyjechałem „żelaznym smokiem“ z zachodu, z bardzo daleka. Miałem tu sprawy na poczcie, musiałem podróż przerwać. Jutro jadę dalej...
— Do Władywostoku?
— Nie. Do Pekinu. A teraz chcę odpocząć trochę, zjeść, rozerwać się. Zawsze mam dużo pracy, dziś — wolna noc, bo jutro rano jadę dalej. Jedźmy do tej szanownej wdowy.
Wei-hsin Yang zawstydzony poskoczył do wózka, strzepnął pył z siedzenia, opuścił dyszle na ziemię, pomógł swemu rówieśnikowi usadowić się a potem, stanąwszy między dyszlami, podniósł je łagodnie i pobiegł drobnym truchtem.
Yi-hang Mao przybrał pozycję poważnego, zamożnego kupca. Nogi wyciągnął przed siebie, brzuch wypiął a pochyliwszy się całem ciałem w tył, oparł się o oparcie wózka tak, iż tylko z góry i z pod zmrużonych powiek mógł się przyglądać przechodniom. Wyraz twarzy przybrał wyniośle-zamyślony i pogardliwie obojętny.
Zaś przed nim, przewalając się, jak zmęczony koń, z nogi na nogę i kiwając to w prawo to w lewo głową, biegł między dyszlami pół-nagi jego rówieśnik, człapiąc po błocie i pokrzykując na nieostrożnych przechodniów lub „rikszów“:
— Lo! Lo! Lo!






  1. Drugi stopień akademicki — mistrz sztuki.
  2. Doktór literatury.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.