Krwawa hrabina/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
MISTRZ ATREFIUS.

Hrabina, pożegnawszy Górkę, udała się długim szeregiem komnat w stronę narożnej wąskiej baszty. Lecz, nie weszła do izby, w której wczoraj stary mężczyzna wpadł do lochów.
Obok tej izby w korytarzu znajdowały się małe drzwiczki. Otworzyła je kluczem i szybko pobiegła po małych, kamiennych schodkach, wiodących na pierwsze piętro, na górę. Tam znów znajdowały się drugie drzwi, okute żelazem. I te otworzyła swym kluczem.
Ukazała się niewielka komnata, urządzona dziwnie. Pełno tam było półek, biegnących wzdłuż ścian, na tych półkach ksiąg, flaszek, retort, dzbanów, kadłubów powypychanych zwierząt i ptaków. W głębi izby znajdował się wielki komin, napełniony płonącem drzewem, od którego aż żar buchał po pokoju, przy dużym zaś stole, również zawalonym księgami, siedziała jakaś postać.
Był to wysoki, chudy mężczyzna, ubrany w długą czarną, wyszywaną srebrem szatę, o długiej białej, spadającej na piersi brodzie. Twarz miał żółtą, niczem pergamin, pomarszczoną i wydawało się, że liczy chyba ze sto lat wieku. Siedział, pochylony nad jakimś foljałem i coś w nim czytał. Dopiero skrzypnięcie drzwi wyrwało go z odrętwienia. Spojrzał w kierunku wchodzącej.
— A to, wy, miłościwa pani! — wymówił cichym głosem, nie podnosząc się z miejsca.
— Mistrzu Atrefiusie! — rzekła — ku końcowi się ma już mój eliksir!
Popatrzył na nią mętnemi oczami, z których zda się uciekło wszelkie uczucie ludzkie.
— Pragniecie, eliksiru? — zapytał z jakimś odcieniem ironji. — Do mnie przychodzicie?
— Tak!
— A zarzekaliście się, hrabino!
Po twarzy Elżbiety przebiegł nieuchwytny cień. Różne uczucia grały w niej. Nagle, niespodziewanie nawet dla samej siebie, wyrzuciła:
— Przez ciebie zgubiłam mą duszę!
Stary zaśmiał się krótkim, złym śmiechem.
— Przezemnie zgubiliście duszę? To czemuż dalej czynicie to samo?
— Bo... — poczęła i wnet urwała.
W dziwnej izbie zaległa cisza. Stary spozierał na Elżbietę z pod oka, a ta niby się wahała. Wreszcie szczery okrzyk wypadł z jej piersi.
— Gdybym nie napotkała cię, który nie wiem czyś jest człowiekiem, czy czartem, nie dowiedziałabym się nigdy, jakie istnieją sposoby zachowania wieczystej młodości! Smutno byłoby mi przed laty utracić mą krasę, lecz nie byłabym zbrodniarką... A teraz cofać się zbyt późno! Ileż razy zamierzałam to uczynić i zawsze powracałam do ciebie...
Znów rozległ się złowróżbny chichot.
— Staraś wiosnami hrabino — mówił — a młoda na twarzy. Kto cię nie zna, mniema że lat najwyżej dwadzieścia kilka liczysz. A tu zbliżasz się do sześćdziesiątki. Chcesz zaprzestać zażywania mojego eliksiru i kąpieli? Zaprzestań. Lecz twe oblicze w krótkim czasie pokryją zmarszczki, oczy stracą blask, włosy wypadną, a na twej głowie ostaną się jeno siwe kosmyki.
— Ach! — jęknęła, przerażona potworną wizją która ją prześladowała dniem i nocą.
— Będziesz tą — prawił twardo dalej — którą być powinnaś, zgodnie z prawem natury... Staruchą... starą kobietą zgarbioną i szpetną... A ty masz jeszcze krew gorącą, pożądasz miłości młodych rycerzy. Słyszałem, że znowu jakiś foremny kawaler na twój dwór zawitał...
— Czarcie!
— Pragniesz go zdobyć, a brzydzisz się krwią. I ja się nią brzydzę. Prawdziwy uczony abhoret sanguinem! Lecz, cóż poradzić! Inaczej nie da się sporządzić ta mikstura, a dla niej potrzebne życie ludzkie.
— Okropne... okropne...
— Teraz cię ogarnia żałość, gdy tyle trupów poza tobą? A cóż to znaczy, dla ciebie, hrabino, która winnaś być wyższą ponad wszystko? — przewrotnie tłumaczył, niby w rzeczy samej, szatan wcielony. — Wartoż się litować nad dziewicami, co poginęły w lochach, skoro posłużyły za narzędzie twej krasie? One wiodłyby żywot nędzny, a przed tobą jeszcze wielkie drogi przeznaczenia.
— Okropne! — powtórzyła.
Istotnie, było to okropne. Straszliwa była tajemnica zamku Czeithy i straszliwy sekret wiecznej młodości hrabiny Elżbiety.
Kiedy, przed kilkunastu laty, po śmierci męża jęła się starzeć, przerażenie ogarnęło jej serce. Tak dumna była ze swej urody, ta uroda do jej stóp rzucała najpiękniejszych rycerzy. A lustro, co ranka ukazywało Elżbiecie nową zmarszczkę, odbijało oblicze, z którego czas poczynał powoli ścierać urodę i świeżość. Ogarniała ją rozpacz, a srebrne nitki coraz gęściej pojawiały się w kruczych włosach, nie tyle z wieku, co ze zmartwienia.
Nagle, pewnego wieczoru zawitał do jej zamku mąż stary i tajemniczy. Kazał się zwać mistrzem Atrefiusem — a nikt nie wiedział, na prawdę, ani jak się mienił, ani skąd pochodził. Mówił jednakowo biegle po łacinie, włosku, turecku i węgiersku, a twierdził, że zbadał tajemnicę wszech nauk. Astrolog, alchemik i mag wędrowny, jakich wielu podówczas włóczyło się po świecie. Prosił o gościnę, a wzamian obiecywał rozwarcie przedziwnych sekretów. Zaciekawiona hrabina, dała mu przytułek, a na zajutrz dziwny starzec, którego nawet wieku określić nie było sposobu, opowiedział jej tajemnicę wieczystej młodości. Sekret, jaki odkrył na Wschodzie, a który znajdował potwierdzenie w księgach Alberta Wielkiego i Theophrasta Paracelsusa.
— Posiadam — mówił — specjalny przepis na pewną miksturę. Eliksir młodości i życia. Wchodzą w jego skład najprzeróżniejsze zioła i ingredjencje, lecz potrzebna do tego i krew ludzka. Krew młodej, niewinnej dziewicy. Pozatem pewne kąpiele...
Wzdrygnęła się hrabina, gdy posłyszała to potworne wyznanie. Nie wiedziała jednej rzeczy, że mistrz Atrefius, był obłąkańcem, któremu od długiego ślęczenia nad księgami i studjowania przepisów philosophia occulta, pomieszało się w głowie. Był przekonany, że odkrył eliksir życia i za pomocą tego środka zamierzał samego siebie odmłodzić. Lecz, do kogo się zwrócił z propozycją dostarczenia mu tego potwornego składnika — krwi ludzkiej — każdy odpychał go ze wstrętem... Wreszcie, posłyszał o hrabinie i ją zamierzył usidlić swemi opowiadaniami.
Elżbieta, początkowo propozycję odrzuciła z obrzydzeniem. Z natury nie była zła. Zależało jej tylko niezwykle na urodzie. Ale, gdy pewnego razu jedna z dziewek służebnych zacięła się, rąbiąc drzewo, przypadkiem w rękę, a strumień ciepłej krwi bluznął prosto w twarz hrabinie, nagła w niej nastąpiła przemiana. Wydało się jej, parę godzin później oglądając swą twarz w lustrze, że zmarszczki znikły a cera nabrała przedziwnej świeżości. Odtąd, uwierzyła słowom djabelskiego alchemika i odtąd poczęły się dziać potworne rzeczy w zamku.
W okolicach Czeithy ginęły dziewice, ale nikt o to posądzić nie śmiał hrabiny. Czasem tylko z lochów dobiegał jakiś jęk, lecz wnet milkł on, bez echa. Mistrz Atrefius przyrządzał, zamknięty na klucz i odosobniony nowe mikstury, a twarz hrabiny stawała się coraz młodsza. Młodsza, jak mniemała, dzięki eliksirowi, zawierającemu ohydną domieszkę. Było to, oczywiście przywidzenie, a przedziwne odmłodzenie hrabiny, przypisać należało jakiemuś wstrząsowi, czy fenomenowi natury, że sześćdziesięcioletnia kobieta wyglądała wciąż na trzydziestkę. Najlepszym tego dowodem, iż mistrz Atrefius, mimo że zażywał te same ingredjencje, nie tylko nie odmłodził się, ale jeszcze bardziej postarzał. Zbrodniczy ten szaleniec pchał jednak Elżbietę, wciąż do nowych morderstw, sądząc że w końcu natrafi na taki składnik, który i jego odmłodzi.
Lata szły. Kręcili okoliczni starzy mieszkańcy głowami na to, że jaśnie wielmożna pani hrabina, wcale się nie starzeje, gadali po cichu, że związała się z czartowską siłą, ale nikt o nic złego głośno jej posądzać nie miał odwagi. Dziewice stale porywano takie, które nie posiadały rodziny, i których zniknięcie łatwo dawało się usprawiedliwić. Coś bliższego mógł tylko powiedzieć o tem Fitzke, najbliższy pomocnik hrabiny i kilku zaufanych hajduków. Ci jednak milczeli osypywani złotem, a gdy który wyrwał się z niepotrzebnem słówkiem, zatruty hiszpański sztylet garbusa szybko kładł kres tej niedyskrecji. Co się reszty dworu tyczyło, ta trzymana w ryzach żelaznej dyscypliny, naprawdę nie wiedziała o niczem.
Ale Elżbieta, choć zdobyła wieczną młodość, choć szereg najurodziwszych rycerzy, nie znających tajemnicy jej lat, znów żebrał o miłość u jej stóp, nie czuła się szczęśliwa. Sumieniem hrabiny targały popełnione zbrodnie, mimo, że swych ofiar przeważnie nie widziała na oczy i wszystko odbywało się w głuchych lochach.
Czasem jej sercem szarpał niespokój i wydawało się Elżbiecie, że pojawi się mściciel, który te morderstwa na światło dzienne wywlecze, a ją pociągnie do odpowiedzialności. Wtedy biegała, jak szalona, podwajając ilość strażników na murach zamku i polecając Fitzkowi wystrzegania się każdego obcego.
Czasem znów ogarniała ją rozpacz taka, że sama była gotowa się rzucić z baszty. Spieszyła w podobnych chwilach do mistrza Atrefiusa i osypywała alchemika wymysłami, że dzięki jego djabelskim praktykom, czartu zaprzedała swą duszę.
Lecz, te wybuchy trwały zazwyczaj tylko dopóty, dopóki nie kończył się straszliwy eliksir. Wtedy, decydowała się na nowe przestępstwa, a szalony Atrefius, daremnie usiłujący samego siebie odmłodzić, usypiał sofizmatami jej wyrzuty sumienia. Cóż znaczą — mówił — te istnienia, gdy udało mi się dokonać wiekopomnego wynalazku? Co znaczą te ofiary, które wiedłyby i tak marny żywot na świecie, gdy w czasie jednego napadu tureckiego ginie pod krzywemi jataganami setki podobnych dziewic, bez żadnego dla nikogo pożytku. Czyż — dodawał, zgodnie z panującemi wówczas pojęciami — ludzie z gminu, nie są poto, by należeli całkowicie do magnatów? Nie warto się przejmować takiemi drobnostkami, szczególniej w czasie nieustannych wojen i zamieszek, kiedy życie ludzkie straciło wszelką cenę, bo chodzi o sprawy takiej wagi, jak eliksir wiecznej młodości i życia.
W takiej to właśnie duchowej rozterce, Elżbieta znów odwiedziła Atrefiusa. Djabelska mikstura miała się ku końcowi, a w podziemiach zamku jęczała nowa ofiara. Tymczasem w progi zamku zawitał młody Górka, który bodaj więcej od innych, do serca przypadł hrabinie. Cofać się teraz, było trudno.
— Dobrze! — rzekła, po dłuższem milczeniu, w czasie którego zmienne uczucia grały na jej twarzy. — Dobrze! Dostarczę wam tego, czego żądacie! Jutro... Pojutrze... Wydam Fitzkowi odpowiednie rozkazy...
Obłąkany starzec odetchnął głęboko.
— Eliksir przyrządzę rychło! — wymamrotał a w duchu z radością dodał — Może mięszając inaczej ingredjencje i swojej, nareszcie dokonam przemiany! Od dwóch miesięcy studjuję ustęp Paracelsa i widzę, że dotychczas błądziłem!
Elżbieta zmieniła temat. Jeszcze jedna ciekawiła ją sprawa.
— A coście wyczytali w gwiazdach, mistrzu Atrefiusie? — zapytała.
Do obowiązków Atrefiusa należało wnioskowanie o przyszłości ze znaków nieba. Wskazał on na jakiś pergamin, pokryty licznemi rysunkami a leżący przed nim na stole i odparł:
— Wyczytałem wiele... Astrologja to wielka nauka i inter res humanos scientia scientiarum. Powiadają gwiazdy, że w najbliższym czasie oczekują was, miłościwa hrabino, zmiany znaczne. Jakieś zaburzenia, zbrojne starcia, lecz potomek Batorych zasiędzie na siedmiogrodzkim tronie...
— Gabor? — syknęła cicho.
Nie, wy, szlachetna pani!
— Ja? — zawołała uradowana, gdyż było to jej najtajniejszem marzeniem i z tego względu tak nienawidziła swego krewniaka, jako posiadającego znacznie więcej praw od niej. Ja będę panowała w Siedmiogrodzie? Zajmę książęcy tron w Kumiswarze?
— Tak jest!
— Ziściłyby się pragnienia mego życia! — mówiła w radosnym porywie — Nie potrzebna już jej wtedy będzie wieczna młodość, gdyż władza zastąpi wszystko!
Ucieszona, wybiegła z izby alchemika.
Stary popatrzył za nią, wstał i dziwnie pokręcił głową.
— Czy, będziesz panowała, czy nie będziesz, tego nie wiem! — szepnął — Nic mi o tem nie rzekły gwiazdy. A gadać tak muszę, byś się cieszyła i prędzej przysłała to, czego potrzeba! A gdy ja się odmłodzę, niechaj czart porwie twą duszę!

Resztę dnia hrabina spędziła w jaknajlepszym nastroju ducha i nie domyśliłby się nikt, jaką straszliwą rozmowę wiodła ze swym alchemikiem.
Odszukawszy Górkę, zaproponowała mu konną przejażdżkę i młody szlachcic polski, znów mógł ją podziwiać w zręcznym stroju amazonki i zachwycać się jej sprawnością na władaniu koniem. Elżbieta prawiła swym dzianetem, niczem najdoświadczeńszy rycerz, a gdy dla żartów jęli strzelać z łuków do celu w tej zabawie nie ustępowała nikomu.
Nie zdziwiło to bardzo Górki — wiedział bowiem, że madziarskie niewiasty, jeszcze więcej, niżeli polki, od młodu zaprawiają się w wojennem rzemiośle — ale zachwyciło go to ostatecznie.
Teraz, za piękną hrabiną, gotów był skoczyć w ogień i piekło.
Też, gdy spożywał znów sam na sam z Elżbietą wieczerzę nie szczędził jej gorących spojrzeń i zalotnych słówek.
Wydawało mu się, że i hrabina na jego spojrzenia odpowiadała ognistemi spojrzeniami i rada słucha duserów. Ale wszystko to, utrzymane było w granicach takiej przyzwoitości i dworskiego tonu, że wywnioskować nie mógł, czy żywić ma jakieś bliższe nadzieje.
Rozmarzony, lecz niepewny, odszedł do swej sypialnianej komnaty. Nie śmiał Elżbiecie wyznać miotających nim uczuć, by damy tak znakomitego rodu zbyt obcesowem wyznaniem miłosnem nie obrazić.
A gdy legł w swem olbrzymiem, wspaniałem łożu, długo jeszcze marzył o niej.
Wtem.
— Kto tu? — zawołał.
Przysiągłby, że po cichu rozwierają się drzwi i że do pokoju wślizguje się jakaś postać.
— Kto tu? — zdumiony, powtórzył i uniósł się na swem łożu.
Nie wierzył własnym oczom. Komnata tonęła w poświacie księżyca i było w niej prawie jasno. Wszystko rozróżniał znakomicie.
Powoli w stronę jego łoża, szła hrabina Elżbieta.
— Wy, pani? — szepnął.
Nie nosiła już dworskiej sukni, ani stroju amazonki. Tylko z lekkiego atłasku szatkę miała na sobie, przez którą przezierało różowe ciało, a na bosych stopach złociste sandałki..
— Wy, pani? — bełkotał, mniemając, że na jawie śni.
Wyciągnęła do niego swe nagie ramiona.
— Nie wołałeś mnie w swej miłosnej tęsknocie, rycerzu? Azaliż mam odejść? Chyba nie pragniesz tego?
Nie odrzekł nic, gdyż już trzymał ją w namiętnym uścisku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.