Krwawa chmura/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawa chmura |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia M. Schmitt i s-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak wiadomo, Rosjanie mają bardzo dużo świąt, znacznie więcej, niżby się to mogło podobać pracowitemu Chińczykowi, który nie lubi, gdy musi wydawać pieniądze, a nie może ich zarobić.
Było to właśnie w takim nieprzyjemnym czasie, kiedy znowu nie wolno było sprzedawać. Jakoś jednego takiego dnia wieczorem Rosjanie nosili zapalone świece po ulicach, a w kilka dni później ze wszystkich ich świątyń i pagod zabrzmiały niezliczone dzwony, tak, że nad całem miastem wisiała rozkołysana, ciężka chmura hucznej, spiżowej muzyki. Wszystkie sklepy zamknięto, a ludzie chodzili odświętnie ubrani.
Zwykle w święta „chodje“, wstawszy nieco później i ubrawszy się w co kto miał najlepszego, wychodzili na niedaleki Plac Trubny i przechadzali się, paląc papierosy i przyglądając się tłumowi, który pojawiał się na urządzanych w niedzielne przedpołudnia jarmarkach na ptaki domowe i leśne, króliki, wiewiórki, psy i inne zwierzęta, oraz na wszystko co z tym handlem było związane. Ptasznicy z dalekich nieraz stron przynosili cudnie śpiewające słowiki, skowronki, szczygły, mądre kosy, wilgi gwiżdzące śpiewnie, a także północne gile. Pełne tego ptactwa były również małe, okalające plac kramy, w których sprzedawano też klatki przeróżnych rozmiarów oraz siemię i wszelakie ziarno. W małych klatkach skakały podrażnione wiewiórki, parskały wydry i gruchały gołębie, a z wielkich, drewnianych kojców czerwonemi oczami patrzyły białe króliki.
Tu znajdowały się też ozdobnemi napisami mahometańskiemi opatrzone gospody tatarskie, odwiedzane głównie przez skupiających starzyznę handlarzy ulicznych, poważnych, małomównych kupców o twarzach bronzowych i nieruchomych, a którzy, siedząc przed wielkiemi czajnikami, uroczyście i nabożnie zajadali ogromne kromki chleba, połyskujące żółtem masłem. Zaś dalej na rogu była łaźnia publiczna, otoczona zawsze, o każdej porze dnia i nocy, rojem dziewcząt publicznych, zaczepiających przechodniów lub baraszkujących głośno z żołnierzami i znajomymi sobie Chińczykami.
Plac ciasnym kręgiem otaczali kramarze, sprzedający czerwony i żółty, umaczany w miałkim cukrze „rachat-łukum“, „chałwę“ orzechową lub czarną, połyskującą bielą migdałów, różnobarwne cukierki, papierosy i — zwłaszcza tutaj — niezbędne „siemiaczki“. A w ciżbie zgromadzonych na placu brodatych chłopów w granatowych „armjakach“, przepasanych czerwoną tasiemką, widziało się panie miejskie, młodzież z panienkami, siwowłosych, zakochanych w kanarkach i kosach staruszków, drepcących niedołężnie i okazałych popów w sutych, fałdzistych sukniach, z iskrzącemi krzyżami na pozłacanych łańcuchach i ze spływającemi na ramiona olbrzymiemi, gęstemi grzywami.
Przyglądali się temu widowisku „chodje“ a zaś jaki taki Moskwicz przyglądał się Chińczykom i Mandżurom, ich czystym sukniom niebieskim, dostatnim futrzanym kurtkom i wielkim czapkom. Ale nie oglądano ich zbyt ciekawie, bo mieszkańcy Moskwy od dawna przywykli do wielobarwnych narodów Wschodu i Południa, obnoszących po „Białokamiennej“ swe dziwne, fantastyczne stroje narodowe.
W to święto jednak nie było targowiska, więc „chodje“ spali dłużej, niż zwykle. Tylko Wei-hsin Yang, ubrawszy się odświętnie, wyszedł — i udał się na czaty. Znał już dobrze okolicę białego dworku, wiedział, w którą stronę zwykle wyszedłszy z domu kieruje się piękna dziewczyna i gdzie jest największa cerkiew. Był pewny, że na tę uroczystość czarnooka piękność wystroi się w suknię ze skradzionego mu różowego jedwabiu.
Oczekiwania nie zawiodły go. Siedząc na ławce w głębi bulwaru, przesłonięty pniami drzew i prawie niewidzialny w szarudze chmurnego, posępnego dnia, po pewnym czasie ujrzał migającą w ulicy różową suknię. Nie zwłócząc wstał i przeciągnąwszy się zlekka szybkim krokiem ruszył naprzeciw złodziejki.
— Zdlastwujte! — pozdrowił ją, starając się uśmiechać jak najuprzejmiej. — Wot i karosz! Był w policja i mówił — ukradł jedwabia! Policja mówiła — pokaż złodzieja, odbierze jedwabia! Wot i „chodja“ pokazać złodzieja... Idiom w uczastok!
Piękna Duniasza zmartwiała w pierwszej chwili. Zbladła, jej ogniste, wielkie, czarne oczy zgasły i stały się aksamitne. Wargi jej drżały, na dolnej, zdaje się przygryzionej silnie, ukazała się kropelka krwi. Ale nagle roześmiała się.
— Ty chytry, „chodja“ — mówiła, śmiejąc się — chytry, ale i durny. Czy ja tylko u ciebie jednego muszę kupować? Czy oprócz ciebie innych „chodjów“ w Moskwie niema?
— Jest, jest, jest mnogo „chodja“ w Moskwie! — śmiał się też Wei-hsin Yang. — Ja znać wszystkich „chodja“. Jeśli sprzedał on powie. W naszej ulicy chodzić nie inny „chodja“ — adin tolko mój!
To mówiąc, Wei-hsin Yang stuknął się palcem w pierś.
— Idiom w policju! — dodał nieodwołalnie.
Oczy Rosjanki błysnęły.
— A chodź na policję! — krzyknęła. — Powiem, żem od ciebie kupiła i co mi zrobisz? Komu uwierzą, mnie, czy tobie, brodiago? Ja u pułkownika służę, paszport mam, karana nie byłam, a ty kto taki? Może zbój, może morderca, może ciebie szukają, gonią za tobą? Kto cię zna? Chodź, pójdziemy na policję!
Pustym bulwarem pobiegła dokądś przed siebie a Wei-hsin Yang milcząc, szedł za nią. Nie odezwał się ani słowem i nie wiele też zrozumiał z tego, co do niego mówiła, ale na policję się nie śpieszył. Jednakże szedł, dokąd i ona szła.
A zaś jej nieswojo było iść przez miasto z Chińczykiem. Na bulwarach jeszcze pół biedy — pusto było, ale dalej — znajomych tyle, każdy stróż ją tu zna — a z nią Chińczyk!
Stanęła.
— No, ty, żółtoskóry — radzę ci — odczep się, a to stróże mordę ci zbiją. Nie pójdę z tobą, „niechryście“ przez miasto. Won, k czortu! Wiesz, gdzie mieszkam, przyjdź po świętach, zobaczymy, może się pogodzimy. Targować się nie—bę—dę, rozumiesz?
Spojrzała mu zalotnie w oczy.
— Ty młody i gdybyś po ludzku mówić umiał... A to jak zwierzę, mruczysz tylko. No, przychodź po świętach, a teraz — ty swoją drogą, ja swoją. Do swidania!
Zawróciła na pięcie i nim się spodział, była jut daleko.
Wei-hsin Yang zachichotał, mruknął coś pod nosem i wrócił do swego zajazdu.
W wielkich, szarych, zadymionych salach zajazdu aż ciemno było od zgromadzonych licznie „chodjów“. Mimo to jednak nie grano ani w karty, ani w kości, ani w szachy, a „chodje“, kucnąwszy przy swych zwiniętych matach, w milczeniu palili papierosy, pogrążeni w żałosnych, jak się zdawało, rozmyślaniach.
Wei-hsin Yang był pewny, że stało się coś złego, ponieważ jednak to złe narazie ominęło go, więc nawet nie pytał. Kucnął przy swem legowisku i czekał.
Aż oto stanął przed nim naczelnik organizacji „chodjów“, ponury Mandżur, Lu-Wang. Nie mówił dużo, ale to, co rzekł, miało ciężką wagę srebra:
Jest tajna a wielka organizacja „Czerwonego Sznura“. Na czele jej stoi wielki pan chiński, książę ze sławnej rodziny żołnierskiej, potężny i mądry. Ma on niezliczonych ajentów, którzy wykonują jego rozkazy i wyroki; są wszędzie, we wszystkich miastach Rosji. Ci, którzy ośmielili się sprzeciwić jego woli, popadali w straszne nieszczęścia.
— Ileż mam zapłacić? — spytał Wei-hsin Yang, który słuchał z oczami utkwionemi w pociągłą, chudą twarz Mandżura.
— To zależy od tego, ile zarobiłeś — odpowiedział Mandżur i wyciągnąwszy długą listę, zaczął na niej czegoś szukać.
— Dwadzieścia siedm rubli — rzekł wreszcie.
Wei-hsin Yang drgnął.
Dwadzieścia siedm rubli! Takie ogromne pieniądze! Równo połowa jego czystego dwumiesięcznego zarobku! A ukradziona mu sztuka różowego jedwabiu! Wei-hsin Yang jest zniszczony, zrujnowany...
— Kto ci ukradł jedwab? — zdziwił się Mandżur.
Wei-hsin Yang opowiedział mu.
— To twoja wina. Trzeba było lepiej uważać na towar. Nikt ci go nie ukradł. Tyś zgubił a ona znalazła. To jej szczęście, twoje nieszczęście. Co innego, gdyby cię okradziono lub obrabowano. „Czerwony Sznur“ czuwa nad nami wszystkimi.
— Policję i żandarmerję opłaca firma — bronił się „chodja“. — Przecież potrącają nam to z zarobków.
— Rosyjską policję! Ale to jest „Czerwony Sznur“!
— Dwadzieścia siedm rubli! — jęczał Wei-hsin Yang. Nie chcę cię obrażać, szanowny i czcigodny Lu-Wang, ale zrozumiej, że nie każdy zlęknie się cienia „Czerwonego Sznura“ i nie każdy na pierwsze twoje żądanie musi zaraz oddać połowę swych pieniędzy. Kto wie, czy nie ty skręciłeś ten „Czerwony Sznur!“
— Istotnie, tego nikt nie wie — z ponurym uśmiechem zgodził się Mandżur. — Ale pocóż ci przekonywać się o tem?
— Jednakże — oddać połowę zarobku! To znaczy — zamienić się w niewolnika! Ileż lat trzeba będzie ciułać na powrót do ojczyzny? Nie, to rzecz niesprawiedliwa i okrutna.
— Tak jest — przyznał Lu-Wang. — Prawa „Czerwonego Sznura“ są okrutne. Są to prawa silnych. Jesteś słaby, musisz im być posłusznym.
— Policja rosyjska mnie obroni.
— Policja rosyjska podniesie tylko twego zimnego trupa a potem, zamiast ścigać winnych, zacznie prześladować nas.
— Nie, to nie może być! Lu-Wang, zrozumiej, mogę dać rubla srebrem, dwa ruble, trzy.
— Dwadzieścia siedm. Tyle na ciebie wypada.
— Nie dam! — zaciął się Wei-hsin Yang.
Mandżur odszedł.
Wieczorem siedział Wei-hsin Yang z którymś z towarzyszów na macie i grał w najlepsze w warcaby, gdy naraz pojawiło się czterech mocnych, półdzikich „kulisów“ o brutalnych, zwierzęcych twarzach i w podartych ubraniach. Cisza zapadła w sali na ich widok, zaś oni, upewniwszy się, że istotnie mają do czynienia z Wei-hsin Yangiem, naprzód zrewidowali go i odebrali mu jego pieniądze i portfel Yi-hang Mao, a potem wypalili mu starodawnym chińskim obyczajem piędziesiąt odlewanych kijów w pięty. Działo się to w obecności kilkunastu zgromadzonych w sali „chodjów“, którzy, widząc, że nie o ich skórę chodzi, zabawiali się dalej, najmniejszej uwagi nie zwracając ani na bolesną egzekucję ani na krzyki towarzysza. Wszyscy odwrócili się od niego i udawali, że nic nie widzą i nie słyszą. Kulisi, rozprawiwszy się z Wei-hsin Yangiem odeszli, jak przyszli. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie wiedział[1], nikt o niczem wiedzieć nie chciał.
Jak zbity pies przeleżał „chodja“ całe święta w swym kącie, lecząc i smarując tłuszczem opuchłe stopy. Z bólu a może z żalu za straconemi pieniędzmi dostał gorączki, w której mu się zdawało, że znowu jest w nieprzebranych lasach północnej Mandżurji, półnagi, głodny i drżący, ścigany przez nieubłaganą pogoń dybiącą na jego życie. To znów śniło mu się, że jest „rikszą“ i wiezie na swym wózku wielkim, starym gościńcem cesarskim zimnego trupa Yi-hang Mao, który na szyję zarzucił mu pentlę czerwonego sznura i tak nim powozi, sztywny i skostniały. Zaś Wei-hsin Yang pędzi co sił w nogach starą, świętą drogą i krzyczy z całych płuc:
— Lo! lo! lo!
Dużo się w nim zmieniło, kiedy znowu z koszykiem na ramieniu stanął na bruku moskiewskim. Zrozumiał, że jest jakaś tajna organizacja, która zawsze biednych i słabych ściga i ścigać będzie i że jeśli chce żyć, zawsze musi być tym dzikim, bezlitośnym zwierzęciem, ściganem w puszczy i ścigającem nawzajem. Do niedawna jeszcze był „chodją“ spokojnym i pracującym uczciwie. Miał własne pieniądze zarobione i tamte — a dziś jest żebrakiem, gorzej, jest niewolnikiem, pozbawionym wszystkiego i zaprzedanym domowi handlowemu i tajnej organizacji bandyckiej. Jakże teraz zwróci pieniądze za ów ukradziony mu jedwab? Będzie się musiał zadłużyć u firmy i obciążyć procentami, będzie musiał oddawać wszystko, co do grosza. Gdyby przynajmniej tego nie było!
Zły, lecz uśmiechający się uprzejmie stanął i sieni białego dworku.
Piękna Duniasza przyjęła go wesoło i ze śmiechem. On, „Kitajec“, oczywiście nic się na tem nie rozumie, ale teraz Wielkanoc, więc „barinia“ ze starszą panią pojechały do krewnych do Pitra, kucharka wyjechała na wieś do rodziny, „barin“ na froncie i Duniasza została sama na gospodarstwie. Była w liljowym szlafroku swej pani, przyozdobionym pomarańczowemi i zielonemi wstążkami. Spała, rozumie się, też w łóżku pani. I ona raz może być panią. A teraz, jeśli on, Kitajec, okaże się porządnym człowiekiem i nie będzie już wspominał o tej „durackiej“ sukni z różowego jedwabiu, dostanie herbaty — ale nie tu, w kuchni, a tylko tam, gdzie państwo jedzą. Niech wie, jak ludzie żyją.
I wesoła, rozbawiona, ponętna w wyciętym głęboko szlafroku i z obnażonemi ramionami, młoda dziewczyna wciągnęła ostrożnie Chińczyka za rękę do pokoju, a potem, śmieszna w swej dumie, zaczęła mu pokazywać bogactwa domu, srebro, szafę żelazną, w której schowane są klejnoty i złoto, kosztowne bibelociki, obraz święty oprawny w nabijaną złotem i drogiemi kamieniami „rizę“ ze starego, kutego tulskiego srebra, a aby już zupełnie zaimponować „Kitajcowi“, usiadła do fortepianu i grubemi, czerwonemi palcami hałasowała po klawiaturze. Zaś kiedy wszystko już się wyczerpało i kiedy siedząc za pięknie rzeźbionym stołem w jadalni najedli się i napili ze spodeczków dobrze osłodzonej herbaty, piękna i ciekawa ludzi Duniasza wprowadziła swego gościa do sypialni państwa.
— A tylko o tej „durackiej“ sukni różowej już — ni ni ni! — mówiła, spuszczając rolety.
Chińczyk uśmiechał się.
- ↑ Jest możliwe, że zamiast wiedział winno być widział.