Krwawa hrabina/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawa hrabina |
Podtytuł | Sensacyjna powieść historyczna |
Wydawca | Bibljoteka Echa Polskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | P. Brzeziński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Księżyc płynął nad zamkiem, niczem korab po bezkresnych dalach nieba, była już północ i wszędy zaległa cisza, gdy w drzwi komnaty rozległo się lekkie skrobanie, a później rozwarły się one lekko.
— Śpicie, wojewodzicu? — zabrzmiał przytłumiony głos.
Ale Górka nie spał. Zdążywszy się ubrać po omacku, niecierpliwie wyglądał chłopaka. Pochwycił karabelę do ręki i już był przy nim.
— Idziemy?
Tamten położył palec na ustach.
— Cs... — szepnął. — Stąpajcie za mną, wojewodzicu... Jeno cicho... Tu ściany mają uszy, a garbus po domu łazi i nocą..
Wślad za chłopakiem, Górka przemknął się przez kilka pokojów. Ze ździwieniem zauważył, że Jaśko, który za dnia zapewne, dobrze poznał drogę, kieruje się w stronę przedsionka. Ów przedsionek, była to, olbrzymia sala, zawieszona zbrojami i rogami jeleniemi, z której kilkoro drzwi wiodło w różne strony. W czasach ubiegłych, służyła za miejsce zebrań licznie zjeżdżającego się do Czeithy rycerstwa, a wojenne trofea świadczyły o dawnej, stwierdzonej wiekami świetności.
W głębi znajdował się wielki kominek, obok zaś stała postać, ledwie widoczna w mroku.
Ku niej podbiegł Jaśko.
— Maryjka?
Wojewodzic, gdy się zbliżył, z trudem rozróżnił rysy przystojnej, wysokiej dziewczyny, której jasne włosy i oczy świadczyły o sarmackiem pochodzeniu.
Na widok Górki uśmiechnęła się przyjaźnie, ale również położyła palec na swe usta.
— Tu nie gadajmy, wasza miłość — ozwała się po polsku, wcale poprawną mową. — Nie raz z pod ziemi szpieg wyrasta.
— Gdzie? — chciał zapytać, lecz wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Dziewczyna wsparła się całą swą postacią o jeden z boków kominka, a ten bez szmeru obrócił się na swych zawiasach. Z za niego wyjrzała czarna głębia — wejście do podziemnego korytarza.
— Wejdźmy.....
Wojewodzic ledwie stłumił okrzyk zdziwienia, lecz posłusznie wślad za dziewczyną i Jaśkiem wszedł do ziejącego wilgocią otworu. Komin obrócił się znowu i znaleźli się w całkowitej ciemności.
— Tfu, do licha! — zaklął. — Istny zaczarowany pałac! Ale, cóż poradzim śród tej nocy? Choć, oko wykol, nic nie widać!
— Zaraz będzie światło, wasza miłość! — odparł Jasiek i przy pomocy krzesiwa i hubki, zaświecił łuczywo.
Zgóry, przygotował pochodnię. W jej blasku mógł Górka dobrze rozejrzeć dziewczynę. Na twarzy jej rysował się wyraz dobroci i szczerości, a oczy z wdzięcznością patrzyły na młodego szlachcica, poczciwie.
— Jak doszliście do tych sekretów, Maryjko? — zapytał zaciekawiony.
— Wszystko wam opowiem, wasza miłość! — poczęła tłómaczyć. — Oddawna coś mi się nie podobało w tym zamku. Mieszkam tu już kilka lat, bo gdy matka umarła w Polsce, ojciec wraz ze mną, byłam jeszcze dzieckiem, wywędrował na Węgry i wstąpił do hrabiny na służbę, za hajduka. A gdy legł w jakiejś potyczce z pohańcami, którzy aż pod Czeithe się zapędzili, pozostałam u hrabiny, jako dworka. Prawdę rzec, nie mogłam żalić się na nią. Hrabina hojna jest dla ludzi, choć czasem zła i okrutna. Ale tu działy się sprawy dziwne, napełniające mnie trwogą...
— Jakież to sprawy?
— Zastanowiło mnie, czemu hrabina czasem wydaje zlecenie, że nikomu w nocy nie wolno wychodzić na zamkowe podwórze, a nawet wyzierać przez okna. Mawiała, że przybywają do niej wysłannicy z Siedmiogrodu, obecność ich musi być zachowana w tajemnicy, a nawet nieznane nikomu ich twarze. Hajduków i resztę służby mało ciekawiły te nocne odwiedziny. Spali, po obfitej wieczerzy, zresztą pani tak osypywała ich złotem, że było im obojętne, co się w zamku działo. Lecz, mnie zdjęła ciekawość. Zaczaiłam się pewnej nocki w podwórzu i ukryta za węgłem, dojrzałam dziwny obraz. Do zamku przybyli nie żadni wysłannicy, a ten przebrzydły garbus Fitzke, wraz z kilku najbardziej zaufanymi hajdukami księżnej, wnieśli do zamku jakowąś związaną dziewczynę i wnet zawlekli ją do lochów...
— Do lochów?
— Trzeba wam wiedzieć, wojewodzicu, że w zamku istnieją dwa rodzaje lochów. Jedne, dostępne wszystkim, które chętnie nawet pokazuje hrabina. Nie ujrzycie w nich nic, prócz starego żelastwa i różnych rupieci. Ale, są drugie lochy, potajemne, znakomicie ukryte przez tego, który zamek budował. Z nich właśnie korzysta ona, tam mieszczą się prawdziwe więzienia, a na wejście natrafić nie łatwo. Ciągną się te lochy, od przejścia, w którem stoimy, aż do narożnej baszty...
— A... a... — syknął.
— Na piętrze, w baszcie mieszka stary mąż, zowący się Atrefiusem. Czyta on w gwiazdach, a hrabina ma dlań ogromne poważanie. Co z nim czyni, nie wiem, ale nie wolno nikomu wchodzić do astrologa i tylko Fitzke mu jedzenie nosi. Pod tym mieszkaniem zaś, znajduje się bardzo dziwna izba. Jeśli nacisnąć jedną ze ścian, z pod stóp usuwa się część podłogi i ten, który tam stał wpada do głębokiej studni. W drugiej ścianie, mieszczą się potajemne drzwiczki, prowadzące właśnie do owych sekretnych lochów. Niemi przenika tam hrabina i Fitzke, oraz tamtędy wnoszą pochwycone ofiary...
— I wyście, Maryjko — zawołał z podziwem — to wszystko wykryli?
— Przypadkiem! Całkowicie, przypadkiem! — skromnie odrzekła. — Lecz, zaczekajcie, wojewodzicu, niechaj wam po porządku powtórzę...
— Słucham...
— Gdy ujrzałam to nocne porwanie, jakie napełniło mnie lękiem i żałością dla zawleczonej do lochów nieznajomej dziewczyny, nie mogłam się uspokoić. Z nikim nie śmiałam się dzielić mojemi spostrzeżeniami, bo czułam, że mi nie uwierzą, lub co gorsza, doniosą hrabinie i również osiądę w turmie. Dziwiło mnie tylko, czemu tak postępuje i do dziś dnia nic wyrozumieć nie mogę. Na cóż te porwania, gdy okup jej niepotrzebny i jest tak bogata, że złoto rozrzuca garściami, a nieraz hojnie darzy żebraków?
Górka pokręcił głową. I on nie pojmował celu tych niezrozumiałych zbrodni.
— Od tego dnia — mówiła dalej — jęłam bacznie śledzić i podobnych scen dostrzegłam sporo. Stale w nocy, w znacznych, wprawdzie, odstępach czasu, Fitzke przywoził kogoś do zamku i ten niknął w lochach. A ponieważ o więźniach nie wspominano nigdy i nie opuszczał Czeithy, słusznie mogłam mniemać, że tam ginął. Przypadek, jak wspomniałam, potwierdził moje podejrzenia.
— No... no... — naglił wojewodzic.
— Razu pewnego, przechodząc przez przedsionek, poślizgnęłam się, zatoczyłam i padłam na kominek, a palce moje niechcący pochwyciły za jedną z rzeźbionych ozdób. Głowę byka, — jak jutro, za dnia będziecie mogli się przekonać. Ku mojemu zdumieniu, głowa cofnęła się gdzieś do tyłu, w tejże chwili obrócił się kominek — jak niedawno za wami się obrócił — i wpadłam do jakiegoś ciemnego korytarza.
— Pojmuję! — zawołał, domyślając się reszty.
— Rzecz prosta, nie rzekłam nikomu ani słowa o mojem odkryciu, ale później, zaopatrzywszy się w pochodnię, zwiedziłam podziemia. Były w on czas puste, a tylko porzucone tu i ówdzie szkielety świadczyły o popełnionych mordach.
— Tam, do czarta!
— Ujrzałam małą izdebkę, zamkniętą kratą, celę w której trzymają więźniów: Dalej, długi korytarz, biegnący aż do baszty zamkowej. Idąc tym korytarzem, dotarłam do dziwnej izby, mieszczącej się pod komnatą mistrza Atrefiusa i poznałam potajemne przejście, wiodące do podziemi. Bo, hrabina i Fitzke prawie nigdy nie idą do lochów tą drogą, którąśmy przeszli. Obawiają się, żeby nie podejrzał ich kto ze służby i tajemnica ich nie stała się powszechnie wiadoma. A w baszcie, do której wstęp surowo wzbroniony, im to nie grozi. Również przypadkiem, odkryłam mechanizm, usuwający deski ruchomej podłogi. Teraz wiecie, wszystko.
— Nie! — zawołał żywo wojewodzic. — Jeszcześ przemilczała Maryjko, o sprawie najważniejszej! Kto obecnie znajduje się w lochach i czemu tam przebywa?
— Wiem, kto tam się znajduje! — odrzekła. — Lecz, czemu przebywa w podziemiach, stanowi dla mnie zagadkę. Na dwa dni przed waszem przybyciem, znów garbus porwał młodą dziewczynę i zamknął w potajemnej celi. Udało mi się nawet z nią zobaczyć. Zowie się Ilona i pochodzi, pono, ze znakomitego, lecz zubożałego rodu. Wraz z wami dobijał się do zamku jakiś jej opiekun, czy też wierny sługa, ale pewnie zginął, gdyż hrabina poleciła garbusowi sprowadzić go do baszty i odtąd więcej się nie pojawił. Żal mi okrutnie owej Ilony, bo piękna, niczem marzenie...
— Taka urodziwa? — powtórzył Górka z zaciekawieniem.
— Pragnęłam pannę Ilonę uwolnić, lecz nie wiedziałam, jak to uczynić. Z podziemi wyswobodzić ją łatwo, lecz z zamku wywieść trudno. A nawet, gdyby to się udało, dokoła Czeithy wszędy lasy, a w nich pełno rozbójników i pewna zguba. Owóż, gdyście przybyli, wojewodzicu, postanowiłam ze wszystkiego zwierzyć się Jaśkowi. Wy, ocalicie Ilonę, a ja zbiegnę wraz z wami, bo ten zamek, to istna czeluść piekła.
— Wyswobodzimy ją i uciekniemy! — z mocą zawołał Górka. — Wiedźcie, nas, Maryjko przodem, bowiem czas nagli!
Dziewczynie nie trzeba było dwukrotnie powtarzać tego rozkazu. Szybko poczęła zstępować z kamiennych, wąskich schodków, wiodących na dół, a Jaśko swą pochodnią oświecał jej drogę. Schodki skończyły się i dotarli do początku długiego, krętego podziemnego korytarza. Owiał ich chłód i wilgoć, a miast kamiennych płyt, poczuł wojewodzic pod swemi stopami rozmiękłą ziemię.
Maryjka zagłębiła się w ten korytarz, który wił się w różne strony i zda się ciągnął bez końca. Chwilami był tak niski, że słusznego wzrostu wojewodzic, szedł na pół zgięty. Chwilami rozszerzał się w jakieś podziemne izdebki, a wtedy wydawało się Górce, że widzi po kątach leżące kościotrupy.
Raptem, Maryjka pochwyciła go za rękę i cicho szepnęła.
— Zaraz będziemy u celu! Starajmy się czynić najmniej hałasu!
— Czy ją strzegą? — zapytał.
— Tak! — posłyszał odpowiedź. — Ilony strzeże stara wiedźma! Stara i słaba i łatwo dacie sobie z nią radę. Często odchodzi w głąb korytarza, a gdy ostatnio byłam w podziemiach, nie widziałam jej wcale i swobodnie mogłam się rozmówić z panną Iloną. Może i teraz jej nie zastaniemy. Lecz, ostrożność nie zawadzi...
Jeszcze kilkanaście kroków i przed nimi zamigotało słabe światełko. W tem miejscu kończył się korytarz, przechodząc w większą salę. Maryjka dała im znak, aby się zatrzymali, a sama pobiegła na palcach do występu muru. Przytuliwszy się do ściany, wyjrzała ostrożnie. Poczem skinęła na wojewodzica, by ten się do niej zbliżył.
— Jest tam stara! — oświadczyła. — Coś gada do uwięzionej. Nawet słychać słowa!
Z kolei z za muru wyjrzał wojewodzic, a to co ujrzał napełniło go grozą. Niby scena z Dantejskiego piekła.
Duża, podziemna sala, ledwie rozwidniona mdłem światłem, płonącem w wysoko u stropu zawieszonej latarni, była przedzielona na pół żelazną kratą. Za nią zamknięta, niczem dzikie zwierzę, znajdowała się młoda dziewczyna, zapewne Ilona. Siedziała zgarbiona i nieszczęśliwa na jakimś drewnianym pniaku, a piersią jej wstrząsał płacz. Obok krat zaś, stała istna wiedźma, rzekłbyś tylko co przybyła z Łysiej Góry, z czartowskiego sabatu. Długa, chuda, stara kobieta, o spadających na czoło kosmykach siwych włosów i gorejących nienawiścią oczach. Naigrawała się ona, prawdopodobnie, nad swą ofiarą — może tylko dla tego, że była piękna i młoda — bo szlochy Ilony rozlegały się coraz głośniejsze a z ust wiedźmy wydobywał się zły chichot.
— Nie wydobędziesz się stąd, nie wydobędziesz, jasna panienko — zasyczały w uszach wojewodzica jadem przepojone słowa. — Zginiesz, jak ten twój opiekun zginął!
— Boże! — mówił pełen boleści, melodyjny głos. — Pocóż jeszcze pastwić się nade mną? Czyż wy serca nie macie, kobieto? Więc, on zginął?
— Zginął — szydziła wiedźma — jak szczur wrzucony do głębokiej studni! Ciebie spotka inny los! Będzie garbus gardło ci przerzynał nożem, niczem jagnięciu....
Uwięziona na tę pogróżkę nawet nie zwróciła uwagi. Jedno zaprzątało jej umysł i boleśnie targało sercem.
— Iwan! Mój kochany Iwan zginął! Wrzucony do studni!
Krew uderzyła do głowy wojewodzica.
— Nie zdzierżę! — mruknął. — Ubiję tę staruchę!
Już miał rzucić się naprzód, gdy Jaśko przytrzymał go za ramię.
— Nie szlachecka to rzecz, wojewodzicu, walczyć z wiedźmami! Już ja lepiej temu plugawstwu dam radę!
I zanim Górka zdołał się obejrzeć, chłopak jednym susem siedział na starej. Wyrznął ją w łeb potężnie kułakiem, że zwaliła się niczem kłoda na ziemię.
— Ma jędza, za swoje!
W tymże czasie Górka wraz z Maryjką pobiegli do żelaznych krat.
— Jesteście! — wyrwał się na ich widok radosny okrzyk z ust uwięzionej. — Jesteś, Maryjko! A ja sądziłam już, że nie przyjdziecie!
Wojewodzic wpijał się teraz wzrokiem w nieszczęsną dziewczynę. Zaprawdę, nie przesadziła Maryjka, twierdząc iż jest piękna, jak marzenie. Choć i w niej przebijał ognisty, węgierski typ, jakże odmienna była od Elżbiety. Każdy rys twarzy zdradzał niezwykłą łagodność i szlachetność i odrazu widać było, że nie potrafi nikomu uczynić krzywdy. Wysoka, smukła i delikatna, patrzyła teraz na wojewodzica wielkiemi oczami, pełnemi łez, niczem wzrokiem zagonionej przez myśliwych sarny. Twarzyczkę miała zmizerowaną i pobladłą, a rozpuszczone kasztanowe włosy, niby płaszcz otulały jej ramiona.
— Nie wiem, jak wam mam dziękować! — rzekła głosem pełnym boleści do Górki. — Pragniecie mnie ocalić? Czyż warto? Cóż mi pozostało na świecie?
Wojewodzic poczuł, że ściska mu się serce.
— Ależ....
— Cóż mi pozostało! — mówiła. — Nazywam się Ilona Feroczy i pochodzę ze znacznego siedmiogrodzkiego rodu. Rodzice dawno pomarli i zamieszkiwałam wraz z bratem w naszym zamku. Przed miesiącem brat udał się w swoich sprawach na Węgry, a na nasz zamek, w czasie jego nieobecności, niespodzianie napadły hordy bisurmańskie. Broniliśmy się dzielnie — podkreśliła z energicznym błyskiem w oczach — lecz trudno było sprostać przeważającej sile. A gdy nie pozostała już żadna nadzieja odparcia pohańców, wtedy mój stary sługa Iwan potajemnie wywiódł mnie z zamku. Wraz z nim uciekałam do Pesztu, sądząc, że gdzie po drodze brata napotkam. Tymczasem, tu w pobliżu, w czasie noclegu w karczmie, nagle na mnie napadnięto, porwano i osadzono w lochach. Jakiś potworny garbus oraz hajducy, wyglądający na zbójów... Jak się od Maryjki dowiedziałam, z rozkazu hrabiny Nadasdy... Po co? Na co? Nie wiem.... Bo wcale jej nie znam i nie uczyniłam jej żadnej krzywdy... A jestem tak biedna, że najmniejszego nawet za mnie nikt nie złoży okupu...
— Niepojęte... — mruknął Górka.
— W czasie napadu — opowiadała dalej — Iwana w karczmie nie było. Inaczej obroniłby mnie. A gdy się dowiedział, żem zginęła, stracił głowę. Przybył do tego przeklętego zamku, aby mnie ocalić i sam życie postradał. Wszak wyznała, niedawno ta przebrzydła wiedźma, iż wrzucono go do przepastnej studni. Wrzucono, by nie pozostał żaden świadek zbrodni i wszelki ślad po mnie zaginął. I cóż mi pozostało, kawalerze? Iwan, który mi był więcej niż sługą, ojcem prawie, bo mnie wychował od dziecka, zabity; zamek zburzony i rozgrabiony, a brat gdzieś na Węgrzech zaginął! Gdzie pójdę, gdzie się obrócę? Lepiej, pozostawcie mnie w tych lochach...
Znów jej piersią wstrząsnął potężny szloch. Wojewodzica również coś ściskało za gardło. Z mocą, jednak zaprzeczył:
— Nie należy nigdy tracić nadzieji, mościa panno! Skoro znajdziecie się na wolności i brata odnajdziecie i zamek uwolnicie z rąk pohańców... Da Bóg, wszystko się odmieni! A za śmierć nieszczęsnego Iwana, hrabinę prędzej czy później czeka pomsta... Ja też...
Chciał jeszcze dodać, że służy biednej, pięknej uwięzionej w każdej okoliczności życia swem ramieniem i pomocą, gdy te wywody przerwał głośny okrzyk:
— Oj! — wrzasnął raptem Jasiek. — Wiedźma ucieka!
W rzeczy samej, stara jędza, która po uderzeniu otrzymanem od chłopaka, czas jakiś leżała nieruchomo na ziemi, będąc lub też udając zemdloną, nagle porwała się na nogi i z chyżością, której nikt się po niej nie mógł spodziewać, poczęła umykać w przeciwną stronę korytarza.
— Łapaj! Trzymaj! — ryknął wojewodzic i rzucił się za nią.
Lecz i tym razem Jaśko zdążył go wyprzedzić.
Choć gnała szybko, dopadł ją na zakręcie korytarza i powtórnie obalił na ziemię. Tym razem broniła się zaciekle, usiłując ugryźć w rękę chłopaka. Zgniótł ją kolanami, mrucząc:
— Uspokoisz się ty, czartowska babko!
Maryjka, która zdala przyglądała się tej scenie, zawołała:
— Obszukaj ją dobrze, a później zwiąż, Jaśku! Musi mieć klucz w kieszeni. Toć inaczej z za krat nie uwolnimy, panienki!
Kraty, za któremi więziono Ilonę, były zamknięte na dużą kłódkę. Mimo oporu, Jaśko przetrząsnął kieszenie jędzy i z jednej z nich wypadł spory klucz.
— Bierz, Maryjko i otwieraj! A ja jej rączki i nóżki zwiążę, a później szmateczkę wetknę do gęby!
Odpinał swój pas, gdy wtem wojewodzicowi nowy koncept wpadł na myśl. Pojmował wszystko, ale jeszcze jedna pozostawała niejasna sprawa. Tą, tylko stara mogła wyświetlić.
Korzystając z tego, że wiedźma, wciąż przytrzymywana przez Jaśka, leżała w oddaleniu dość znacznem od krat, z poza których Maryjka zwalniała obecnie Ilonę, zbliżył się do niej i udając srodze rozsierdzonego, wyrzekł groźnym głosem:
— Związać i zakneblować, mało! Ja tej matce Belzebuba zaraz łeb utnę!
Chwycił się za karabelę. Stara, widząc, że to nie przelewki, zapiszczała nagle cichym głosem:
— Cóż ci uczyniłam, panie! Daruj życie, wasza wielmożność!
Górce tylko o to chodziło.
— Darować życie? Nie wartaś tego? Pastwiłaś się, czartowska sługo, nad bezbronną panienką! Chyba...
Cień nadziei przemknął w oczach starej.
— Wszystko, co zechcecie, uczynię, panie!
— To powiedz, czemu osadzono w lochach panienkę!
Spostrzegł, jak przerażenie rozlało się po pomarszczonej twarzy staruchy, a bezzębne usta wykrzywił wyraz lęku.
— Wasza wielmożność... Miłościwy panie... Nie żądajcie... Nie mogę...
— Gadaj! — znów porwał się za szablę. — Bo, jak mi Bóg miły, głowę zetnę...
— Panie...
— Gadaj... Jaśku, ściśnij ją mocniej...
— Dobrze... dobrze... — zdecydowała się na wyznanie, pod wpływem śmiertelnego przestrachu. — Powiem... Ale nie wińcie mnie o to... Dziewicę więziono, gdyż jej krew potrzebna....
— Co? — wojewodzic nie wierzył własnym uszom.
— Fitzke wytacza krew — wyrzucała teraz prędko z siebie — i niesie ją do mistrza Atrefiusa. Ten z tej krwi przyrządza dla hrabiny mikstury. Oto wszystko. Dlatego hrabina jest wiecznie urodziwa i młoda... Ale, jam nie winna... Dozoruję, jeno, ofiary...
— A... a... — wyrwał się z piersi Górki jakiś nieokreślony dźwięk, pod wpływem potwornego wyznania, poczem prawie ryknął. — Straszne! Straszne! Nie zamek to nawet zbójecki, a zaiste wrota piekła! Nie powinien z niego zostać kamień na kamieniu!
Chwilę sapał, nie mogąc się uspokoić. Również Jaśko patrzył na wojewodzica przerażonemi oczami. Wiedźma dygotała całem ciałem, powtarzając cicho:
— Jam niewinna! Oszczędźcie mnie, panie!
Górka się opanował, choć groźny mars nie zniknął z jego czoła.
— Zwiąż ją mocno! — rozkazał Jaśkowi. — W usta wetkaj gałgan! Nie będziem sobie plamili rąk krwią wstrętnej staruchy... Zresztą, obiecałem... A o tem, coś posłyszał, ani słowa przed białogłowami.
Jaśko tylko coś mruknął i jął gorliwie obwiązywać rzemieniem wiedźmę, niczem toboł.
Na szczęście, ta cała rozmowa nie dobiegła do słuchu Ilony i Maryjki, a Górka chwilowo nie zamierzał wyznawać nieszczęsnej dziewczynie, jaki los jej gotowano. Ilona już wyszła z za krat i stała wraz z Maryjką pośrodku podziemnej salki.
Zbliżył się do nich, a w ślad za nim pośpieszył i Jaśko, gdy zakneblował i całkowicie unieszkodliwił jędzę.
— Połowa zadania spełniona — mówiła Maryjka — teraz nam pozostaje uradzić, jak opuścić zamek! Mam pewien plan...
— Jaki? — podchwycił wojewodzic.
— Tak obmyśliłam! Siłą nie wydostaniemy się z Czeithy, bo nie zdzierżycie wojewodzicu, we dwójkę z Jaśkiem, napaści zgrai uzbrojonych hajduków. Jest ich w zamku zgórą setka i na rozkaz hrabiny, gotowi na kawałki posiekać każdego.
— Cóż, tedy, wynalazłaś?
— Potrzebny fortel! Niezadługo świta i będzie można upozorować wszystko. Pójdziecie z Jaśkiem na górę, jak gdyby nigdy nic, a skoro tylko wzejdzie słońce, udacie się do stajen i zażądacie swych koni. Niby, że pragniecie jechać na polowanie. Hrabina śpi i nie wzbudzi to niczyjej uwagi. Opuściwszy zamek, zaczekacie na nas w lesie, tym, co zaczyna się zaraz koło zamku.
— A wy? — zapytał Górka, jeszcze nie pojmując planu Maryjki.
— My uciekniemy równie prosto! Do świtu zaczekamy w lochach, bo nie zagraża nam tu żadne niebezpieczeństwo. Stara związana — wskazała na wiedźmę — a Garbus nie domyślając się, żeśmy przeniknęli tajemnicę podziemi, tutaj nie zajrzy... Gdy zaświta, wyjdziemy najspokojniej. Hajdukom dozorującym w bramie, którzy nad ranem najmniej są czujni, opowiem, że udaję się do lasu, żeby nazbierać dla hrabiny ziół i że nowa dworka mi towarzyszy. Panny Ilony nikt tu nie zna, Fitzke nie wstaje tak wcześnie i darujcie za szczerość, panienka ma takie szatki zniszczone, i tak biednie wygląda, iż każdy uwierzy, że to nowa pokojowa, niedawno przyjęta przez hrabinę. Zaręczam, że nikt nam nie sprzeciwi się w odejściu i że szczęśliwie spotkamy się w lesie... A później, wasza już rzecz, by uniknąć pogoni...
Wojewodzic, z podziwu, aż klasnął w ręce.
— Ależ, Maryjko! — zawołał. — To ci głowa!
Naprawdę, genjalny był ten niezwykle prosty plan i nie mógł się nie powieść. Wszystko zależało tylko od zimnej krwi i pośpiechu.
— Ależ głowa! — powtórzył.
Jaśko, który rozmiłowanym wzrokiem obrzucał dziewczynę, uśmiechał się tylko i niby mówił:
— Wszak gadałem, panie... Zuch, nie dziewucha...
Maryjka pokraśniała mocno z zadowolenia. Miłe jej były te dowody uznania.
— Teraz idźcie już! — rzekła. — Przypadkiem zajrzy kto do komnaty wojewodzica i spostrzeże, że go niema. Idźcie i wykonajcie wszystko, jakeśmy postanowili.
Górka rozumiał słuszność tej uwagi, lecz ciężko mu było rozstawać się z biedną Iloną. Westchnął tedy tylko, skłonił się przed nią i głosem, w którym brzmiała pewność szczęśliwego wyniku ucieczki, rzekł:
— Do rychłego zobaczenia, mościapanno!
Odparła mu spojrzeniem, pełnem wdzięczności, a gdy odchodził, zagłębiając się w długi korytarz, wiodący z lochów na górę, długo jeszcze jej wzrok biegł za smukłą sylwetką młodego rycerza. Oczy Ilony zdążyły już obeschnąć z łez, lecz z twarzyczki nie znikł wyraz boleści i przygnębienia.
— Wszystko dobrze będzie, panienko! — szepnęła Maryjka, niby pragnąc ją pocieszyć.
Z całej duszy żal jej było ślicznej Ilony. To też, gdy pozostały same, jak mogła, bawiła ją rozmową. Że i zamek odzyska i brata odnajdzie i że czeka ją świetna przyszłość. Nie nadmieniała jeno o starym Iwanie, nie chcąc straszliwem wspomnieniem śmierci przywiązanego sługi, jej zasmucać.
Ale trudno było rozpogodzić zasępione czoło Ilony. Uważnie niby słuchała słów Maryjki, lecz od czasu do czasu z piersi wydzierał się stłumiony jęk.
— Co pocznę? Co pocznę...
Wreszcie, Maryjka urwała i w podziemiach zaległa cisza, przerywana jeno charczeniem związanej wiedźmy. Stały długi czas, jedna obok drugiej w milczeniu. Aż wydało się Maryjce, że nadeszła pora opuścić lochy.
— Chodźmy! — rzekła. — Zapewne świta! Bezpiecznie was przeprowadzę!
Nawet na chwilę nie sądziła, że misternie ułożony plan może natrafić na przeszkodę.
Z kolei, zagłębiły się w ciemny korytarz, a dziewczyna, świecąc sobie pochodnią, szła przodem, dobrze znając drogę.
Mijały zakręty i podziemne salki, pochylały się, gdy tunel stawał się niższy i węższy, starając się nie upaść na śliskiej i błotnistej drodze, póki nie dotarły do miejsca, w którem zaczynały się kręte schodki, wiodące do przejścia, za kominkiem, na górę. Maryjka wbiegła na schodki i szepnęła:
— Zaczekajcie, panienko! Nacisnę sprężynę, odsunę kominek i zajrzę, czy w przedsionku kogo nie ma?
Tak też uczyniła, a Ilona stąpała za nią powoli, po kamiennych stopniach.
Nagle, kiedy Maryjka, znalazłszy się na górze, miała pochwycić za rączkę, otwierającą kominek, ten sam obrócił się na swoich zawiasach.
Z jej piersi wydarł się okrzyk lęku.
W przejściu stał jakiś człowiek i patrzył teraz na nie, z szatańskim wyrazem triumfu.
— Fitzke! — zawołała, przerażona. — Garbus przeklęty! Jesteśmy obie zgubione!