Krwawa chmura/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawa chmura |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia M. Schmitt i s-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdzieś w połowie maja Wei-hsin Yanga zawezwano do sztabu formacji chińskich.
Pokorny i uniżony wszedł, zameldował się dyżurnemu oficerowi i czekał.
Różni ludzie, żołnierze i oficerowie, wchodzili i wychodzili, nie zwracając na Wei-hsin Yanga uwagi. Przypadkiem tylko odkrył go Iwan Iwanowicz Czang.
— Zdrastwujtie, Wei-hsin Yang! — zawołał na jego widok wesoło. — Wy zdieś zacziem?
Poklepał go po ramieniu, zaczął żartować, poczęstował papierosem i wciągnął do jakiegoś pokoju. Tam dopiero odezwał się po chińsku:
— Wei-hsin Yang! Jeśli okażesz się posłusznym, możesz dużo sprawić i doczekać się wielkich zaszczytów. Jesteś dzielnym żołnierzem, byłeś zawsze dzielnym człowiekiem, pamiętam. Ci dwaj „kulisi“ zakłuci w północnej Mandżurji, Yi-hang Mao w Charbinie, tu Duniasza, potem ta dama „na daczy“ — nic przez, to się wydało! Potem byłeś dwa razy ranny w boju i natychmiast po wyjściu ze szpitala zgłosiłeś się do wojska... Pamiętam. Potrzeba nam dzielnych ludzi ponieważ potrzebujemy oficerów. Ci, których dzisiaj mamy, to przeważnie byli oficerowie i podoficerowie armji rosyjskiej, wyjąwszy jednego Li-Tai-Fu. Kilku zaledwie jest z armji chińskiej. Kto się zasłuży, kto się odznaczy, łatwo dziś może zostać oficerem.
Wei-hsin Yang milczał.
— Byłeś swego czasu w Samarze... Znasz tam ludzi... Wzdłuż całej linji kolejowej agitatorzy i werbownicy nasi zbierają ludzi do wojska. Napływają setki ochotników, tysiące... W tych dniach bataljon zostanie przekształcony w pułk. Jadą ludzie z Mandżurji, z Chin, z Irkucka, Krasnojarska, Nowo-Nikołajewska... To są tylko początki... Na dany znak zerwie się chmura, popłyną tysiące ludzi, dziesiątki, setki tysięcy...
Iwan Iwanowicz Czang zamyślił się.
— Dlaczego nie miałbym ci tego powiedzieć? Jeśli powiesz naszym ludziom — nie zaszkodzisz, jeśli powiesz drugim — wyśmieją cię. Kiedy tego będzie potrzeba za ludźmi popłyną rzeki złota... Bo ci tu muszą wygrać, abyśmy mogli mieć spokój. Oni jedyni mogą wszystko zniweczyć tam, na zachodzie, wielkie armje, wielkie floty, mocne, drapieżne państwa, wszystko, A wtenczas będą musieli dać wreszcie spokój nam... i innym... Rozumiesz?
Wei-hsin Yang skinął głową.
— Otóż — dostaniesz urlop. Dostaniesz dużo pieniędzy, bardzo dużo pieniędzy i pojedziesz do Samary. Uciekniesz do swej wsi rodzinnej czy nie?
Wei-hsin Yang pomyślał przez chwilę. Jednakże toby istotnie była dobra sposobność! I w dodatku dużo pieniędzy!
— Ile pieniędzy? — spytał.
— Ile będzie trzeba. Może i miljon! — odpowiedział wesoło Iwan Iwanowicz.
— Nie wiem. Może ucieknę a może nie — rzekł szczerze Wei-hsin Yang.
— Wziąłbyś ze sobą sześciu ludzi, dobrych ludzi. Zostaniesz starszym podoficerem. Ale pojedziecie jako kulisi. Tam, w Samarze, zaczniesz zbierać ludzi — tam dużo kulisów! I jeszcze więcej będzie, bo tam się zbierają wszyscy, którzy chcą jechać na wschód a nie wiedzą, że nie dojadą.
— Czemu?
— Bo będzie wojna. Wybierzesz sobie naprzód najlepszych ludzi, ochotników. Broń i mundury dostaniesz od miejscowego sowietu. Swym ludziom dobrze płać — a kiedy zacznie niedostawać w mieście chleba, przyjdą do ciebie i drudzy. Bierz wszystkich, jak najwięcej i tylko ucz, jak się strzela. Mów, że to aby mieli co jeść — bo z kimże tam może być wojna? A kiedy nadciągną wojska nieprzyjacielskie, mów, że to nic, że to garstka białogwardiejców... Zaś jak przyjdzie do bitwy, rozdziel swych ludzi między wojska sowieckie i powiedz im: Uważajcie! Jeśli nieprzyjaciel wygra, wam wszystkim pościna łby. Nie dajcie uciekać ruskim. W łeb temu, kto się cofa, pokażcie im, jak się trzeba bić.
— Hao! — wykrzyknął podniecony Wei-hsin Yang.
— Jeśli tego dokonasz, jeśli twoi ludzie wygrają, możesz z pieniądzmi uciekać. Jeśli przegrasz — nie będziesz mógł uciec.
— A jaki to będzie nieprzyjaciel! zapytał Wei-hsin Yang.
— Nie wiem. Może go wcale nie będzie — uśmiechnął się Iwan Iwanowicz, podając mu rosyjskim zwyczajem rękę na pożegnanie.
W kilka dni później Wei-hsin Yang z kilku przeoranymi za „kulisów“ żołnierzami stanął w Samarze. Ledwie wysiadł z wagonu domyślił się, że skupienie Chińczyków musiało tu być duże, bo wśród wymęczonych podróżą burżujów, hałaśliwych „towarzyszów“ żołnierzy, Tatarów i Mordwy kręciło się mnóstwo starych i młodych Chinek, drepczących z trudem drobnemi stópkami a ubranych w granatowe kaftany płócienne i błękitne, szerokie hajdawery. Były to żony „kulisów“, handlujące różnemi drobiazgami, żebrzące i kradnące potrosze, podczas gdy mężowie ich pracowali. Z rozmowy z temi kobietami Wei-hsin Yang dowiedział się, iż ma się tu zebrać większa partja emigrantów, zamierzających z końcem lata udać się w drogę powrotną do Mandżurji i Chin. Na razie, korzystając z dość znacznych stosunkowo zarobków i obfitości chleba w miastach nadwołżańskich, wszystko to pracowało energicznie i gorączkowo, starając się zebrać, póki jeszcze można było, jak najwięcej pieniędzy.
Nieład był straszny. Na dworcu, dawniej czystym i wytwornym, nieporządek panował, przechodzący wszelkie wyobrażenie. Z sali restauracyjnej zniknęły piękne, egzotyczne rośliny i drzewka, na ziemi wszędzie chrapali rozwaleni na szynelach „towariszczi“, w bufecie nie było absolutnie nic, prócz kiełbasy i herbaty, którą podawano w blaszanych puszkach z konserw wojskowych. Tuż za dworcem, na małym lecz rojnym bazarze można było dostać wszystkiego: wędlin, ryby wędzonej i suszonej, chleba białego, obwarzanków a nawet masła po cenach wysokich jak na Samarę, ale dziesięć razy niższych w porównaniu z cenami moskiewskiemi.
Miasto na zewnątrz prawie się nie zmieniło. Jasne płomienie świeżej zieleni wiosennej strzelały z za wszystkich płotów, po dawnemu Tatarki, gryząc ziarno słonecznikowe, siedziały na ławeczkach przed drewnianemi wrotami, rzeźbionemi pięknie w słońca lub kwiat słonecznikowy, po dawnemu po „Dworjańskiej“ chodzili żydzi, urzędnicy, spekulanci i ociężałe a białe jak chleb pszeniczny kobiety. Niebieskim ogniem w perspektywie bocznych ulic żarzyła się Wołga, na której błyszczały już białe żagle.
Ale zhardziała bardzo samarska hołota i gawiedź rwała się do noża. Zbudziły się w niej krwawe sny Stieńki Razina, zbója rzecznego, zbudziły się dawne dumy o „niżowej wolnicy“. Nienawidzili wszelkich panów, burżuazji, inteligencji, kupców, „kułakow“, handlarzy zbożem i rybą, regulujących, podnoszących i wogóle ustawiających cenę za towar, którego te strony miały nadmiar. Gdzież więcej znajdzie pszenicy? Gdzież więcej bydła, miodu, nabiału? Ryba? Wszakże rybami, szczupakami, co pozostają w rowach i na polach po każdym wylewie Wołgi, nawozi się tu grunta! Owoców drzewa rodzą ile dusza zapragnie. Więc pocóż pracować, pocóż handlować, szachrować — skoro tu tylko żyć i nie umierać!
Nie za bolszewikami był ten lud, ale za pierwotną, dziką swobodą. Nie chciał się poczuwać do żadnych obowiązków, pewny, że niczego od nikogo nie potrzebuje, że sobie potrafi wystarczyć. Był to odruch anarchistyczny, coś w rodzaju chęci powrotu do barbarzyństwa. Pokazywało się, jak cienkim był pokost cywilizacji, jak wyłganą i prawdopodobnie kupną była sława „wielkiego dzieła Wielkiego Piotra“.
Sowiet miejscowy poprzestawał na razie na gnębieniu burżuazji, załatwianiu rachunków osobistych i nabijaniu sobie kabzy. Trudno było wciągnąć w tę „pracę państwowotwórczą“ czerń proletarjacką, która gardziła wszelkim biurokratyzmem i ustrojem społecznym a wierzyła tylko w nóż. Wojsk w Samarze, nie zagrażanej przez nikogo było mało, to znaczy, służyli ludzie w „czerwonej armji“ dla munduru, chleba i żołdu, pewni, że walki żadne ich nie czekają.
Dlatego też nie trudno było Wei-hsin Yangowi zebrać kilkudziesięciu „kulisów“, którzy zorjentowali się, że służba taka jest znacznie lżejsza i intratniejsza od noszenia worków w przystani. Wei-hsin Yang znalazł dla nich pomieszczenie i kocioł w koszarach, napół pustką stojących, ubrał ich, uzbroił i jako tako podćwiczył, trzymając ich zresztą ostro i nigdy nie wypuszczając na miasto w mundurach. Zaś oni służyli chętnie i udawali ogromny zapał bojowy.
Wtem stała się jakaś awantura. Nagle przestały przychodzić pociągi ze wschodu. Zbuntowały się tam podobnoś jakieś wojska cudzoziemskie i opanowawszy Omsk, Kurgan, Czelabę, Złotoust, nie przepuszczały pociągów na zachód. Syberja zachodnia została od Rosji odcięta. Jakoś w tymsamym czasie zjechało do Samary kilkuset Łotyszów i kilkudziesięciu marynarzy, którzy natychmiast obsadzili ważniejsze punkty w mieście. Równocześnie rozniosła się wieść, że jakieś cudzoziemskie „eszelony“[1] w Penzie grożą buntem. Położenie stawało się groźnem.
W tej chwili zniknął chleb, cukier, mięso, wędliny. Urzędnicy komitetu aprowizacji bezradnie rozkładali ręce. Chleba niema! Był, ale na żądanie „centrali“ wysłali go do Moskwy. Oczekiwano większego transportu z Omska — cóż, kiedy zbuntowani „białogwardiejcy czecho-słowaccy“ nie puszczają! Cztoż padiełajesz?
A tymczasem „białogwardiejcy czecho-słowaccy“ uderzyli na Penzę, wzięli ją i zrabowawszy należycie, zaczęli posuwać się w kierunku Samary.
Tu dopiero wspomniał Wei-hsin Yang mądre słowa Iwana Iwanowicza Czanga. Chleb znikł tak doszczętnie, że nawet w szpitalach go nie było a chorzy zwilżonemi palcami zbierali okruszynki ze stołów i ław. Rekonwalescentom i lekko rannym, skarżącym się na głód, mówiono: Wstąpcie do czerwonej armji, tam wszystkiego jest dość! — Więc wstępowali, oni, dalej czerń miejska, robotnicy fabryczni, byli żołnierze i jeńcy. Tych poprostu odkomenderowano parę tysięcy — Niemców i Węgrów — umundurowano ich, dano im broń do ręki i oddano ich pod komendę oficera węgierskiego.
Czerwona armja rosła w oczach. Rozpuścił też na agitację swych ludzi Wei-hsin Yang, wytłómaczywszy im na rozum, że im ich będzie więcej, tem łatwiej i prędzej zwyciężą, w przeciwnym razie, jeśli dojdzie do oblężenia miasta, wszyscy z żonami i dziećmi pozdychają z głodu. Chciwi walki ochotnicy zaczęli się zlatywać ze wszystkich stron i wkrótce wyznaczono Chińczykom za kwaterę część koszar, przesiąkłą wonią ulubionego im czosnku.
Zaś „białogwardiejcy czecho-słowiaccy“ gdzieś utknęli. Opowiadano sobie, że wojska te zbuntowały się z obawy, że będą wysłane na niemiecki front, że obałamucili je carscy oficerowie, że zresztą już weszły w rokowania z rządem sowieckim i składają broń. Wszystko to wiarą i otuchą napełniało żołnierzy „młodej czerwonej armji“, którzy też, naigrawając się z wygłodzonych kapitalistów, ładowali w siebie ogromne bochny pięknego, żytniego chleba z konserwami, bogato używając na cukrze i machorce.
Zdawało się, że wszystko idzie jak najlepiej. Miejscowa „czrezwyczajka“ funkcjonowała niezmordowanie, burżuje ledwo powłóczyli nogami z głodu, czerwona armja mnożyła się, zaczęło już coś przebąkiwać o socjalizacji kobiet, z dnia na dzień spodziewano się posiłków z Ufy, gdy naraz przyszła wieść, że „białogwardiejcy“ zajęli drugą kolejową linję syberyjską, idącą na Tiumień i odcinają zwolna Ufę, a bandy monarchistów, ciągnące od Penzy, wciąż jeszcze się nie rozeszły.
Sowiet samarski postanowił wyruszyć w pole. Zebrano trochę artylerji, cztery samochody pancerne, około sześciu tysięcy Węgrów, Niemców i rosyjskich żołnierzy, do których domieszano paruset Łotyszów, marynarzy i dwustu Chińczyków Wei-hsin Yanga — połowę całego jego bataljonu — i naprzód już grożąc burżujom srogą zemstą za każdego zamordowanego przez podłych „Czech-sławiaków“ uczciwego żołnierza bolszewickiego, wyciągnięto przeciw nieprzyjacielowi jak na majówkę, biorąc ze sobą olbrzymie zapasy chleba, konserwów, słoniny, machorki i amunicji.
Właśnie rozkwitło — co żyło! Bez, jaśmin i cała botanika. Była cudowna wiosna, słoneczne, upalne dni i chłodne, księżycowe noce. „Młoda czerwona armja“ pozbytkowała trochę po wsiach okolicznych a następnie — stanęła na pozycji.
Wei-hsin Yang tam był. Stosownie do wskazówek mądrego Iwana Iwanowicza wytłómaczył swym ludziom, w czem rzecz, ale wpływu żadnego na nich mieć nie mógł, ponieważ rozdzielono ich między wojska. A potem przyszła bitwa z Czech-sławiakami. I tu Wei-hsin Yang śmiało mógł powiedzieć, że czegoś podobnego w życiu swojem nie widział. Czech-sławiaccy monarchiści w przeciągu kilku godzin zmięli i strzaskali całą dywizję tak, że się z niej uratowało zaledwo kilkaset ludzi. Przepadło wszystko, pancerniki, artylerja, konserwy, chleby, amunicja... Bandy monarchistów, zamiast złożyć broń, stanęły pod Samarą.
Wei-hsin Yang zaczął się poważnie zastanawiać nad położeniem. Nie wiedział wprawdzie, kto to bije, bo o żadnych Czech-sławiakach w życiu swojem nie słyszał, zrozumiał jednakże, że ci ludzie z pewnością wejdą do Samary. A wówczas co? Dokąd się udać? Na wschód nie można, bo stamtąd ciągną wojska na Ufę, na zachód też nie można... Co robić?
Skoro nie można ani tu ani tam — trzeba zostać na miejscu.
Jego ludzie zrozumieli to bardzo dobrze. Zbudził się w nich właściwy Chińczykom temperament wojenny. Bez szemrania wszyscy wyszli na pozycję.
W cztery dni później Czech-sławiacy w hełmach i obwieszeni granatami ręcznemi wchodzili do miasta. Sztab sowiecki wraz z częścią młodej czerwonej armji zdążył się wycofać, nie uwiadomiwszy oczywiście nikogo o tem swem strategicznem pociągnięciu. Poprostu — uciekł, kto zdołał dopaść eszelonów, ostrzeliwanych przez Czech-sławiaków. Wei-hsin Yang ukryty na dachu jednego domu, przez długi czas pukał do rozproszonych żołnierzy, a kiedy zobaczył, że robota ta na nic się nie zda, rzucił karabin do jakiegoś ogrodu, zdjął z siebie mundur i bosy, w lekkiem, zatłuszczonem i oberwanem ubraniu „kulisa“ poszedł do swej starej praczkarni.
Ulice pełne były szkła i gruzów z rozstrzelanych domów. Wymizerowani i wygłodzeni burżuje i kapitaliści zasypywali zwycięzców kwiatami. Tłum, przed pół godziną jeszcze bolszewicki, rozszarpywał na sztuki komisarzy sowieckich. Wołga uśmiechała się po szelmowsku błękitno. Nad miastem chwiał się wysoki, czarny słup dymu.
— Co to się pali? — spytał kogoś Wei-hsin Yang.
— To czech-sławiacka artylerja zapaliła elewator ze zbożem. Pełny zboża! A my z głodu umierali.
W praczkarni zjadł Wei-hsin Yang śniadacie i położył się spać. Spał długo. Kiedy się zbudził, praczkarnia, zwykle pełna ludzi, była prawie pusta. Szwendało się po niej dwuch starych kulisów.
Nowiny były złe. W turmie miejskiej siedziało stu trzydziestu sześciu Chińczyków, wziętych do niewoli z bronią w ręku. Kilkudziesięciu zaledwie zdołało ujść cało, chwyciwszy się tego samego podstępu, co Wei-hsin Yang. Przeszło dwustu przepadło. Jeńcy cierpią wielki głód. Dostają zaledwie pół funta chleba na dzień.
Wei-hsin Yang zamyślił się.
Jasnem było, że Czech-sławiacy pójdą na wschód, że się połączą z wojskami zachodnio-syberyjskiemi. Można będzie teraz dostać się do Omska, potem do Irkucka i dalej. Pieniędzy miał Wei-hsin Yang jeszcze bardzo dużo. Mógł jechać.
Ale jeśli Iwan Iwanowicz pomyśli, że on tu nic nie zrobił? A on się przecie bił. To trudno, bitwy wygrać nie mógł, nie jest jenerałem, ale swoje zrobił. O tem powinni wiedzieć!
W kilka dni później Wei-hsin Yang, wspomagany przez ukrytych w Samarze bolszewików, wyruszył z kilku rybakami łódką do Kazania, skąd pociągiem dostał się bez żadnych trudności do Moskwy.
W komendzie zastał Iwana Iwanowicza.
— A, wiedziałem, że wrócisz! — przywitał go z uśmiechem zawsze wesoły doktor. — Więc przepuściliście tych przeklętych Czech-sławiaków.
— Było nas czterystu, zginęło dwustu — odpowiedział skromnie Wei-hsin Yang. — Nie myśmy uciekli.
Złożywszy doktorowi szczegółowy raport, wyjął portfel.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy rubli dałem starszemu gminy na jeńców. Jest ich stu trzydziestu sześciu a cierpią głód.
Iwan Iwanowicz podsunął mu portfel.
— Możesz sobie to zostawić.
Ale Wei-hsin Yang cofnął się.
— Nie trzeba.
— Dlaczego? — zdziwił się doktor.
— Czwarty już raz nadarzała mi się sposobność powrotu do ojczyzny, a przecie — jestem znów w Moskwie. Myślę, że już stąd nie wyjadę. Nie potrzeba mi pieniędzy.
Iwan Iwanowicz patrzył na niego chwilę przez swe wielkie, lśniące okulary, a potem nisko mu się pokłonił, chińskim zwyczajem zacisnąwszy obie ręce w pięści.