Krwawa hrabina/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
UCIECZKA GÓRKI.

Wojewodzic, powróciwszy do swej komnaty, działał zgodnie z planem, ułożonym przez Maryjkę. Skoro zajaśniał świt, począł się ubierać z wielkim hałasem, a nawet pozostawił na krześle, dla niepoznaki porozrzucane szaty. Później, zszedł na podwórze i głośno wołał Jaśka, a ten przybiegł, przecierając oczy i udając mocno zaspanego. Wszystko szło najpomyślniej, bo chłopak sam nocował w izdebce i na jego nocną nieobecność nikt nie zwrócił uwagi.
Potem, udali się do stajen i zażądali swych koni, które im przywiedziono usłużnie. Jakże nie miała czeladź i koniuchowie nadskakiwać młodemu polskiemu szlachcicowi, gdy jaśnie hrabina odnosiła się doń z takim respektem, a ranna przejażdżka nie dziwiła nikogo. Tembardziej, że Górka, mijając hajduka, uzbrojonego w halabardę, a wartującego w bramie, rzucił:
— Jedziem się trochę przewietrzyć! Ale powrócimy niezadługo!
Ledwie jednak opuścił zwodzony most, spiął konia ostrogami i popędził, niby pod kopytami rumaka paliła się ziemia.
— Chwałaż Panu! — szeptał. — Chwałaż, żem się wydostał! Czartowska siedziba!
Tuż za Czeithą rozpoczynał się duży, gęsty bór. Tam miano się spotkać z Maryjką i Iloną. To też, gdy wpadli między drzewa, wojewodzic zatrzymał swego bachmata.
— Zaczekamy! A z koni lepiej nie zsiadać! Różnie przydarzyć się może!
Skryli się za grubemi, stuletniemi dębami i jęli wyzierać, w stronę, skąd wiodła droga do zamku. Dokoła słoneczny, choć zimny jesienny poranek roztaczał swe piękno. Złociły się pół zwiędłe liście, śród gałęzi wesoło ćwierkały ptaszęta, zielenią połyskiwał mech. Wesoły ten i pogodny obraz na tyle był odmienny od ponurych scen, przeżytych nocą w podziemiach, że wydawały się one wojewodzicowi teraz, tylko złym snem.
— Uf! — odetchnął głęboko.
Uspokojony i zadowolony, bacznie wpatrywał się w drogę, biegnącą od Czeithy. Również i Jasiek wyglądał z natężeniem. Z za drzew zamek widać było, jak na dłoni i szeroką wstęgą wiła się piaszczysta droga. Ale, choć sporo już upłynęło czasu od chwili, kiedy znaleźli się w lesie, ani na drodze, ani na zwodzonym moście nikt się nie zjawiał.
— Cóż to być może? — złe przeczucie targnęło sercem wojewodzica.
Dalej wyglądali. Kręciły się i parskały, zniecierpliwione długiem czekaniem konie, aż musieli z nich zsiąść i przywiązać je do sosen. Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej i coraz silniej piekły jego promienie.
— Czy nie wypadła im jaka przeszkoda? Może coś powstrzymało ucieczkę?
Ale, w zamku panował spokój i nic nie znamionowało, by zaszło tam coś niezwykłego. Halabardnik chodził ospale po murze i obojętnie spozierał na okolicę.
Wojewodzic nie wytrzymał.
— Jaśku! — zawołał. — Powrócę do zamku i sprawdzę, co się tam dzieje!
— Czy bezpiecznie, panie?
— Nic mi nie grozi! Myślę, że Maryjka jeno sama na później odłożyła ucieczkę! Gdyby ją przyłapano i odkryto związaną przez nas w lochach wiedźmę, w zamku powstałby alarm i za nami wysłanoby pogoń. Tymczasem, tam wszystko, jak zwykle...
— Wojewodzicu... — Jaśko w zamyśleniu kręcił głową.
— Pojadę, zasięgnąć języka i wnet powrócę.
— Wojewodzicu, ja z wami....
— Nie, pozostań! Może wyszły z innej strony i inną nadejdą drogą.
— Coś mi powiada...
— Głupiś! Nikt za dnia na mnie napaść się nie ośmieli, a jeśli wyczuję niebezpieczeństwo, zawrócę...
Wskoczył na swego karego bachmata i pognał w stronę zamku, choć Jaśko mu dawał jakieś ostrzegawcze znaki.
Rychło znalazł się na zwodzonym moście i wjechał do bramy. W rzeczy samej, w zamku panowała całkowita cisza. Wrota uniżenie mu rozwarł wartownik i nie wydawał się wcale zdziwiony, że wojewodzic bez Jaśka powraca. Stojący zaś obok, uzbrojony hajduk, pozdrowił Górkę zwykłym, wojskowym ukłonem.
— Nic się nie wydało! — pomyślał.
Spokojnie, pełen dobrej nadzieji jechał przez podwórze. Uderzyło go tylko, że jakiś pacholik, na jego widok rzucił się raptem w stronę komnat hrabiny, uczyniwszy zdziwioną minę.
Ale, jeśli na widok roztaczającego się w zamku normalnego życia, umysł wojewodzica opuściła obawa, iż odkrytą została ucieczka, obecnie jęła go trapić nowa troska. Jak porozumieć się z Maryjką? Gdzie ją szukać? Czemu uległ odwłoce tak świetnie ułożony plan?
— Co postanowić?
Po chwili namysłu, doszedł do przekonania, że najlepiej uczyni, jeśli zajdzie do swej komnaty. A nuż tam jaki znak pozostawiła Maryjka?
Zeskoczył z konia i poleciwszy komuś ze służby potrzymać bachmata, skierował się w stronę ganku. Z tego ganku wiodły schody na górę, do pokojów właśnie, w których zamieszkiwał.
— Cóż to, ozdrowieliście, kawalerze? — nagle posłyszał głos.
Przy wejściu stała Elżbieta, uśmiechając się dziwnie. Tuż za nią garbus, Fitzke.
Drgnął, przeklinając w duchu los, że ją napotkał. Postarał się jednak ukryć swe zmięszanie.
— Tak! Powracam z przejażdżki...
— Minęła wasza niemoc? Opuściła was frybra?
— Czuję się lepiej...
— Pewnie... Pewnie... Kto całą noc spędził w podziemiach, na frybrę znalazł najlepsze leki!
Wojewodzicowi pociemniało w oczach. Wykryła wszystko, a on samochcąc wpadł w pułapkę, powracając do zamku.
— Nie pojmuję, o czem mówicie, mościa hrabino! — starał się udawaniem ratować z rozpaczliwego położenia.
Na twarzy Elżbiety pojawił się zacięty i nieubłagany wyraz. Widział go po raz pierwszy. Teraz nie była już piękna, była w swym gniewie straszliwa.
— Nie pojmujecie? — zgrzytnęły jej słowa. — Może mam przypomnieć rozmowę, którąście wiedli z zuchwałą dworką, znajdującą się obecnie w lochach wraz z Iloną? Może mam tu przywieźć starą moją sługę, by powtórzyła, jakeście ją związali, a nawet chcieli zabić?
Pojął, że na nic się nie zda dalsze zapieranie. I jego porwała pasja. Ilona wraz z Maryjką w więzieniu? Udaremniona ucieczka...
— Wiedźmo! — ryknął. — Z piekła rodem djablico! Zdasz sprawę rychło z twych zbrodni przed Panem i ludźmi. Wiem, jaki jest sekret twej czartowskiej urody! Uwolnij natychmiast nieszczęsne dziewice...
Zaśmiała się krótkim, złym śmiechem.
— Nim je uwolnię, ty zginiesz....
— Ja zginę?
— Zginiesz, boś poznał moje tajemnice! A kto je poznał, żyw z Czeithe nie wyjdzie!
— Śmiałabyś?
W tejże chwili, Fitzke stojący dotychczas za hrabiną, wysunął się naprzód i piskliwym, ale donośnym głosem zawołał:
— Hajducy! Do broni!
Raptem zaroiło się na zamkowem podwórzu. Z różnych kątów jęli wychylać się uzbrojeni ludzie i biec w stronę ganku.
Górka poznał, że to nie przelewki. Wyrwał karabelę i obejrzał się za koniem. Lecz konia nie było. Spostrzegł, jak wiedzie go do stajen masztalerz.
— Ludzie! — krzyknął do nadbiegających. — Wasza pani to potwór! Morduje w podziemiach niewinne dziewice!
Wykrzyknik ten nie uczynił na hajdukach żadnego wrażenia.
— Wy, zbóje! — dalej krzyczał, pragnąc ich opamiętać. — Jestem szlachcicem polskim, znakomitego rodu! Jeśli zginę, sroga was spotka kara! Dacie głowę katu, lub każdy z was zawiśnie na wysokiej sośnie!
Ale i ta pogróżka nie pomogła. Hałastra, służąca za straż przyboczną Elżbiecie, była tak dobrze opłacana i składała się z takich zbirów, że w każdej chwili każdego gotowa była posiekać na kawałki, byle padł odpowiedni rozkaz hrabiny, lub Fitzka.
Widział tedy Górka przed sobą zawzięte, rozbestwione mordy — i pojął, że do rozumu im nie przemówi.
Porwał go gniew.
— A, skurczybyki...
Przyskoczył do ściany, by tył sobie zabezpieczyć i jął ciąć pałaszem na prawo i lewo. A że bronią władał znakomicie, wnet kilku najbliższych, nacierających z porozwalanemi łbami, krwawiąc, zwaliło się na ziemię.
— Masz, skurczybyku i ty... i ty...
Hajducy przystanęli w niepewności, zdumieni tym oporem. Lecz, wnet znów rozległ się głos hrabiny:
— Naprzód, tchórze! Zabijcie go, zabijcie!
— Przynieść kopje! — wrzasnął nagle garbus, który stojąc obok Elżbiety przyglądał się walce. — Zadźgajcie go dzidami!
Nastała chwila straszliwego oczekiwania. Hajducy nie nacierali, otaczając Górkę półkolem. Raptem spostrzegł, jak od zbrojowni biegnie nowych kilkunastu, uzbrojonych w długie, włócznie.
— Koniec mój nastał! — pomyślał. — Zginę w zbójeckiej jaskini, bezsławnie!
Zaiste, trudno było sprostać jednemu człowiekowi z szablą jeno, przeciw kilkunastu ludziom, zaopatrzonym w dzidy. Wojewodzic, jednak walczył do ostatka. Gdy natarli na niego włóczniami, odbijał włócznie, ciął po łapach, trzymających dzidy i znów kilku poranił hajduków. Lecz koniec tej walki łatwy był do przewidzenia. Już któraś kopja, wprawdzie lekko, przeszyła ramię wojewódzka, inna drasnęła go po twarzy.
— Tra... ta... ta... Tra... ta... tu.... — raptem rozgłośnie ozwała się trąbka.
Twarz hrabiny stała się blada, Fitzke z widocznym skulił się przestrachem, podniesione włócznie opadły, a głowy wszystkich zwróciły się w stronę bramy, skąd dobiegał ten sygnał.
— Tra... ta... ta... — niecierpliwie nagliła trąbka.
W tejże chwili od wartowni pędem, nadbiegł jakiś człowiek i coś do ucha szepnął hrabinie:
— Otworzyć! — wyrzekła niepewnym głosem. — Niema rady, należy otworzyć!
Górka odetchnął głęboko. Ktokolwiek przybywał do zamku, będzie jego wybawcą. A czuł, że już był po temu najwyższy czas, bo lewe ramię ociekało krwią, prawe nastarczyć nie mogło parowaniu ciosów, a groźne spisy zbliżały się do piersi.
I on wzrokiem wpił się w bramę.
Rozwarły się wrota i wjechał trębacz, przybrany w cesarskie barwy austryjackiego domu. Zdala, donośnym głosem wołał:
— Jaśnie wielmożny graf Hugo von Hermansthal w odwiedziny do szlachetnej hrabiny przybywa!
Za nim w oddaleniu kilku kroków widniała znaczna grupka jeźdźców. Na jej czele jechał mężczyzna w średnim wieku na bułanym dzianecie, przybrany w czarny, wyszywany srebrem, bogaty strój hiszpański. Głowę nosił wysoko, jak ktoś, co świadom jest własnego znaczenia, twarz miał dumną, niemiłą śniadą, okoloną zarostem, zakończonym ostro przystrzyżoną bródką, na szyi połyskiwał ciężki złoty łańcuch. Był to hrabia Hugo von Hermansthal, wysłannik cesarza Rudolfa, który z polecenia swego pana, zaniepokojonego ciągłem wrzeniem na Węgrzech, objeżdżał dwory znaczniejszych magnatów, by mu kaptować zwolenników. Za hrabią podążał oddział uzbrojonych rajtarów.
— Graf Hugo von Hermansthal! — powtórzyła Elżbieta z widocznym przestrachem. — Co czynić?
Graf, który nadjeżdżał powoli i z wielką pompą, zamierzając złożyć hrabinie Nadasdy wizytę z zachowaniem wszelkich etykietalnych form, które wówczas tak przestrzegano, znalazłszy się pośrodku podwórza, nagle wstrzymał konia, zdumiony.
Zaiste, jego oczom przedstawił się niezwykły widok. Przytulony do ściany, jakiś młody wojak, w bogatym polskim ubiorze, przed nim zgraja hajduków z wyciągniętemi dzidami, a na górze hrabina, w towarzystwie potwornego garbusa, niby dowodząca tą osobliwą bitwą.
Ale, graf von Hermansthal nie darmo był wytrawnym dyplomatą, który niejednego się nauczył na austryjackim dworze. Żaden muskuł nawet nie drgnął na jego twarzy i nie okazał najmniejszego zdziwienia.
— Proszę zapytać szlachetną hrabinę — rzekł zimno do trębacza — czy nas przyjąć raczy? Może nie w czas przybywamy?
Lecz Elżbieta biegła już w stronę grafa Hugona, zapomniawszy o wszelkiej etykiecie. Znała go oddawna a całej tej historji należało dać jakie takie wytłómaczenie.
— Grafie! — wołała. — Rada was widzę! Darujcie tylko, żeście natrafili na niemiłą utarczkę! Zdrajca zakradł się do mego zamku i pragnę żywcem go pojmać!
Zarówno Elżbieta, jak i graf mówili po niemiecku, gdyż Hermansthal wcale nie władał węgierskim językiem. Górka nie rozumiał z tego ani słowa, gdyż szwabskiego nie znał, lecz domyślając się, że hrabina da, oczywiście, przewrotne wytłómaczenie tej całej scenie, po łacinie, która była wówczas międzynarodowym językiem, jął wołać:
— Jestem Górka! Polski szlachcic, znakomitego rodu! Grafie! Może wam nie obce moje nazwisko! Potworne rzeczy się dzieją w tym zamku.
Hugo von Hermansthal zwrócił ku niemu na chwilę głowę, lecz patrzył, niby Górki wcale nie widząc.
— Grafie! — krzyczał ten dalej. — Tu mordują w lochach niewinne ofiary! Nieszczęsne dziewice! Ponieważ stanąłem w ich obronie, hrabina chce mnie zabić! Obowiązkiem każdego szlachcica, jakiejkolwiekby był narodowości, jest stanąć w mojej obronie....
Z natężeniem śledził wyraz twarzy grafa. Lecz ten odwrócił znowu głowę, niby straszliwe słowa oskarżenia nie dotarły do jego słuchu.
— Nie wierzcie mu... Nie wierzcie... — wołała hrabina.
Graf zeskoczył z konia, i uczynił kilka kroków w stronę nadbiegającej hrabiny. Poczem, przyłożywszy rękę do serca, złożył przed nią głęboki ukłon, niby znajdował się na balowej sali.
— Miłościwa pani...
Górka nie panował nad sobą.
— Czyżeście ogłuchli, grafie? — ryknął wściekły. — Nie słyszeliście, co powiedziałem? A może obca wam jest łacińska mowa?
Może w innym wypadku Hugo von Hermansthal zachowałby się inaczej. Ale, na jego udaną obojętność składały się różne powody. Przedewszystkiem, przybywał do hrabiny Nadasdy w imieniu cesarza Rudolfa, aby skaptować jej względy, i wcale nie miał zamiaru odrazu stawać po stronie jej wroga. Pozatem nienawidził Polaków, gdyż swego czasu z arcyksięciem Maksymiljanem uczestniczył w bitwie pod Byczyną i wraz z nim rozgromiony, dostał się do niewoli, a ród Górków, znany ze swej nieprzychylności dla niemców, był mu specjalnie nienawistny. Dlatego też, lekko tylko powtórnie zwrócił w stronę wojewodzica głowę i powoli cedząc wyrazy, odparł:
— Doskonale znana mi jest łacińska mowa i pojąłem, coście rzekli! Ale, nie znam waści! Niechaj przódy z ust miłościwej hrabiny posłyszę, o co rzecz idzie, a wówczas wyrozumiem, czyście godni, bym stanął w waszej obronie.
— Ach, ty niemiecka małpo! — syknął przez zęby Górka i dalej chciał coś krzyczeć, ale zagłuszył go głos hrabiny:
— Otóż to! Otóż to! — wołała, czując jak jakiś potworny ciężar spada z jej piersi, a towarzyszący grafowi rajtarzy nic nie pojmują z łacińskiej mowy. — Ten zdrajca osypuje mnie najpodlejszemi oskarżeniami! A ja jeno pragnę go rozbroić! Niechaj, pod strażą uda się do swej komnaty, a my wnet przybędziemy tam i sami grafie, rzecz całą rozpatrzycie!
— Zgoda! — krzyknął Górka, mniemając, że ostatecznie nadętemu austryjakowi prawdę wyjaśni. — Zgadzam się! Niechaj, graf, całą sprawę rozpatrzy!
Hugo von Hermansthal skinął głową. Po chwili Górka, prowadzony przez dwóch uzbrojonych hajdamaków, szedł do swej dawnej komnaty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.