Krwawa chmura/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawa chmura |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia M. Schmitt i s-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do późnej jesieni jeździł Wei-hsin Yang po letniskach, przez nikogo nie podejrzewany ani nie niepokojony. Policja nie wierzyła w romantyczne wymysły o bandytyzmie chińskim, stwierdziwszy niejednokrotnie, że było w nich wiele przesady. Zresztą, nie w towarzystwie biednego „chodji“ widziano w tragicznym dniu tak nikczemnie zhańbioną i zamordowaną kobietę, której zwłoki obrabowano prawdopodobnie tylko dlatego, aby w inną stronę skierować podejrzenia.
Kiedy zamożniejsi ludzie opuścili letniska, a pozostały w nich wyłącznie rodziny biedniejsze, przenoszące taniość przedmieść nad drogą wygodę w Moskwie, Wei-hsin Yang wrócił znowu do miasta.
Czas upływał mu na wałęsaniu się z towarem po wyznaczonej sobie dzielnicy i rozmyślaniu nad tem, jakby powrócić do Chin. Ostatnie morderstwo wzbogaciło go, dając mu, oprócz drobniejszych choć cennych klejnotów, dwa piękne, spore brylanty z kolczyków. Ale skarb ten w Moskwie był dla niego martwy. Sprzedać nie mógł nic, ukryć też nie, zaś nosić przy sobie było niebezpiecznie. W czasie pobytu w letniskach wyszedł był poniekąd z pod kontroli swego towarzystwa, mimo to jednak nie wiedział, w jaki sposób wyrwać się z nienawistnej Moskwy bez zwrócenia na siebie uwagi wielce podejrzliwego a tak łatwo sciągającego się w pętlę „Czerwonego Sznura“. Nauczony doświadczeniem Wei-hsin Yang był już bardzo ostrożny, lecz choć myślał dużo, nie mógł znaleźć wyjścia. Zaś radzić się drugich, znaczyło — zdradzić się, bo któż nie sprzeda bliźniego swego, jeśli może!
Prócz tego w Moskwie działo się coraz gorzej. Z dnia na dzień wzrastała drożyzna i znikały towary. Przepadał gdzieś cukier, nafta, mydło, chleb, tytoń, zapałki. Prawda, za drogie pieniądze wszystko można było wreszcie znaleźć, ale wciąż czegoś trzeba było szukać. Przed sklepami i magazynami pod nizkiem niebem szarem i posępnem stawały „ogonki“ długie, złe, pryskające klątwami, pogróżkami, narzekaniem — rzekłbyś tlące się długie żywe lonty, przywiązane do olbrzymiej miny. Twarze szare, zgryźliwe powlekały się przygnębieniem, w oczach żarzyła się złość.
A pewnego chmurnego poranku zimowego stało się coś, co przechodziło wszelkie oczekiwanie. Wei-hsin Yang, który właśnie dreptał od bramy do bramy po czarnym, ubitym śniegu, drewnianym i brzęczącym głosem wykrzykując swe „szolk, szolk, szolk!“, nie rozumiał, coby to mogło znaczyć, albowiem to, co zobaczył nie mogło mu się pomieścić w głowie. Działo się to w ciasnej, ruchliwej uliczce, pełnej „czajnych“ („czajnaja“ — herbaciarnia), przez których okna widać było pijących poważnie ze spodeczków herbatę chmurnych, zadumanych brodaczów w czerwonych „rubachach“, wystających z pod ciemnych marynarek. Wtem krzycząc coś, pojawił się w ulicy biegnący pędem, gruby i wysoki stójkowy. „Chodja“, sądząc, że ten straszny potentat kogoś ściga, usunął mu się, nie bez przyjemnego zresztą łaskotania koło serca — tymczasem to nie stójkowy ścigał, lecz stójkowego ścigano. I to kto? „Żuliki“ moskiewskie, gawiedź uliczna — jakiś drab z twarzą malinową z jednej strony, w meloniku i w kaloszach zamiast trzewików, jakiś wyrostek w kaszkiecie, jakiś żyd — zaś stróże, zamiast pomagać stójkowemu, jak to było ich obowiązkiem, wołali „dierży jewo, dierży!“ i z podniesionemi miotłami biegli za swym niedawnym przełożonym.
Co się stało?
Wei-hsin Yang stał, patrzył, nic nie rozumiejąc, ale szczery, błogi uśmiech rozszerzył mu usta od ucha do ucha. Oto zwierzyna goniła za myśliwym, a myśliwy uciekał! Oto łanie rzuciły się na wilka — i dopadły go!
Dryblas z malinowym policzkiem, cichemi susami sadzący w swych kaloszach po śniegu, pierwszy znalazł się przy stójkowym i dużą, szeroko rozłożoną twardą dłonią, jak drewnianym klockiem zajechał go prosto w twarz. Mlasnęło, stójkowy ryknął niby tur — ale już otoczył go tłum. Ktoś wyrwał mu szablę, ktoś rewolwer, inny strącił mu czapkę z głowy, jeszcze inny zdarł z niego szynel, zaczęło się szamotanie, ci wołali „bij go“, tamci „nie śmiej bić“, wreszcie ktoś wziął przerażonego, napół już rozebranego olbrzyma w ramiona, uściskał go i całując go przy oklaskach tłumu w oba policzki, rzekł mu:
— Nie rozumiesz? Teraz swoboda! Niema już policji! Wszyscy jesteśmy równi! To rewolucja!
I w tej chwili „żulik“ z malinowym policzkiem przewiesił sobie przez plecy szablę i rewolwer stójkowego i jako milicjant poszedł zaprowadzić nowe porządki, krzycząc głośno:
— Teraz swoboda! Teraz wszystko wolno!
Zaś stójkowy przecisnąwszy się przez tłum i starając się jak najmniej uwagi zwracać na siebie szedł pod ścianami domów i mruczał pod wąsem:
— Swoboda to swoboda to ja bardzo dobrze rozumiem, ale gdzie się podział mój portfel? Czort bieri!...
Mniej więcej tosamo powtarzało się na wszystkich ulicach i wkrótce wszędzie zamiast stójkowych sterczeli z uroczystemi minami robotnicy, studenci, prawdopodobni nieznani nikomu ajenci policyjni, złodzieje, chłopcy sklepowi, gimnazjaliści i inni entuzjastyczni zwolennicy tej służby. Na piersiach zaczęły się pojawiać czerwone kokardy i wstążeczki, oficerowie podawali ręce żołnierzom, nieznajomi całowali się bez różnicy stanu.
Ale przecie nad miastem ciężyła jeszcze trwoga. Uganiały po ulicach samochody, pełne ludzi, panów, robotników i żołnierzy i wszyscy wykrzykiwali coś wymachując rękami. Co krzyczeli, nikt nie wiedział, bo szybki pęd zdzierał im słowa z ust i rzucał na wiatr, zaś w pośpiechu, z jakim samochody gnały z ulicy w ulicę, był jakiś nerwowy niepokój; zdawało się, jakby te beczące i porykujące pojazdy ogarnął szał gonitwy. To znów w czarny strumień ludzki wrzynały się automobile osobowe, pełne żółtych, gliniastych płaszczów, obrzękłych, czerwonych twarzy żołnierskich najeżone stalowemi bagnetami a nieraz grożące karabinem maszynowym. Z hukiem leciały wielkie platformy samochodowe, zbrojne w karabiny maszynowe lub działa polowe, a stłoczeni na nich żołnierze z karabinami w rękach i granatami u pasa, przemawiali, wywijając bronią w powietrzu.
Na placach ludzie zbierali się w wielkie gromady. Ktoś stawał na stopniach pomnika i przemawiał długo, jęcząco, żałośnie a przecie ogniście. Słuchano go a potem wszyscy szli dokądś, gromko śpiewając pieśni. Gromady ludzkie, jak rzeki, zlewały się ze sobą, mięszały i znowu szły dalej, pewne siebie, z oczami błyszczącemi mocą i wiarą, stanowcze, przygotowane na wszystko. Zafurkotały w starych ulicach czerwone chorągwie. Kupcy, stojąc w progach swych sklepów, radowali się i ostrożnie spuszczali rolety wystawowych okien. Pieśń huczała jak morze, wojenna, rytmiczna. Mówiono o walce, o barykadach, o zwycięstwie. Każdy chciał umrzeć, wszyscy wierzyli.
Waliły tak ulicami tłumy ludzkie, szukając wroga i ognistej zapory. Rzekłbyś — szli ludzie, a z niemi domy, wieże, cerkwie, latarnie — całe miasto. Wszystko zerwało się z posad i podstaw.
Wroga nie było.
Więc w powietrzu, nad głowami tłumów, przewonnym kwiatem rozkwitła radość zwycięstwa dobrej woli, uczciwego postanowienia i prawdy, nad ciemnością i grzechem ucisku.
Poddawało się wszystko: Ulica i place, stare dwory i wieże carskiego zamczyska, koszary i cerkwie — wszystko opowiedziało się za prawdą.
Z serc ludzkich tryskały stubarwnemi blaskami płonące, szumne fontanny wdzięcznej radości.
Bo oto uwierzono w człowieka i on zwyciężył.