<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

— Choczesz — nie choczesz?
Zmęczony i spocony Wei-hsin Yang przykucnął nad swym koszykiem i spoglądając w górę ku swym dręczycielkom, pytał kategorycznie.
A dręczycielek tych stało nad nim aż pięć — i wszystkie młode, smukłe, różowe, chichocące a ubrane jaskrawo, z główkami zawiniętemi w różnobarwne szale. Szumiały i szeleściły miękko różowe, błękitne, granatowe i czerwone szlafroczki, fruwały na wietrze wymykające się z pod szalów kosmyki włosów kasztanowych, czarnych i złotych, błyszczały oczy zielone, błękitne, czarne, piwne, ametystowe. Pięć młodych, rozbawionych dziewcząt skakało dokoła Chińczyka, drocząc się z nim, wyśmiewając go i drażniąc, a on, opędzić się im nie mogąc, zmęczony ich natarczywością i zły, pochylony nad swym koszykiem, mierzył je nieodgadnionemi, spokojnemi oczami, powtarzając swe sepleniące:
— Choczesz — nie choczesz? Nada pribawit!
To nic, że tuż prawie przed jego oczami dreptały po świeżej trawie drobne stópki w eleganckich pantofelkach, świecących złocistym metalem sprzączek. To nic, że przez cienkie, ażurowe pończoszki widać było jasno gładką skórę niecierpliwych, wciąż podrygujących młodych nóg i że różnobarwna tęcza lekkich, powiewnych, wonnych tkanin owiewała go, muskając nieledwie po twarzy. Panienki były ładne, wesołe, przyjmowały „chodję“ śmiechem i żarcikami, często nic nie brały, czasem dużo, nie zrobiły mu właściwie nic złego. A jednak Wei-hsin Yang nienawidził ich i gardził niemi. Upokarzała go ich swawolna i prowokująca wesołość, bo czuł, że jest jej przedmiotem. Nie rozumiał ich żartów ani słów, lecz z min i nagłych wybuchów śmiechu wnioskował, że one są drwiące a może nawet nieprzyzwoite. Do wściekłości, którą całą siłą woli musiał w sobie tłumić, doprowadzał go widok ich nóg, włosów, ruchów, oczu bezczelnych, wytrzeszczonych i zuchwałych, szyj i karków obnażonych i warg czerwonych, z tak dziwnym wyrazem wymawiających setki niezrozumiałych słów. Męczył go silny, słodki zapach ich perfum, raził pełny, zwierzęcy, niczem nie stłumiony dźwięk ich samiczych głosów. Na samą myśl o nich trząsł się czasami ze wstrętu.
Dawno już przestał być dla nich uprzejmy. Nie dbał o to, aby od nich zarobić, choć czasami kupowały dużo. Kiedy, chodząc cichemi i ciemnemi drogami podmiejskiego letniska, znalazł się w pobliżu ich willi, milkł i starał się przemknąć niepostrzeżenie. Ale zawsze któraś z nich kręciła się po ogrodzie i ledwo go dojrzała, wołała go, a na jej głos z willi wypadały inne i już chmurą tęczową — nieraz w rannych jeszcze sukniach i z głowami w papilotach — biegły ku niemu, chwyciwszy się za ręce, otaczały go radosnem, piskliwem i śmiejącem się kołem a potem zaczynały z nim długie, żartobliwe targi.
„Chodja“ dużo widział kobiet rosyjskich i znał je; handlował przecież jedwabiem. Ale tu, między temi pięciu młodemi dziewczynami, czuł coś dziwnie nieczystego i niskiego. Głosy, ruchy, nawet śmiech, — wszystko było drapieżne, chciwe, samolubne a sztuczne i puste. Oczy, jak gdyby opętaniem jakiemś nabrzmiałe, szukały i gryzły równocześnie. Kiedy Wei-hsin Yang stał między dziewczętami, słuchając ich chichotu i urywanych słówek, zdawało mu się, że jest otoczony złemi widmami, cieniami djabelskiemi, gotowemi każdej chwili rozszarpać go białymi ząbkami i opalowymi pazurkami.
Rej wśród nich wodziła bardzo młoda kobieta, biała, złotowłosa, od stóp do głowy przeważnie czerwono ubrana i usiana klejnotami. Miała wytrzeszczone, jasno-niebieskie oczy, niski, mocny głos i gwałtowne, prawie chłopięce ruchy, od których aż jej grube, złote bransolety dzwoniły głucho, opadając z pełnych, białych rąk.
Bił od niej niezmiernie silny i ostry zapach perfum, które nieledwie o zawrót głowy przyprawiały Chińczyka, a co było najgorsze — jak gdyby odgadła, że „chodja“ męczy się wśród nich, najdłużej zawsze go zatrzymywała i najczęściej się do niego zwracała. Wei-hsin Yang zachowywał się wobec niej niegrzecznie — nie namawiał, nie uśmiechał się, klął ją w oczy najpotworniejszemi wyzwiskami chińskiemi a jego „arszyn“ zataczał czasem w powietrzu kręgi prawie groźne — ale czerwona dama nie zwracała na niego uwagi i gospodarowała w jego koszyku, jak się jej podobało. Aż wreszcie „chodja“, opanowawszy się, zwijał rozrzucone sztuki jedwabiu, układał je i zarzuciwszy koszyk na ramię, poprostu uciekał bez słowa pożegnania. Co go tak strasznie drażniło — nie wiedział, ale widok tej czerwonej damy wciąż przywodził mu na myśl Duniaszę i skradzioną mu sztukę różowego jedwabiu.
— Czerwona — myślał — nie tylko jedwab ukradnie. Czerwona mogłaby żywcem zjeść człowieka.
I stanęły mu zaraz przed oczami czerwone wargi, dziąsła, języki i różowe podniebienia dziewcząt, białemi zębami błyskających. Ludojady o zakrwawionych ustach i złych oczach, ludozjady.
Przeniesiono go do letnisk podmiejskich, gdy iwa w Moskwie zaczęła kwitnąć a białe chmury delikatnego puchu niby tumany śniegu niosły się przez szerokie place i bulwary, nikłą zielenią rozkwitłe. Więc Wei-hsin Yang codzień rano udawał się koleją to do jednego letniska to do drugiego i zgięty wpół pod swym ciężkim koszykiem, wędrował cichymi, prawie pustemi gościńcami, lub szpalerami ciemno-zielonych sosen, zaglądając to do will otoczonych ogródkami, to do zasłoniętych starannie przed słońcem, małych, lecz ludnych domków drewnianych, ukrytych głęboko w jasnem gąszczu brzeziny. Dziwnie mu było gdy się zanurzał w wonną, białą gęstwę niezliczonych pni brzozowych, okrytych żółtawą zielenią wiotkich, pierzchliwych koron. Nigdzie ani ptaszka, ani najmniejszego ptasiego gwizdu — a tylko mech ciepły, i gęsty pod nogami i las cichy i tak biały, jak białe są w dalekich Chinach trumny i szaty idących za niemi żałobników.
Przedpołudniową porą było w letniskach cicho. Do miasta, do biur wyjeżdżali mężczyźni, do szkół młodzież. Na wszystkich stacjach podmiejskich gwarne i gęste tłumy tłoczyły się do pociągów, aby się rozlać po całem mieście, w kilkuminutowych przerwach zaledwie wyrzucane z paszcz licznych i wielkich dworców moskiewskich. A zaś w letniskach panowały wówczas tylko malutkie dzieci i gotujące obiad kobiety. W obiadowej porze pokazywały się na ulicach liczne a szybko rozpraszające się szeregi młodzieży i wnet wszystkie domy zaczynały brzęczeć śmiechem i gwarem. Mężczyźni wracali przeważnie nad wieczorem i zdarzało się nieraz, że od „chodji“ obiecywano coś kupić, pod warunkiem, iż po pieniądze zgłosi się, kiedy pan domu wróci. Jeśli mu się to opłacało — czekał, przyglądając się zabawom dzieci, albo też patrząc w gorejącą na zachodzie do późnej nocy łunę blado-złotą. Lubiał wieczorną chwilę, gdy małe dworki brzęczały i bzykały coraz ciszej, jak usypiające owady, a przez ciemne żywopłoty i szpalery sączył się delikatny, stłumiony blask osłoniętych różnobarwnemi abażurami lamp, świecących w oknach czy na werandach, w sąsiedztwie pogwizdujących zcicha, pucułowatych, rumianych samowarów.
Po długich miesiącach błądzenia kamienną pustynią wielkiego miasta, Wei-hsin Yang z rozkoszą oddychał czystem powietrzem wiejskiem. Wałęsał się po łąkach i gajach, nie bardzo nawet myśląc o zarobku. To co widział, było zupełnie niepodobne do „Wsi Kochającego i Dobrotliwego Urzędnika“, a jednak budziło w nim dawne wspomnienia i napół zatarte obrazy. Zgrzyt piasku, szelest trawy pod nogami, podmuch wiatru, zapach ziemi, szum sosen stawał się w niektórych chwilach wypadkiem wielkiej wagi i doniosłości. I jakby chcąc jak najżywiej wskrzesić w sobie to wszystko zatarte, zapomniane a przecie nie mogące umrzeć, Wei-hsin Yang często schodził z szerokich gościńców, ścieżynami polnemi wydostając się poza obręb letniska, na kwieciste, pięknie zielone łąki czy też w cień cichych, bezludnych gajów i zarośli.
Miał swój kąt ulubiony, za letniskiem w starym, prawie już zarosłym i zaniedbanem ogrodzie, otaczającym zbutwiały i zupełnie opuszczony dwór, oddawna już przez nikogo nie zamieszkały. Przez zapylne okna widać było wprawdzie ciemne złocenia starych, prawdopodobnie porzuconych i połamanych ram czy resztek sprzętów, ale na tych gratach widać nikomu nie zależało, bo przy dworze nawet stróża nie trzymano. Piękne trawniki zachwaściło ziele polne, ścieżki poplątały się, gęste krzaki otuliły grube pnie stuletnich drzew, a tylko przy głównej ścieżce, idącej brzegiem wysokiej szkarpy, jeszcze tu i ówdzie trzymały się czarne, łyskające zielonemi smugami pleśni ławki, z których poprzez gęste korony drzew widać było w dole szeroką łąkę, przeciętą strumieniem płynącym wolno płaskiemi i żółtemi, gliniastemi brzegami.
Tu chronił się Wei-hsin Yang w czas południowych upałów. Stary ogród dawał mu cień, samotność i ciszę, co było więcej warte od mętnej herbaty, brudnych stołów i niezliczonych much podmiejskiej traktyjerni. Wei-hsin Yang zaszywał się tu w krzaki i spał albo odpoczywał, zapatrzony w swe dumy o ludziach i rzeczach dalekich.
Leżąc z twarzą zanużoną w chłodnej, miękkiej trawie, z uchem na łonie ziemi, zasłuchany w miljardy jej prawie nieuchwytnych a tak rozmaitych szelestów i drgnień, miał wrażenie, że do uszu jego, poprzez lasy, góry i rzeki, dochodzą znane i wyraźne, choć niezmiernie oddalone odgłosy. Słyszał skrzypienie kół, zacinających się w wybojach rozjechanego gościńca i okrzyki zniecierpliwionych woźniców. Podawała mu ziemia prosto w ucho szepty drobniusieńkie, które poznawał jako pianie kogutów, gdakanie kur i okrzyki i świergotanie biegających koło domu dzieci. Czasem jęk rodził się w łonie ziemi i Wei-hsin Yang zgadywał bez trudności, że to ciężkie a mądre słowa śpiżowych dzwonów starych klasztorów, rozbrzmiewających niezrozumiałemi modłami mnichów, gromem bębnów, łoskotem kotłów i trzaskiem wonnych kadzideł. Wszystko cichą, senną swą pieśnią powtarzała mu ziemia, wszystko mu przynosiła, stłumione trochę, niby pomniejszone, lecz wyraźne i zrozumiałe ponad wszelką wątpliwość, zaś „chodja“, leżąc w półśnie na ziemi, całe swe jestestwo powierzał jej cichemu i łagodnemu rytmowi, jakby wiedząc, że w tej chwili pije duszą tchnienie swej ojczyzny, ostatni dech swój wzajem jej przesyłając.
Kiedy tak pewnego dnia leżał, ukryty i niewidzialny w krzakach, usłyszał w ogrodzie głosy. Było południe, cisza panowała zupełna, więc głosy brzmiały brutalnie i grubo, zwłaszcza, że odbijały je głucho ściany i okna pustego, starego domu. Mimowoli }Wei-hsin Yang, nie tyle zaciekawiony, ile może niezadowolony, że mu przerwano jego drzemkę, dźwignął się na łokciu i sennie spojrzał przed siebie.
Poprzez gałęzie drzew zimnym, jasnym blaskiem uderzyła go woda rozlana na zielonej łące. Ten blask znów wzbudził w nim jakieś wspomnienia. Kiedyś patrzył tak poprzez gałęzie sosny na wielkie jezioro, cichą, gładką taflą świecące pod nim na dole. Nad brzegiem jeziora stał wielki, bogaty dwór o śpiczastych, podgiętych dachach z zielonej, wyzłacanej dachówki fajansowej. Na jeziorze widać było sześć płynących ze sobą, do czarnych gęsi podobnych, pękatych „dżonk“, o lekko wydętych, czarnych żaglach a dalej, na drugim brzegu, na ciemno szafirowem niebie, rysowały się tajemniczo skaliste grzbiety błękitnych gór. Nad całym krajem leżała święta cisza południa, nawet kiście długich i ostrych igieł sosnowych nie drżały.
Coś błysnęło na ścieżce, jak gdyby płomień czerwony z niej wystrzelił. Wei-hsin Yang oprzytomniał — i ujrzał ludzi.
W towarzystwie młodego oficera szła przez ogród jedna z jego dręczycielek — ta czerwona. Oficer był wysoki, mocny, nabity w sobie, młody, czerwony na twarzy — i widocznie czemś podrażniony. Na policzki wystąpiły mu rumieńce, oczy miał błyszczące a chmurne, ruchy zniecierpliwione. Mówił głosem prawie podniesionym, gwałtownie wyrzucając mnóstwo słów, nie dbając, czy towarzyszka słucha go czy nie. A ta młoda, biała kobieta w czerwonej sukni śmiała się, czasem rzuciła słówko, które widać bodło jak ostrogą, bo młody oficer aż się rzucił, a czasem odwracała twarz i uśmiechała się do siebie, jakby nie mogąc ukryć zadowolenia. W pewnej chwili, gdy oficer, blady ze wzruszenia a może gniewu, przystanął i wpatrzywszy się w nią, mówił, bijąc się pięścią w pierś, kobieta parsknęła śmiechem i, śmiejąc się głośno, pobiegła naprzód. Twarz młodego człowieka wykrzywił wyraz gniewu. Podniósł w górę zaciśniętą pięść, jak gdyby groził nią swej towarzyszce, lecz mimo wszystko poszedł za nią.
Niedostrzeżony przez młodą parę Wei-hsin Yang z senną obojętnością i pogardą zarazem przyglądał się tej scenie. Jaka dzika ta kobieta, jaki śmieszny ten młody oficer.
Kroki oddalały się, ucichły. Zabrzęczały muszki, zaśpiewały cieńko komary. Wei-hsin Yang ułożył się wygodnie na trawie i przymknąwszy oczy tak, że tylko biały odblask światła dziennego w nich został, pogrążył się w swe zamyślenie.
Ale czar prysnął. Daremnie Wei-hsin Yang starał się przywoływać przed oczy twarze i rzeczy dawno już nie widziane. Jeszcze przed chwilą tak jasno i łatwo wynurzające się z mroków — teraz nie przychodziły. A zato gęstym potwornym kręgiem otoczyły biednego „chodję“ paskudne i haniebne mary: Pojawiły się pozbawione twarzy, czarną pustką ziejące a o pięknie zaczesanych, bujnych warkoczach woskowe głowy z wystaw fryzjerskich, wielkie a twarde bezmleczne biusty w obszytych koronkami jaskrawych bluzkach, straszne, obrzękłe ospowate twarze żołnierzy w przechylonych na bakier płaskich czapkach, podobne do demonów kudłate głowy, wychylające się z lwich grzyw... Aż wreszcie pięciu jaskrawemi ogniami błysnęło pięć młodych czarownic, które, w kształt wężów odziane, zwisając z gałęzi drzew i migając giętkiemi, złoto-tęczowemi ciałami, głowy śmiejące się jadowicie zawiesiły tuż nad jego piersią, dysząc mu w twarz swym słodkim, duszącym oddechem, szczerząc białe zęby i pożerając go bezczelnemi, szeroko otwartemi, różnobarwnemi oczami. Daremnie opędzał się im biedny „chodja“, daremnie zamykał oczy, aby nie widzieć. Woń straszna, zgniła lecz słodka i odurzająca dławiła go, oszałamiała, białe zęby czarownic zgrzytały mu tuż nad uszami.
Wei-hsin Yang zerwał się i usiadł.
Przez gęsty krzak ujrzał znów świecący w zmroku, nienawistny, czerwony płomień.
Rozstawszy się z oficerem i wracając do domu młoda kobieta przysiadła na ławeczce przed domem. Odwrócona tyłem do Chińczyka, nie zauważyła go i nie podejrzywała nawet jego obecności; ludzie patrzą zwykle przed siebie, rzadko kiedy za siebie. Zamyślona, pochłonięta była zupełnie poprawianiem na karku złotego łańcuszka, który się jej zaplątał we włosy.
Za to Wei-hsin Yang widział jej biały kark i ręce, na których bladym blaskiem migały pierścionki i ciężkie, złote bransolety. Patrzył na nią, wciągając w nozdrza mocną, drażniącą woń jej perfum i oczu od niej oderwać nie mógł.
Zrozumiał, że oto ma przed sobą marę, jedną z niezliczonych, złych, wrogich, obcych a pustych choć głośnych. To widma — które dziś są a zaś jutro ich niema. Tylko złoto ich jest dobre, tylko ich złoto idzie na wagę.
O czem myślała zadumana na ławeczce kobieta — nie wiadomo. Przypuszczalnie o rzeczach bardzo pięknych, ale z pewnością nie o dżungli, w której niedosłyszalnie ku łaniom skradają się tygrysy i nie o tych rajskich ogrodach, w swych przecudnych grzędach hodujących żmije.
Wei-hsin Yang powstał i pochyliwszy się, zaczął szybko a cicho iść w swych miękkich ciżmach ku zadumanej kobiecie, wpatrzony w jej biały kark, z którego szeroko do pół pleców zsunęła się wycięta głęboko, czerwona sukienka.
Na białych, długich palcach kobiety krwawo zagrały brylanty.
Pod stopami Chińczyka trzasnęła gałązka.
Skoczył.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.