<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Moskwa przymierała głodem.
Z Ukrainy Niemcy nie puszczali nic, nadwołżańskie pszenne kraje zamknęli Czesi i organizowana przez socjal-rewolucjonistów Armja Obrony Narodowej. Orenburg zajął Dutow ze swymi kozakami a w Archangielsku rozsiedli się Anglicy i Francuzi.
O burżuazję a nawet robotników, zwłaszcza niepotrzebnych w tej chwili fabryk, władze sowieckie nie dbały, ale dla wojska, zwłaszcza dla marynarzy, Łotyszów, Chińczyków, i innych wojsk zaciężnych chleb musiał być. Chleb, masło, słonina, wędliny...
Więc wysyłano „zbożowe ekspedycje“ na wieś — czasem koleją a częściej samochodami ciężarowemi. Na kilka samochodów wsadzono oddział mięszany składający się z Madjarów z międzynarodowego bataljonu, z Łotyszów, Chińczyków, „żołnierzy czerwonych“ i paru członków „czrezwyczajki“ — wszystko dobrze uzbrojone i zaopatrzone w karabiny maszynowe a pod komendą komisarza aprowizacyjnego.
Wei-hsin Yang lubiał takie wyprawy.
Wyjeżdżało się zwykle na noc, często naprzód koleją, gdzie już stały przygotowane platformy samochodowe. Wyprawą kierował komisarz, posiadający szczegółowe dane, pochodzące przeważnie od jakiegoś zawistnego nędzarza, który sprzedał swą wieś. Żołnierze chętnie sadowili się na platformach i nie wyrzekali na całonocną trzęsionkę, bo choć zdarzało się nieraz, że chłopi z bronią w ręku rzucali się na rabusiów, przecie „organy bolszewickie“ zostawały zwykle bez większego trudu panami położenia. Wieś, jeśli nawet była dobrze zaopatrzona w broń a czasem nawet i w lekkie działa, nie spodziewała się napadu i nie wiedziała nic o rabusiach, pędzących co siły w motorach a biegłych w takich najazdach. „Bunt“ wiejskich „kułaków“ był nawet poniekąd pożądany, bo znacznie ułatwiał sytuację. Wieś po ostrzeliwaniu z karabinów maszynowych i krótkim boju zdobywano, rabowano doszczętnie, mieszkańców częściowo wyrzynano, nad kobietami znęcano się a następnie, wymusiwszy za pomocą nieopisanych tortur zeznania, gdzie zakopane jest zboże, wywożono wszystko. Przy tej sposobności można było zarżnąć wołu, upić się „samogonką“, wycisnąć z chłopa carskie ruble a nieraz srebro i złoto, zdobyć gdzieś jedną drugą sztuczkę płótna, buty, kożuch, jednem słowem — pohulać co się zowie.
Wei-hsin Yang łupu nie pragnął. Poprzestawał na kurze lub gęsi, wziął czasem trochę bielizny, bo lubiał chodzić czysto, nad ludźmi się nie znęcał — ale bawiły go te utarczki z chłopami, podkradania się pod wieś lub gwałtowna szarża samochodami a czasem wściekłe, zapamiętałe zmaganie się z wiejskimi, zrozpaczonemi niedźwiedziami — i potem pogrom, krzyk kobiet i dzieci, wszędzie krew, trupy, niszczenie sprzętów, śmiech zwycięzców, orgja i czerwone płomienie, ogarniające czarne, słomiane strzechy. Przypominało mu to i jego pochód przed laty ze zbuntowanymi żołnierzami i sławny szturm nocny na „Wieś mówiącego Konia“. A wciąż ciągnęło go do wsi, do szerokich pól, świeżego powietrza, do gajów i chat chłopskich, pachnących dymem i chlebem.
Zdarzyło się raz, że wraz z takim mięszanym oddziałem wyjechał samochodami z Rjazania — na wieś. Dowódcą wyprawy był komisarz aprowizacyjny, jak zwykle żyd, młody brunet o smagłej, drapieżnej twarzy, nagły, pogardliwy i wyniosły. Już kiedy żołnierze siadali na platformy, a komisarz, trzepiąc harapem po sztylpach przyglądał się im, zniecierpliwionym głosem wołając „skarieje, skarieje, skarieje“, ktoś obrażony burknął niezbyt uprzejmie pod nosem. Chińczycy i Węgrzy udawali, że rozkazów jego nie rozumieją, Łotysze nie zwracali na nie najmniejszej uwagi. Mimo to na jednym z wozów zrobiono komisarzowi miejsce i urządzono mu siedzenie z worków. Ale komisarz odpowiedział na cały głos:
— Ja pojadę na ostatnim wozie, muszę uważać, żeby kto nie zdezerterował.
I otworzywszy futerał rewolweru, aby mieć broń na pogotowiu, wsiadł na ostatni wóz, co było też znacznie bezpieczniejsze.
Hucząc głośno platformy poleciały wyboistym, błotnistym gościńcem.
Podróż trwała całą noc. Nad ranem „latająca komenda“ zsiadła z wozów w szczerem polu i pozostawiwszy pod strażą samochody, które miały jechać dalej dopiero za godzinę, poszła szybko a pocichu naprzód, aby wieś znienacka zaskoczyć.
Udało się to bez najmniejszych trudności. Chłopi — czy zaskoczeni, czy też może dlatego, że broni nie mieli — nie stawiali żadnego oporu. O świcie komisarz rozkazał zwołać mir. Stare chłopy, zaspane i zaniepokojone, ale sękate, rosłe i krzepkie jak dęby, zeszły się natychmiast. Dom gminny otoczyła ciżba bab i dzieci.
Komisarz rozkazał natychmiast zwołać wszystkich mieszkańców wsi bez względu na płeć i wiek, otoczył chłopstwo, wziął wszystko pod karabiny maszynowe, wyprowadził starszych przed dom gminny i wyłożywszy im pokrótce rozmaite dekrety władzy sowieckiej, zażądał wydania zboża.
— Żadnego zboża nie mamy! — odpowiedzieli chłopi.
Zaczęły się zwykłe targi, groźby, wymyślania na „kułaków“, gorszych od burżuja krwiopijców, wreszcie nieuniknione bicie — jak za dawnych dobrych czasów. „Krasnoarmiejcy“ kładli chłopów po porządku na ławie i bili pałkami. Po chłopach przyszła kolej na baby. Ludzie krzyczeli, mdleli, krwawili się, plamili się własnym kałem, dzieci płakały, „krasnoarmiejcy“ grozili.
Chińczycy nie mieszali się do tego. Kucnąwszy opodal gromadką palili papierosy i rozmawiali.
Po jakimś czasie krzyki ucichły i znowu odezwał się groźny, rozkazujący głos komisarza. Wei-hsin Yang nie słyszał, co on mówił, zauważył tylko, że po jego przemówieniu straszny jęk podniósł się wśród bab, które rzuciły się ku swym dzieciom. Ale Madjarzy, ze śmiechem bijąc dokoła siebie kolbami, odepchnęli matki od dzieci, a potem przesłonili je sobą.
Wei-hsin Yang zaciekawiony wstał i skierował się zwolna ku domowi gminnemu, za nim ruszyli jego Chińczycy — około trzydziestu ludzi.
Sytuacja była zupełnie niedwuznaczna. Wychłostawszy rodziców komisarz postanowił chłoście poddać dzieci w oczach rodziców. Na ławce leżała związana i rozebrana do naga, szczupła i wątła może, ośmioletnia dziewczynka, dygocąca z trwogi, nad nią z grubym harapem w ręku stał sam pan komisarz. U nóg jego tarzała się wieśniaczka a wójt, bijąc ziemne pokłony, na Chrystusa błagał o litość dla dziecka.
— Całą zimę chorowała — mówił, jąkając się, pobladłemi i drżącemi wargami. — Nie wytrzyma bicia, zemrze!
— Nie dasz zboża — to niech zemrze!
— Cóż dziecko winne?
— A co winni cierpiący głód żołnierze, obrońcy swobody waszej, mierzawcy?
— Da kakaja u nas, gałubczik, swaboda! Sam wot widiet’ izwolisz!
— Będzie chleb czy nie?
Chłop milczał.
Komisarz rzucił okiem na leżące przed nim wątłe, żółte ciałko. Coś jakby mgiełka przysłoniła mu oczy, wydęte wargi poczerwieniały i rozchyliły się a mięsisty, różowy język zwilżył je szybko. Pochyliwszy się ku swej ofierze, komisarz rzekł spokojnym, prawie pieszczotliwym głosem:
— Nu, gałubczik, gotuj się, zaczynam bić.
Dziewczynka pisnęła żałośnie a komisarz podniósł swój harap w górę i z całej siły ciął nim dziewczynę przez plecy. Natychmiast trysnęła krew.
Ale tu stała się rzecz niespodziewana.
Nagle Wei-sin Yang znalazł się przed komisarzem, zasłonił sobą dziewczynkę.
Komisarz cofnął się o krok.
— Won paszoł, ty świnio chińska! Do mnie, żołnierze.
I sięgnął po rewolwer.
Lecz żołnierze nie ruszyli się, zaś zanim ręka komisarza mogła dotknąć rękojeści rewolweru, Chińczyk bagnet przystawił mu do szyji. Równocześnie współrodacy Wei-hsin Yanga hurmą wdarli się do środka.
Komisarz zbladł.
— Co to jest? Bunt?
— Nie... nie bunt... a tylko... dzieci bić nie trzeba. Poco dzieci bić? One nie wiedzą — starzy wiedzieć, gdzie zboże, jego bić.
Komisarz roześmiał się (trochę forsownie, ale przecie!)
— Ach, ty, durak, jego bij choćby dyszlem — nie powie, a dzieci bić zaczniesz, wszystko wyśpiewa!
Chińczyk pokiwał głową.
— On powiedzieć!...
— Nie wyśpiewa!
— Śpiewać jak słowik. Ja pokazać.
Kiwnął na swoich ludzi. Wnet jeden skoczył ku pobliskiemu krzakowi i wyciął kilka patyków, które zaostrzył. Drugi wyjął z kieszeni cienki, mocny sznurek.
Wei-hsin Yang zwrócił się ku staroście.
— Powiedzieć, gdzie zboże.
— Niema zboża.
— Płocho! Oczeń płocho! — kręcił Chińczyk głową. — Boleć będzie, bardzo boleć.
Pogłaskał chłopa pieszczotliwie po twarzy.
— Idiom, gałubczik.
Kilku Chińczyków wprowadziło starostę do domu gminnego. Przez jakiś czas było cicho, potem dały się słyszeć stłumione jęki, coraz głośniejsze i głośniejsze, wreszcie rozległ się przeraźliwy ryk, zdyszany, łamiący się czasami w wysokie wycie.
Chłopi stali w milczeniu a pot obfity spływał im z czół. Ktoś się roześmiał histerycznie, ktoś rzucił się na ziemię i załkał głośno, ktoś w tłumie krzyknął:
— Foma Fomycz — powiedz!
Zdawało się, że wycie to nie może już wzrosnąć, że doszło do ostatecznych granic, a tymczasem rosło wciąż i potężniało w nieskończoność, otchłanie cierpienia i bólu ukazując przerażonym oczom.
— Uch, artyści! — jęknął któryś z żołnierzy.
— Podgrzewają go! — szepnął drugi.
— Swołocz kitajskaja, czorty żółtyje! — warknął inny.
Naraz krzyk złamał się i zcichł.
— Oho, wyciągnął kopyta.
Drzwi domu gminnego otwarły się i otoczony przez Chińczyków stanął w nich starosta. Był blady śmiertelnie, włosy miał na głowie zlepione potem, usta mu się trzęsły, ale stał o własnych siłach a tylko ręce miał trochę pokrwawione.
— Isz ty! — zdumiał się ktoś. — Nawet chodzi!
— Powiedziała! — spokojnie obwieścił tłumowi Wei-hsin Yang.
— Wot i charaszo! — ucieszył się komisarz.
Wozy zajechały przed schowek, chłopi pod nadzorem żołnierzy z rezygnacją zesypywali zboże w wory. Zaczęło się polowanie na kury i zwykłe zbytkowanie. Ale ofiar nie było żadnych.
Kiedy już miano siadać na wozy, komisarz zawołał do siebie Wei-hsin Yanga.
— A ja mimo wszystko powinienem cię rozstrzelać — rzekł groźnie komisarz.
Zmierzyli się wzrokiem.
Twarz Chińczyka była jasno cytrynowa, czarne oczy lśniły stalowo.
Nie odezwał się ani słowem.
Bo Chińczyk nikomu nie powie, co powinien zrobić.
Komisarz, jadąc na swym ostatnim wozie, rozciągnięty na workach pełnych żyta, w nocy zdrzemnął się trochę. Więc nie widział jak naraz pochyliły się nad nim trzy ciemne postacie, które krzątały się przez chwilę, jak gdyby zawiązywały wór — a potem lekko zepchnęły wór ten z platformy.
Rano, po ujechaniu jakichś stu piędziesięciu wiorst zauważono, że komisarza niema. Zniknął bez śladu.
— Może zasnął na worach i zesypał się z platformy? — domyślił się któryś z żołnierzy.
— Możeby wrócić po niego? — wahał się jakiś Łotysz.
— Nie warto! Niema poco! Chłopi go pewnie żywcem pogrzebali.
— A może skorzystał ze sposobności i uciekł, nakradłszy? Djabli ich wiedzą, tych komisarzy! Kradną gorzej od jenerał-gubernatorów!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.