<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Iwan Iwanowicz Czang, lekarz chiński, specjalista do chorób skórnych i jeszcze jakichś tam innych, równie nieprzyjemnych, rasy mongolskiej i cery żółtej, był „człowiekiem prawosławnym“ i skończonym Europejczykiem tak z przyzwyczajeń, jak też z kultury i przekonań. Więcej niż średniego wzrostu, szczupły i zgrabnie zbudowany, o ruchach żywych, elastycznych, prawie młodzieńczych, nosił się po europejsku, nawet bardzo elegancko i ruszał się jak skończony „gentleman“, a w swych oprawnych w złoto okularach, wytworny, delikatny blask rzucających na jego ciemną, lecz pogodną i uśmiechniętą twarz, wyglądał istotnie na uczonego i zadowolonego z siebie młodego doktora.
Jako człowiek zamożny i niezależny, a zeuropeizowany, Iwan Iwanowicz żył zdala od brudnej, wiecznie żerującej emigracji chińskiej i nie pokazując się nawet wśród znakomitszych jej przedstawicieli, pędził życie pracowite, ale zresztą beztroskie i miłe w swem obszernem, pięknie urządzonem mieszkaniu na Arbacie[1]. Że urządzenie mieszkania było również europejskie, nad tem rozwodzić się niema potrzeby, a najlepiej o tem świadczy fakt, iż nawet fortepianu w niem nie brakowało. Iwan Iwanowicz wprawdzie sam nie grywał, ale żona jego, piękna pani Niura — szczupła, drobna, przystojna Moskiewka o charakterystycznych twardych, złych, czarnych oczach — chętnie godzinkę-dwie spędzała przy fortepianie, wyśpiewując „Jamszczyka“, „Wołgę“, „Orużjem na sonce swierkaja“ i inne modne „romanse“ rosyjskie.
Albowiem Iwan Iwanowicz nie tylko był żonaty, ale nawet mógł słusznie uchodzić za wzór dobrego i miłego małżonka. Nigdy nie wypominał młodej żonie przeszłości, ograniczającej się urzędowo tylko do jakiegoś bardzo bogatego jenerała tuj tuj z „cesarskiej rodziny“, nigdy nie prześladował jej zazdrością, której zdaje się nie było w nim ani śladu, nigdy nie odmawiał jej pieniędzy i nigdy nie mówił o swej miłości ani też nie wtajemniczał żony w swe sprawy. W chwilach przygnębienia moralnego, męczącego ją przeważnie wówczas, gdy zdradzony mąż w żaden sposób nie chciał się „mścić“, w pani Niurze budziło się niejasne i niepewne wrażenie, iż ten mąż właściwie ma ją może za nic i najzupełniej ją lekceważy. Z tem lekceważeniem jednak, które zresztą kładła po swojemu na karb wschodniego temperamentu Iwana Iwanowicza — było jej lepiej, niż drugim z najpłomienniejszą miłością.
Życie płynęło równo i lekko, jak dobrze grana gama, a każdy wieczór kończył się widowiskiem czy to w kinematografie czy w teatrze, nie mówiąc oczywiście o kolacji w pierwszorzędnych drogich restauracjach.
Czasami państwo Czang przyjmowali u siebie w domu. Niema co mówić, że pani Niura „brylowała“ toaletą i klejnotami, zaś stół, przekąski, wódki, wina i likiery były pierwszorzędnej jakości. Goście należeli również do świata cywilizowanego, ściślej mówiąc, do dobrego towarzystwa. Bywali oficerowie — nawet gwardyjscy, choć niższych stopni — urzędnicy, bankierzy, bogaci kupcy, wszyscy wytworni, mówiący znakomicie po rosyjsku, świetnie wyglądający w smokingach, po wielkopańsku noszący kosztowne futra i jeżdżący przeważnie „lichaczami“[2], często swoimi. Panowie ci bez wyjątku przyznawali się do narodowości rosyjskiej i — hojni w napiwkach, głośni, szerocy i lubiący życie — mieli nawskróś rosyjskie nawyczki i zwyczaje.
Inna rzecz, że Europejczyka czystej krwi uderzałaby może tak mongolska plastyka ich żółtych twarzy jak też podłużny krój oczu skośnych i wąskich a przedewszystkiem budowa ciała, krępa i nieproporcjonalna — cechy zresztą i u Rosjan często spotykane, tak, że zupełnie nie raziły pani Niury, która z właściwym Rosjanom brakiem instynktu rasowego uważała za czystokrewnych Rosjan wszystkich ludzi, mieszkających w Moskwie. Wątpliwości, jakie na widok tych „gentlemanów“ zbudziłyby się w umyśle prawdziwego „białego“ brzmienia ich nazwisk powiększyłyby tylko — o ileby kto nie wiedział, że prawie wszystkie nazwiska na chrzcie im samym czy też dziadom ich lub też pradziadom odmieniono.
Byli to bowiem przedstawiciele tak zwanej „Rosji Żółtej“, Rosjanie mongolskiego pochodzenia, nieraz, skromni dziś, potomkowie różnych niezawisłych dawniej książąt i chanów, przeważnie synowie bogatych kupców mongolskich, mandżurskich i chińskich. Wielu z nich nie słyszało swego języka ojczystego, prawie wszyscy nosili na piersiach pamiątkowe krzyże, ofiarowane na chrzcie ich dziadom, mówili dużo o Słowiańszczyźnie, o sportach i o Szalapinie — a przecie1 trzymali się razem. I gdy jedni młodzi i świetniejsi, dworsko i dowcipnie zabawiali piękną panią Niurę drudzy w oddalonym kącie opowiadali sobie przedziwne historje o dalekich krajach, rozmawiali o polityce dalekich cesarstw i republik a nieraz zamieniali niezrozumiałe zdania w dźwięcznym choć gardłowym, obcym języku.
Bardziej egzotyczna a raczej bardziej rzucająca się w oczy była klientela doktora, składająca się wyłącznie z Chińczyków, głównie z „chodjów“ i „kulisów“ chińskich. Poczciwy Iwan Iwanowicz słynął z ludzkości i mnóstwo swych ubogich byłych rodaków leczył zadarmo, że zaś przytem umiał się z nimi w ich rodowitym języku w obchodzących ich delikatnych materjach porozumieć, nic dziwnego, iż opędzić się im nie mógł. Od wczesnego ranka do późnej nieraz nocy wałęsali się po domu Chińczycy, ku wielkiemu niezadowoleniu odźwiernego — głupkowatego „mużyka“ z orłowskiej gubernji — w którego oczach wszyscy Chińczycy byli do siebie podobni, jak dwie krople wody. Ponieważ jednak nigdy w kamienicy nic nie zginęło, przestał się nimi zajmować.
Za najkomiczniejszą figurę w tem towarzystwie uchodził pomocnik Iwana Iwanowicza, przez służbę w kamienicy przezywany powszechnie „profesorem“. Był to nieokreślonego wieku Chińczyk, o zwiędłej napozór i jakby bezmyślnej gapiowatej twarzy, z wielkiemi okularami na zmrużonych, krótkowidzących oczach. Nosił się po europejsku, ale bronzowy garnitur marynarkowy leżał na nim źle i śmiesznie. Chodził „profesor“ jakoś dziwnie, pochylony naprzód i kołysząc się na niezdarnych nogach, złamanych w kolanach i uginających się pod nim — niewiadomo bezsilnie czy elastycznie. Na pierwszy rzut oka „profesor“ robił wrażenie rozsypującego się, połamanego niedołęgi fizycznego, ślepego, ledwie nogami powłóczącego starca. Mieszkał ten dziwak u Iwana Iwanowicza, traktowany przezeń serdecznie, choć nie bez przymieszki złośliwego humoru; po rosyjsku mówił nieźle, wychodził z domu rzadko i powszechnie uważany był za „famulusa“ uczonego i bogatego doktora.
Nikt nie wiedział, jak on się nazywa i nikt się o niego nie troszczył, a właśnie jego historja byłaby może najbardziej zajmująca. Niktby nie był naprzykład uwierzył, że ten „profesor“ przywykł przedewszystkiem do siodła i swego czasu cieszył się sławą jednego z najlepszych jezdźców w Mandżurji a potem w Mongolji, słowo wiele znaczące w tych krajach, gdzie ludzie prawie nie zsiadają z koni. Chudość i żylasta, niepozorna zawiędłość jego postaci tłumaczyła się tem, że całe swe życie spędził w polu, jako jeden z nielicznych zresztą oficerów konnicy regularnej armji chińskiej. Jako taki, działając tajnie lecz zawsze z ramienia rządu chińskiego, był strasznym i groźnym choć bezimiennym partyzantem, na czele konnych kup wiecznie niepokojącym wojska rosyjskie i w danym razie umiejącym z jeńców kunsztownie i w całości zciągać skórę wraz z paznokciami. On te był wybitnym organizatorem band chunchuskich, napadających na wschodnio-syberyjską i mandżurską linię kolejową, a potem nie bez powodzenia zalewał Rosjanom sadła za skórę w Mongolji, gdzie kilkakrotnie rozbił organizowanych przez nich kozaków mongolskich. Te wszystkie „profesora“ zasługi, zalety i cnoty znał tylko ten, kto jako byłego „zagończyka“ postawił go na czele subtelnie i ostrożnie działającej organizacji bojowej oddziału „Czerwonego Sznura“ w Moskwie wymagającej wiedzy i zręczności doświadczonego oficera sztabowego. I na tej opinji „profesor“ poprzestawał z dobrze zrozumiałych przyczyn, daleki od żądzy czczej sławy i pustego rozgłosu.
Siły, któremi rzekomy „profesor“ rozporządzał, były znaczne i rozmaicie skombinowane. Stojący na czele poszczególnych grup, wyszkoleni oficerowie składali mu codziennie szczegółowe raporty. Całe miasto było pod nieustanną kontrolą domokrążców i żebrzących włóczęgów, sprzedających różnobarwne kwiaty papierowe, pokazujących sztuki na podwórzach, lub obnoszących tanie, ordynarnie obrobione figury bożków. Wśród niepozornych, nieraz obdartych „kulisów“, pracujących przy torze kolejowym czy na przedmieściach, byli wykonawcy zręczni, specjaliści najrozmaitszych odcieni a posiadający swe własne tajemnice zawodowe, wierni, nieustraszeni i gardzący śmiercią. A wszystko pokryte było milczeniem i przez niezgłębioną, rasową odmienność sprzysiężonych niedostępne i nieuchwytne dla oka najbystrzejszego nawet obserwatora.
Otóż po wielu długich rozmowach z Lu-Wangiem, Wei-hsin-Yang, zaopatrzony przez niego w mały świstek z jakimś znaczkiem, trafił wreszcie do Iwana Iwanowicza i jego pomocnika. Zacny Iwan Iwanowicz przyjął „chodję“ bardzo uprzejmie i natychmiast chciał rozpocząć jakieś groźne funkcje lekarskie, gdy Wei-hsin Yang podał mu kartkę Mandżura. Rzuciwszy na nią okiem Iwan Iwanowicz roześmiał się wesoło, jak gdyby ubawiony pomyłką i zaprowadził Wei-hsin Yanga do drugiego pokoju, gdzie w kącie, tyłem odwrócony do okna, kucał na macie „profesor“.
Iwan Iwanowicz wręczył „profesorowi“ kartkę Lu-Wanga. „Profesor“ rzucił na nią obojętnie okiem, a potem powoli podniósł głowę i badawczy wzrok utkwił w twarzy młodego „chodji“. Ten stał, nie wiedząc, co ze sobą począć, zaś „profesor“ milczał i patrzył. Europejczyk powiedziałby, że miał przytem głupią minę, ale Chińczyk innego był zdania i Wei-hsin Yang, który dużo już widział i tchórzem nie był, do szpiku kości zadrżał na widok tej twarzy, tak, strasznie ona była kamienna, okrutna, chytra a złośliwa zarazem.
— Nazywasz się Su-pai-Szi? — zapytał wreszcie „profesor“.
„Chodja“ zmięszał się.
— Su-pai-Szi nazywał się człowiek, od którego kupiłem paszport — odpowiedział po chwili namysłu. — Nazywam się Wei-hsin Yang.
— Aha! Skąd jesteś?
— Ze „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“.
Iwan Iwanowicz uśmiechnął się, słysząc tę typową nazwę chińską.
— Gdzie to jest?
— Nie wiem.
— Jaki „Yamen“?
— Młodym chłopcem musiałem wieś opuścić. Nie pamiętam.
Iwan Iwanowicz wyszedł pocichu.
— Dlaczego opuściłeś wieś? — pytał dalej „profesor“.
— Dlaczego opuściłem wieś, potężny panie? Wieś moja pobiła się z drugą wsią, byli zabici — i niektórzy musieli uciekać.
— A-ha! Należałeś do jakiej organizacji?
— Nie.
Wei-hsin Yang zawahał się.
— Mów.
— W mandżurskich kopalniach złota w bójce zabiłem dwóch Kulisów, członków organizacji „Wielkiego Kotła“.
— Za co?
— Chcieli mnie zabić.
— Uciekłeś?
— Tak.
Wszedł Iwan Iwanowicz. „Profesor“ spojrzał na niego pytająco.
— Wei-hsin Yang! — rzekł doktor z dobrotliwą miną. — Czy możesz nam powiedzieć, kto zabił w Charbinie jadącego przez Mukden do Pekinu kupca Yi-hang Mao? Rozumie się, nie możesz. Ale czy nie mógłbyś nam powiedzieć, w jaki sposób znaleziono u ciebie jego portfel? O, to nie są żadne czary, przezacny Yi-hang Mao naznaczył go swym charakierem.
Wei-hsin Yang milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Niewątpliwie znalazłeś portfel wraz z pieniądzmi na ulicy — żartował Iwan Iwanowicz. — To się zdarza.
Wei-hsin Yang milczał i „profesor“ milczał też, ze wzrokiem nieruchomo utkwionym w oczach „chodji“. I Wei-hsin Yang naraz uczuł, jak oczy te wchłaniają go, wciągają w siebie tak, że poza niemi nie miał ani życia, ani woli. A w tej chwili „profesor“ wskazał mu naprzeciw siebie miejsce i spytał:
— Z czem przyszedłeś?
Po wybiciu odpowiedniej liczby pokłonów Wei-hsin Yang pochylony ku ziemi zaczął mówić:
O skarbach białego dworku pułkownika Miasnikowa, znajdującego się obecnie na froncie, o kasie żelaznej, o grubem i ciężkiem srebrze stołowem, nie pochowanem nawet do pudeł, lecz jak wiązki szparagów przewiązanem starą serwetą i porzuconem w szufladach, o brylantach i kosztownościach pani, o ukradzionej sztuce jedwabiu, o Duniaszy, a wreszcie o rozkładzie domu. Niezgrabną ręką lecz dokładnie narysował sytuację, jak najszczegółowsze dane podając nie tylko co do samego domu, lecz jego otoczenia a przedewszystkiem co do możliwości przedostania się doń przez ogrody i nizkie przybudówki z pewnej, na pierwszy rzut oka dość oddalonej ślepej a w nocy zupełnie pustej i ciemnej uliczki.
Ciemną nocą na dachach nie zauważą a ziemia twarda, śladów też nie będzie — zakończył swój wykład.
„Profesor“ w milczeniu wziął portfel Yi-hang Mao, odliczył połowę pieniędzy i wręczył je Wei-hsin Yangowi.
Kiedy wieczorem przyszli towarzysze Wei-hsin Yanga, „chodja“, w ostatnich czasach przygnębiony i prawie rozpaczający, spał mocnym, zdrowym snem. W sali czuć było ostry zapach opium, zaś ktoby mógł wglądnąć w sny śpiącego, ujrzałby je pełne krwawej i dzikiej świetności, jak czerwone opowiadania o wielkich czynach sławnych rozbójników i piratów.
W kilka dni później „chodja“ znowu pojawił się w okolicy białego dworku. Krążył dokoła niego tak natrętnie i uparcie, że aż to zwróciło uwagę. Prawie cały dzień zeszedł mu na tem, zaś gdy wieczorem wracał do zajazdu, zażył małą, otrzymaną od poczciwego Iwana Iwanowicza pigułkę i dostał naraz na bulwarze wielkiej choroby. Zawieziono go bezprzytomnego na stację pogotowia ratunkowego, skąd go dopiero na drugi dzień rano wyprawiono. Nieuczciwa gawiedź miejska, korzystając z bezbronności chorego, rozkradła mu połowę towaru.
Tejże nocy niewiadomi złoczyńcy zakradli się do białego dworku pułkownika Miasnikowa, udusili jego żonę i matkę i zrabowawszy wszystko złoto, srebro i kosztowności, nie wyjmując nawet starych, drogich obrazów świętych, zniknęli bez śladu. Wraz z nimi zniknęła też służąca pani pułkownikowej, Duniasza, dziewczyna, jak się pokazało, złego prowadzenia się. Niewierna służąca była prawdopodobnie w porozumieniu ze zbrodniarzami. Podejrzenie padło też na „chodję“, Wei-hsin Yanga, pokazało się jednak, że Chińczyk spędził tę właśnie noc w ambulansie pogotowia ratunkowego w ataku epilepsji. W podwórzu znaleziono kaszkiet, czerwoną chustkę i ślady butów, przez Chińczyków nie używanych.
Wei-hsin Yang nie był ciekawy szczegółów. Tylko kiedy pewnego dnia Mandżur z polecenia Iwana Iwanowicza wręczył mu znaczniejszą kwotę, zapytał, co się stało z Duniaszą.
— Nie wiem, o kogo pytasz — odpowiedział ponury Lu-Wang.
Zaś Iwan Iwanowicz, pytany o to samo przez Wei-hsin Yanga, odrzekł z właściwym sobie miłym, uprzejmym uśmiechem:
— Czytałem, że podobno zniknęła! I zapewne tak się stało.
Wei-hsin Yang niczego więcej nie pragnął.






  1. Arbat — dzielnica Moskwy, zamieszkała głównie przez inteligencję; podczas rewolucji miała opinję „kadeckiej“.
  2. „Lichacz“ — słynny kłusak orłowski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.