Krwawa chmura/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawa chmura |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia M. Schmitt i s-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Komisarz bataljonu międzynarodowego zawołał pewnego razu do siebie wszystkich służących w tym oddziale Chińczyków.
— Mam dla was dobrą nowinę — rzekł im. — Nasza „rodnaja włast’ sowiecka“ postanowiła zorganizować osobny czerwony bataljon chiński na szczególnych prawach i pod komendą oficerów chińskich. Walcząc mężnie w obronie świętych praw Rosyjskiej Socjalistycznej Ludowej Republiki Federatywnej, staniecie się jądrem przyszłych czerwonych armji chińskich, które — idąc wielkiemi śladami bohaterskich „Kułaków“ — wysuną z ojczyzny swojej nienawistnych lokajów zachodnio-europejskiego imperjalizmu i kapitalizmu. Rosja ponad wrogiemi frontami wyciąga do was uczciwą swoją dłoń w braterskiem pozdrowieniu.
Komisarz mówił jeszcze długo, ale Chińczycy nie rozumieli.
Wyćwiczeni w bataljonie międzynarodowym tworzyli coś w rodzaju małej kadry nowej formacji.
Ochotnicy zgłaszali się tłumami. Szli „chodje“ a przedewszystkiem „Kulisi“, naprzód szumowiny emigracyjne, dzicz bandycka, a po nich i poważniejsi, solidni robotnicy. Nie było co jeść, nie było pracy, chleba, tytoniu — a oprócz tego ciągnęła „nowa nauka“, demonstrowana „ad oculos“. Parjasi widzieli parjasów u rządu i przekonywali się, że i tak może być. Działo się w Rosji bardzo źle, co do tego nie łudzili się, ale gdzież się dzieje dobrze? Dlaczego oni opuścili swą ojczyznę? Z pewnością dlatego, że nie była dla nich rajem. Więc czemuż nie spróbować „nowej nauki“? Może ona da szczęście...
Jako tako odziany, dobrze uzbrojony i zorganizowany bataljon przeniesiono na Kreml, gdzie ulokowały się najwyższe władze sowieckie. Tam w starych koszarach gwardyjskiego pułku umieścili się teraz Chińczycy. Dotychczas straż na Kremlu pełnili Łotysze; zastąpić mieli ich „żółci“.
Po długich dniach tułaczki i nędzy był to miły wypoczynek. Rano i popołudniu na starym placu parad, gdzie tyle świetnych pułków prezentowało się carom, ćwiczyli się żółci żołnierze. Plutony ich w pauzach kucały i wziąwszy karabin między nogi i oparłszy go o ramię, paliły papierosy i gawędziły z cicha. Dźwięczne, prastare słowa chińskie odbijały się od renesansowego kasetowego sklepienia, pod którem prężył się w groźnej postawie zapatrzony na „Zamoskworieczie“, śpiżowy Aleksander II., ongiś strzeżony przez grenadjera w wysokiej bezmycy a dziś brodzący po kostki w śmieciach i niedopałkach papierosów.
W wolnych od zajęć chwilach oficerowie — strojni i mężni młodzi ludzie — zwoływali żołnierzy i opowiadali im o wszystkich zbrodniach, jakich carska Rosja dopuściła się na ich ojczyźnie. Przypominali kolonizację kozacką i wieczne rabunki władz i rozboje. Przypominali wojny krwawe i pohańbienie miast — Czity, Cycykaru, grobowców królewskich w Mukdenie, pałacu cesarskiego w Pekinie. Przywodzili na pamięć cierpienia wsi, pustoszonych przez Kozaków, którzy bezlitośnie palili fauzy, mordowali mężczyzn, gwałcili kobiety, dzieci przybijali pikami do matek, nie przepuszczali nikomu. Otóż to skończy się, jeśli „nowa nauka“ w Rosji zwycięży, jeśli nie będzie carów i starych jenerałów. Dlatego Rosji trzeba pomódz.
A dnia jednego zjawił się niespodziewanie doktor Iwan Iwanowicz Wang. Ten też mówił i powiedział, że Rosja jest siostrą Chin. Kiedy naród rosyjski żył w dzikości i wojnach, przyszli żołnierze chińscy i pierwsi zrobili tu porządek i nauczyli ten naród żyć. I do dziś dnia żyją tu setki tysięcy żółtych, rozsypanych po miastach i wzdłuż linji kolejowej robotników, rzemieślników i kupców. Bo Rosja była i jest przedmurzem Chin i zadaniem jej jest bronić Chiny od najazdu wiecznie chciwych krwi i złota „białych djabłów“. Więc dlatego Chińczycy muszą Rosji pomódz, aby ona w walce mogła sprostać podstępnym i okrutnym państwom Zachodu, dążącym do opanowania całego świata.
A wreszcie zapowiedziano odwiedziny głównego inspektora formacji chińskich, pułkownika Li-Tai Fu, sławnego żołnierza, potomka wielkiej, rycerskiej rodziny mandżurskiej. Więc żołnierzy trwoga ogarnęła, bo w myśli stanęła im straszna postać wojownika minionych lat, z groźną, wąsatą twarzą, z kilku mieczami za pasem, otoczonego zbrojną w dzidy i siekiery różnobarwną strażą. Uszykowani na dziedzińcu czekali, trzęsąc się ze strachu i zimna, bo dzień był jasny lecz mroźny, a kiedy w bramie rozległy się jakieś okrzyki a o szare mury zamkowych ścian gromkiem echem odbiły się słowa komendy, taka cisza skuła żółty bataljon, że słychać było, co sobie opowiadają kawki na najdalszych wieżyczkach zamkowych.
Zjawił się groźny pułkownik — w pięknych, wysokich lakierowanych butach z ostrogami, w nowym, oficerskim mundurze z gwiazdą czerwoną na piersiach i w białych rękawiczkach — pochylony trochę naprzód i lekko kołyszący się w kolanach „profesor“, pomocnik doktora Wanga, przywódca „Czerwonego Sznura“!
Obszedł front, przez wielkie okulary spokojnie patrząc w oczy żołnierzom. A zaś oni w miarę, jak ich te oczy straszliwie dotknęły, gaśli i czarno im się w duszach robiło, bo naraz zrozumieli, że już są w rękach tego strasznego człowieka i że on przed niczem się nie cofa.
Parada trwała krótko. Po defiladzie pułkownik zawezwał do siebie oficerów i coś im pocichu wykładał.
Lufcik w jednem oknie zamkowem uchylił się i wysunęła się z niego czyjaś głowa: żydowska, zuchwała, złym, szatańskim uśmiechem wykrzywiona. Nad zagiętym drapieżnie nosem świeciły szkła — ogniste, wściekłością rozżarzone ślepia. Ślepia błysnęły raz i drugi, głowa wysunęła się jeszcze dalej, bryznęła jadowitym śmiechem i cofnęła się powoli.
Bataljon chiński objął straż na Kremlu.
Wei-hsin Yang stawał to przy jednej bramie na straży to przy drugiej, wpuszczając i wypuszczając liczne samochody. Czasami chodził też z bronią w ręku po tem wewnętrznem podwórzu, gdzie swego czasu zbił go posterunek carski. W nocy nieraz z kolbą karabinu między nogami kucał przy murze niedaleko wielkiego pomnika na placu parad i w zamyśleniu patrzył na Moskwę-rzekę i światełka Zamoskworiecza, coraz rzadsze, coraz niklejsze. Wiedział, że tam na dole, ludzie męczą się i giną z głodu, że w niezliczonych domach wielkiego miasta panuje przerażenie i nędza, że pod stopami swemi ma olbrzymiego trupa, wijącego się w mękach konania i oddającego ostatnią krew.
Gasły światła.
A wtem na bulwarze minęła szybko lecąca naprzód para oczu — za nią druga, trzecia. Oczy zgasły — to samochody skręciły w bok. Wei-hsin Yang wie, że one pełne są żołnierzy, komisarzy z rewolwerami u pasa, jakichś urzędników — i że to nie są samochody, lecz złe potwory, żerujące i ryjące po zaułkach miasta, jak żelazne dziki. Wiozą one ludzi do piwnic lepkich od krwi, o stropach zbryzganych mózgiem a których ściany przesiąkły jękami mordowanych.
Tak widać trzeba.
Wei-hsin Yang zapalał papierosa i siedząc w kuczki z przymkniętemi oczami wysokim, cienkim falsetem śpiewał sobie stare a proste piosenki swej ojczyzny — o wsi i pracy w polu, o szczęściu uczciwego znoju i o miłości domu rodzinnego.