<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Zima już była, kiedy wreszcie Wei-hsin Yang, pielęgnowany w szpitalu, przyszedł znowu do sił i mógł swobodnie rozmyślać nad swym dziwnym losem. Wybierał się do Chin a zajechał do szpitala moskiewskiego z przestrzelonem lewem ramieniem, prawem płucem i rozbitą głową. Jak mógł zrozumieć z tego, co mu opowiadali leżący z nim razem w tej samej „pałatce“[1] ranni, rany te odniósł w boju zwycięskim. Pobici junkrzy zostali wymordowani okrutnie wraz z walczącymi po ich stronie żołnierzami legji kobiecej. Proletarjat zwyciężył, ale — klejnoty i pieniądze Wei-hsin Yanga zniknęły bez śladu. Litościwi samarytanie, którzy go przynieśli do szpitala, a może towarzysze bojów zwycięskich oporządzili go gruntownie.
Ty mnie, ja ciebie! — pomyślał Wei-hsin Yang, niemile wprawdzie dotknięty, ale zawsze filozoficznie nastrojony.
Wyszedłszy ze szpitala udał się do swego zajazdu przy ulicy Trubnej. Gościnnie lecz z wielkiem zdumieniem wymizerowanego „chodję“ przyjął stary Lu-Wang, pewny, że Wei-hsin Yang spłoszony krwawemi zaburzeniami dawno już wyjechał. W tem przekonaniu — pokazało się — sprzedał też był tłumoczek, jakiego Wei-hsin Yang „nie zdążył“ zabrać ze sobą w drogę. Wszyscy solidniejsi „chodje“ dawno już wyjechali na wschód. Tu niema co robić, o handlu ani mowy, pieniądz niema zupełnie żadnej wartości, ludzie cierpią głód. Dla Wei-hsin Yanga miejsce w zajeździe się znajdzie, ale to już nie to, co było... I tu też znać dłoń nowych czasów. „Kulisi“ zajęli zajazd i rządzą się w nim ranni, nikogo o nic nie pytając. Też „sowiet“ i „rekwizycja“, też „bolszewicy“... Jak oni — pozdychają z głodu, bo robić nikomu się nie chce. A „Czerwony Sznur“? Bardzo utrudniona praca. Konkurencja zbyt wielka. Dziś wszyscy rabują i kradną. Zresztą, cóż można wiedzieć. Iwan Iwanowicz Czang jest „profesorem“ w Petersburgu. Bardzo ważne sprawy, bardzo ważne...
Nowiny nie były dobre, ale Wei-hsin Yang nie zmartwił się niemi. Podziękował Mandżurowi za gościnność i poszedł, jak stał, w przestrzelonej kurtce i głową przewiązaną szmatą — bo nawet czapkę litościwi samarytanie mu ukradli — do bataljonu międzynarodowego, o którym mu jeszcze w szpitalu opowiadano a do którego się natychmiast zapisał.
W bataljonie tym służyli Niemcy, Madjarzy, Czesi, Rumuni, garstka zdziczałych Serbów, garść Włochów — wszystko byli jeńcy, żołnierze austrjaccy i niemieccy, dalej kilkudziesięciu Chińczyków, Turków i kilku Francuzów i Anglików a właściwie Irlandczyków. W swym składzie narodowościowym odmienny bataljon ten zresztą swą różnorodnością nie bardzo różnił się od innych tego rodzaju formacji i legji ideowo-politycznych, jak np. słynny w pierwszych dniach rewolucji „pułk słowiański“, znany lepiej pod nazwą „Korniłowców“, a składający się z zawodowych żołnierzy wszystkich ras i szczepów słowiańskich. Bataljon międzynarodowy, przeznaczony właściwie głównie dla celów propagandy, dzieje swe rozpoczął od chlubnej karty walk z Niemcami na Ukrainie, dokąd przybył, aby nieść pomoc arjergardzie cofających się Czechów, opadniętej przez dywizję niemiecką. Eszen, którym bataljon przyjechał na Ukrainę, ozdobiony był napisami „Hoch Liebknecht, Masaryk und Adler, nieder mit den Hohenzollern!“ — a w bitwie pod Bachmaczem oddział ten stawał tak mężnie, że dowództwo niemieckie wydało rozkaz natychmiastowego rozstrzeliwania wziętych do niewoli „międzynarodowców“.
Byli to, ściśle mówiąc, ludzie o „orjentacji szturmowej“, żołnierze rasowi a więc radykali z temperamentu, niezbyt zresztą orjentujący się w problemach socjalnych. Służyli w tym oddziale ideowcy, kształceni na agitatorów, fanatyczni doktrynerzy, do których zwłaszcza zaliczali się Czesi, awanturnicy, pragnący „odmiany losu“ a których bawiła nowość sytuacji, jeńcy, którym zbrzydło bezczynne gnicie w obozach a wreszcie w kozi róg napędzeni radykalni teoretycy, którym naraz rewolucja powiedziała „hic Rhodus, hic salta“. Rząd bolszewicki troskliwie hodował tę formację w Moskwie, zaś aby się ludziom nie przykrzyło, używano ich do patroli nocnych i utrzymania porządku w mieście.
Tu dopiero wyszły na jaw wszystkie zalety Wei-hsin Yanga, cała solidność i uczciwość jego natury. Miał mundur, obuwie, bieliznę, broń, łóżko, wystarczający wikt, papierosy i żołd — więc służył wiernie. Z łatwością nauczył się obrotów wojskowych, obchodzenia się z bronią, karabinem maszynowym i granatami ręcznemi, z łatwością wszedł w tryb życia wojskowego i po kilku dniach życia w koszarach tak do niego przywykł, jak gdyby się był w koszarach urodził. Znalazł nareszcie to, czem w tak wysokim stopniu odznacza się kultura chińska. Możliwie idealny mechanizm życia.
Nieraz, chodząc w nocy z bronią w ręku po tak dobrze znanych sobie ulicach Moskwy, rozmyślał o zmiennych swego losu kolejach. Oto on, „niechryst“ „Kitajskaja morda“, gnany precz przez oddźwiernych i lada Duniaszę, dziś miał uczyć nowych porządków gospodarzy tego starego, wielkiego miasta. Gdy on, nikomu nieznany „Kitajec“ z dalekiej „Wsi Kochającego i Dobrotliwego Urzędnika“ na muszce swego karabinu trzymał Moskwicza, towarzysze szukali w jego kieszeniach ukrytej broni, bo Moskwicz, jak zwierzę, miał być zdany na ich łaskę lub niełaskę. Poniewierany i okradany dawniej, dziś dostatnio ubrany, miał pewny chleb, strawę gorącą i dach nad głową, podczas gdy byli oficerowie, wybladli i wynędzniali, pozbawieni swych odznak, na rogach ulic sprzedawali papierosy, guziki i pastę na obuwie, patrząc, jak ich siostry, żony i matki wtykały przechodniom w ręce gazety, aby tylko zdobyć garść ziemniaków na zupę. Czemże są dawniej tak pyszni właściciele wspaniałych pałaców i domów? Sługami biedoty panującej, sługami carów poniżenia, którym nowa władza oddała na mieszkanie świetne salony z całym ich przepychem, pozwalając, by dzieci nędzy gęstą śliną kokluszu plamiły bezcenne kobierce. A gdy stróż domu na głowę każdego członka rodziny otrzymuje jedną rację chleba, jedną rację nowe władze przyznały na całą rodzinę burżuja, bez względu na jej liczebność, aby wytracić głodem opornych i ich dzieci.
Puste, ciemne i straszne były w owych czasach ulice Moskwy. Wiatr wył w szerokich bulwarach, huczał w starych, ciasnych ulicach i gwizdał dziko w zgliszczach spalonych domów. W martwem zamyśleniu kostniały odwieczne budowle i cerkwie. Zegary i wieże cerkiewne z ust do ust podawały sobie tajemnicze, pozagrobowe hasła i kuranty. Śmierć czaiła się po ciemnych kątach.
Nieraz Moskwicz zdjęty bólem i żałością, otwierał w nocy pocichutku okno i wsłuchiwał się w tajemnicze szepty Białokamiennej. I zmartwychwstawały mu wówczas na placach tysiące szubienic, od których szedł jęk i wielki płacz i groźny pomruk traconych. To znów widział czerwoną dżumę, szalejącą po mieście i przed cerkwiami chroniącemi cudowne relikwie takie tłumy cisnących się do nich pobożnych, iż trupy zmarłych poczerniałe i z wykrzywionemi męką twarzami, opaść na ziemię nie mogły, lecz szły dalej z lawiną ludzką, jak żerdzie sterczące w mule. A czasem zapalały się widmowe pożary i w blasku ich widać było uwijających się zbrodniarzy i szaleńców, wypuszczonych z turn i szpitalów.
Wtem padał głośny, brutalny, mocny strzał. Moskwicz szybko cofał głowę i ostrożnie zamykał okno.
To po mieście chodził sobie i strzelał Wei-hsin Yang, syn „Wsi Kochającego i Dobrotliwego Urzędnika“, robotnik w kopalniach złota, „riksza“ charbiński, praczkarz samarski i „chodja“ moskiewski, teraz „ozdoba i pycha rewolucji rosyjskiej“.






  1. Pałatka — sala szpitalna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.