<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

Długo i na różnych frontach wojował mężny Wei-hsin Yang. Bijał się nieraz nad Wołgą i nad Ufą, dziesiątkował z kartaczownicy tchórzliwe pułki sowieckie pod Jekaterynburgiem, oglądał zorzę północną pod Archangielskiem i deptał po gorących piaskach Turkiestanu, bił się z Finami i „białogwardiejcami“ Judenicza, aż wreszcie pchnięto go na front ukraiński.
Co to był za front — Bóg raczył wiedzieć. Tu i tam jakieś obdarte kupy, parę działek, szwadrony, składające się z trzydziestu ludzi. Wojska ociekały krwią, wymierały od tyfusu. Nikomu się już nie chciało bić, bo i nie było o co się bić, a przecie nie dawano sobie spokoju. Miasta wynędzniałe i zmordowane przechodziły z rąk do rąk. Rabowali i gromili jedni i drudzy, zdawało się, że trupy wiecznie muszą leżeć na ulicach, nigdy nie sprzątane. Był Wei-hsin Yang jakiś czas w wielkiem mieście, Kijowie, potem pchnięto jego oddział dalej na zachód, gdzie trzeba było zdobyć jeszcze jakieś nikomu niepotrzebne miasto.
Zdobyto je. Tych kilka starych granatów nikomu nie zaszkodziło. Po bitwie rozstrzelano kilkudziesięciu jeńców — bo co z nimi zrobić? A potem Chińczykom dano na kwaterę porządny, czysty, biały budynek, w którym było dużo izb a w nich dużo czarnych ław. Szkoła.
Było tam czysto i ciepło. Na ścianach wisiał ukrzyżowany Bóg i drugi bóg w postaci białego orła na czerwonem tle. Ten bóg się Chińczykom podobał, bo miał dziób i ostre szpony. Mieszkał tam też chudy nauczyciel z żoną i dzieckiem, dobry człowiek, dawał papierosy, jak miał. Jego ładnego, małego chłopczyka Wei-hsin Yang bardzo kochał. Chłopak lubiał słodycze, więc Chińczycy poszli do żyda i zrabowali mu skrzynię cukierków. Żyd się bronił, więc Wei-hsin Yang pchnął go bagnetem — ale nie zabił. Potem schowali chłopcu cukierki w wielkiej pace drewnianej, stojącej w rogu jednej izby. Chłopiec właził do paki i przez cały dzień siedział tam, zażerając się cukierkami — a ojciec nie mógł się domyśleć, z czego chłopaka wciąż brzuch boli.
Czasami trzeba było rozstrzeliwać — „czrezwyczajka“ oddawała winnych Chińczykom. Ale już nie robiono z tem wiele ceremonji. Chińczycy rozstrzeliwali skazańców w ogrodzie szkolnym. Kazali im naprzód wykopać sobie groby, potem przywiązywali do płotu. Skazańcy się bali, więc oni uspakajali ich, głaskali po twarzach, obiecywali, że prędko skończą — a potem odstępywali o parę kroków, trzask! i po wszystkiemu. Szkoda tylko, że skazańcy sami się zakopać nie mogli. Co do grzebania, to ju wszyscy przyjęli zwyczaj chiński. Grzebali gdzie kto padł — albo i wcale nie grzebali. Cóż ogrodowi szkodzi, że w nim zabity leży? Nic. Chińczycy uważali tylko, żeby ich ulubieniec, syn nauczyciela, gdzie się pod lufę nie nawinął.
Naraz Wei-hsin Yang rozchorował się. Rany mu się otworzyły, gorączki dostał takiej, że przez jakiś czas leżał bez zmysłów. Kiedy przyszedł do przytomności, spostrzegł, że jest sam. Po towarzyszach jego nie było ani śladu; zniknęły ich worki, karabiny.
Budynkiem wstrząsał huk strzałów armatnich; źle wprawiona szyba brzęczała głośno w jednem oknie.
Wei-hsin Yang domyślił się, że miasto „ewakuowano“, a jego, jako chorego, pozostawiono na pastwę losu. O swoich rannych i chorych Chińczycy nie dbali.
Dźwignął się i z trudem usiadł na posłaniu. Jego „sumka“ wisiała na swojem miejscu, ale broni ani amunicji nie było. Zabrano ją widocznie, sądząc, że mu się już na nic nie przyda.
Wstał, zrobił parę kroków; zatoczył się jak pijany. Zrozumiał, że daleko nie ujdzie. Więc usiadł znowu na posłaniu, wygrzebał z „sumki“ kawałek chleba, zjadł, zapalił papierosa a potem legł i usnął mocnym, zdrowym snem.
Zbudziło go kopnięcie.
Przeciągnął się, ziewnął, otworzył oczy i usiadł.
Stało nad nim kilku żołnierzy z żółtemi fontaziami, zwisającemi z czapek. Klnąc go ostatniemi słowy, kazali zciągać spodnie i sukienną „gimnastiorkę“. Trzewiki, które stały obok siennika, już któryś z nich mu zabrał. Wei-hsin Yang posłusznie ale bez zbytniego pośpiechu rozebrał się, a widząc, że zwycięzcy dobierają mu się do sumki poprosił o jednego jedynego papierosa.
— Ja wiem, co mnie czeka — mówił — no przecie ja też jestem żołnierzem.
— Wot tiebie papirosy, wot tiebie sałdat! — krzyknął jeden z żołnierzy, bijąc go po twarzy nahajem. — A w „czrezwyczajce“ ludzi męczyć umiał, zwierz, a rozstrzeliwać to rozstrzeliwał!
Zaświstały nahaje w powietrzu.
W chwilę później Wei-hsin Yang znalazł się w polu, tuż za szkołą, która stała na krańcu miasta. Była zima, ale od kilku dni musiał wiać ciepły wiatr na odwilż, bo śnieg miejscami stopniał, odsłaniając zoraną, czarną ziemię. Było późne popołudnie i słońce różowe miało się ku zachodowi. Na niebie jaśniejącem bladym, niezdrowym błękitem, przewalały się i kłębiły chmury, niektóre aż bure od czerwonych promieni słońca.
Wei-hsin Yang uczuł na swych rękach coś ciepłego. Podniósł ręce i ujrzał na nich ciemno czerwone smugi i pręgi. To je zbroczyła własna jego krew, cieknąca z ciała, poprzecinanego nahajami.
Coś mu zaczęło majaczyć w pamięci, coś się zaczęło z głębi duszy na wierzch wydobywać. I przypomniał sobie charbińską bramę i stare mury miejskie i wielką groźną chmurę krwawą, ciągnącą z pustyni ku miastu... Czem ona groziła, to chmura krwawa z pustyni i komu? I przypomniały mu się słowa Iwana Iwanowicza:
— To są tylko początki. Na dany znak zerwie się chmura, popłyną tysiące, dziesiątki, setki tysięcy ludzi...
— Czego stoisz? Chcesz leżeć, jak pies, nie pogrzebany?
Rzucono mu pod nogi łopatę.
Podniósł ją.
Teraz dopiero zauważył, że nie sam jeden jest skazany na śmierć. Rudy żyd — Wei-hsin Yang wiedział, że on był w „czrezwyczajce“ — płacząc głośno i żegnając się szeroko prawosławnym krzyżem, rzucał się kozakom do nóg, całował buty i błagał o litość. Dalej stał wychudzony żołnierz bolszewicki, w podartym szynelu. Ten płakał rzewnie lecz cicho, zrzadka tylko tłómacząc, iż on „ni w cziem nie winowat“.
Wei-hsin Yang w milczeniu kopał sobie grób, porządnie, solidnie, starannie. Ziemia nie była bardzo twarda, więc robota nie szła opornie. A gdy tak rył, bosą stopą wbijając łopatę w ziemię, zdawało mu się, jak gdyby nagle zobaczył stary, cesarski gościniec z rogatemi kapliczkami przy drodze, wozy zaprzężone w trzy muły lub pięć, jeźdźców i pieszych a wśród tego „rikszę“: Rikszą jest młody, wesoły Yi-hang Mao, a w wózku swym wiezie sztywnego, skrwawionego trupa — zaś tym trupem jest Wei-hsin Yang.
Grób jego dawno już był gotów, gdy dwaj jego przygodni „towarzysze podróży“ wciąż jeszcze płacząc, grzebali w ziemi. Wei-hsin Yang, widząc to, ofiarował biedakom swą pomoc, ale kozacy nie pozwolili. Każdy o siebie niech się stara. Żyd wśród nieustannych łkań wykopał jakąś parodję grobu, jak gdyby do ostatniej chwili nie mógł uwierzyć, że to wszystko na serjo; dołek jego był niechlujny, zryty nieporządnie, nierówno — ot jama. Moskal zrobił, co mógł, nie nadzwyczajnie, ale od biedy. Dołek Chińczyka był równy, głęboki, prostokątny, porządny.
Nadeszła ostatnia chwila.
Wei-hsin Yang rozglądnął się po niebie.
Wisiała na niem ogromna, ciężka, krwawa chmura.
— Pójdzie na zachód? — myślał Wei-hsin Yang.
Wiedział, że nie doczeka się już odpowiedzi.
Więc założył ręce na plecach i ukląkł w swym dołku, tyłem odwrócony do kozaków. Przez chwilę poprawiał się, posuwał się na prawo, to na lewo, trochę naprzód, to znów trochę w tył, jak gdyby chciał znaleźć takie miejsce, aby jak najlepiej mógł upaść na twarz. A potem, klęcząc ze złożonemi na plecach rękami w swym grobie, zwrócił się ku kozakom i z uśmiechem na twarzy dał im znak głową.
Padły dwa strzały i Wei-hsin Yang skurczony osunął się na dno swego grobu.
Straszliwie ryczał żyd i nie chciał nad swym grobem uklęknąć, więc mu przyłożono lufę karabinu do ust i tak rozniesiono kulą głowę.
Rosjanin umarł, płacząc rzewnie i cicho.
Następnie kozacy przysypali zwłoki rozstrzelanych, żeby zaś Chińczyk miał, co mu się należy, zasypali go z jedną nogą pionowo wysterczającą z grobu. Tak w ich wyobrażeniu miał wyglądać „chiński grób".
Ledwie odeszli, już na sinej, kurczowo wykrzywionej stopie zaczęły siadać wrony. Ich mocne, czarne dzióby obmotały się wkrótce szkarłatnemi nićmi.
Zwolna osiadało na horyzoncie słońce, a podobna smokowi krwawa chmura, nabrzmiewając ognistym szkarłatem, ciągnęła powoli na zachód.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.