La San Felice/Tom V/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
List pisany przez króla Ferdynanda do Karoliny, wywołał wrażenie, jakiego się spodziewał. Wieść o tryumfie wojsk królewskich, z szybkością, błyskawicy rozbiegła się od Mergelliny do mostu de la Madeleine i od Saint-Martin do Môle, potem z Neapolu środkami nąjszybszemi do reszty królestwa; wysłano kurjerów do Kalabrji, lekkie statki do wysp Lipparyjskich i Sycylii a zanim posłańcy i zcorridori przybyli na miejsce, rozporządzenia zwycięzcy spełniano, dzwony trzechsest kościołów neapolitańskich dzwoniły z całych sił, wzywając na Te Deum. Salwy armatnie ze wszystkich fortec łączyły się z głosem spiżu i pochwałami Bogu armii.
Odgłosy dzwonów i wystrzałów rozlegały się we wszystkich domach Neapolu i w miarę przekonań mieszkańców, obudzały radość lub smutek. W istocie, należący do partji liberalnej z przykrością widzieli tryumf Ferdynanda nad Francuzami, nie był to bowiem tryumf jednego narodu nad drugim narodem, ale zasady nad zasadą. Wreszcie idea francuzka przedstawiała w oczach liberalnych Neapolu, ludzkość, miłość dobra publicznego, postęp, światło, wolność, wtedy kiedy idea napolitańska w oczach tych samych liberalnych przedstawiała barbarzyństwo, egoizm, zacofanie, ciemnotę i tyranję.
Ci czując się zwyciężonymi moralnie, zamknęli się u siebie, pojmując bardzo dobrze, iż pokazując się publicznie, nie byli pewni życia. Pamiętano jeszcze o strasznej śmierci księcia de la Torre i jego brata, ubolewając nie tylko nad Rzymem gdzie znów miała powrócić władza papiezka, ale i nad Neapolem, gdzie miał się utrwalić despotyzm tryumfem króla Ferdynanda, to jest dążności wstecznych nad dążnościami rewolucyjnemi. Co do zwolenników samowładztwa, a liczba ich była znaczna, bo składała się ze wszystkich należących do dworu, żyjących z niego i z całego narodu: rybaków, tragarzy, lazzaronów, ci ludzie byli w najwyższem uniesieniu. Przebiegali ulice z okrzykami: Niech żyje Ferdynand IV! Niech żyje Pius VI! Śmierć Francuzom! Śmierć jakobinom! Jednym z najgłośniej krzyczących był brat Pacifico prowadzący do klasztoru swego osła Giakobina, upadającego pod ciężarem dwóch koszy przepełnionych rozmaitemi prowizjami, który ryczał na wzór swego pana utrzymującego w swoich niewykwintnych żartach, że jego towarzysz kwesty tak opłakiwał porażkę swoich współbraci Jakobinów.
Żarty te rozśmieszały bardzo lazzaronów niezbyt wymagających w wyborze złośliwości.
Jakkolwiek dom Palmowy a raczej dom księżnej de Fusco był oddalonym od środka miasta, odgłos dzwonów i strzałów armatnich dał się i tam słyszeć. Salvato zadrżał jak koń wojenny na głos trąby.
Tak jak donoszono generałowi Championnet w ostatnim bezimiennym liście, pochodzącym jak łatwo się domyśleć od doktora Cirillo, ranny nie będąc jeszcze zdrów zupełnie, czuł się jednak coraz lepiej. Podniósłszy się z łóżka z upoważnienia doktora, z pomocą Luizy i jej służącej, przeszedł naprzód na fotel, potem z fotelu oparty na ramieniu Luizy przeszedł kilka razy przez pokój. Nakoniec pewnego dnia kiedy w czasie nieobecności swej pani, Giovanina chciała mu pomódz do zwykłej przechadzki, podziękował jej, ale nie przyjął i przeszedł się sam tak, jak to czynił oparty na ramieniu San Felice. Giovanina nic nie mówiąc, odeszła do siebie i długo płakała. Nie podlegało wątpliwości że Salvato czuł wstręt do przyjmowania od służącej starań, które go tak uszczęśliwiały od jego kochanki i chociaż Giovanina dobrze pojmowała, że człowiek dystyngowany nie mógł się zawahać w wyborze między nią a jej panią, niemniej jednakże uczuła głęboką boleść nie dającą się niczem wyperswadować, boleść, którą wszelkie perswazje czynią jeszcze dotkliwszą.
Kiedy przez szklanne drzwi zobaczyła przechodzącą swoją panią, po oddaleniu kawalera, biegnącą lekko jak ptak do pokoju chorego, zęby jej zacisnęły się, wydała jęk podobny do groźby i tak jak uczuła pociąg zmysłowy do doskonałości fizycznej, jak kochała pięknego młodzieńca bezwiednie, tak samo uczula instynktową nienawiść dla swojej pani.
— O! wyszeptała, on wkrótce wyzdrowieje, a w dniu swego wyzdrowienia odjedzie, wtenczas to znów ona będzie cierpiała. I na tę złośliwą myśl, uśmiech powrócił na jej usta, oczy z łez obeschły.
Za każdą wizytą doktora Cirillo, a wizyty te były coraz rzadszemi, Giovanina śledziła na jego twarzy wyraz radości w miarę polepszającego się zdrowia chorego, i za każdą wizytą pragnęła i lękała się zarazem, aby doktór nie wyrzekł że choroba już skończona.
W wilją dnia w którym jednocześnie odezwały się dzwony i armaty, doktór Cirillo przybył, i z uśmiechem promieniejącym po wysłuchaniu oddechu Salvato, po opukaniu jego piersi, powiedział te słowa które jednocześnie odezwały się w dwóch a nawet w trzech sercach:
— Dobrze, dobrze, za dziesięć lub dwanaście dni nasz chory będzie mógł dosiąść konia i zawieść sam o sobie wiadomości generałowi Championnet.
Giovanina dojrzała, że przy tych słowach Luiza powstrzymała dwie wielkie łzy, a młody człowiek zbladł bardzo. Ona zaś więcej niż kiedykolwiek doznała podwójnego uczucia radości i bólu, tylokrotnie doznawanego. Pod pozorem odprowadzenia Cirilla, Luiza za nim wyszła; Giovanina prowadziła ich wzrokiem póki nie zniknęli, potem podeszła do okna, swego obserwatorium. W pięć minut potem widziała jak doktór wychodził z ogrodu a że młoda kobieta nie powracała natychmiast do pokoju rannego:
— A! powiedziała, ona płacze.
Po upływie dziesięciu minut Luiza weszła; Giovanina zauważyła że oczy jej były zaczerwienione pomimo mycia wodą i wyszeptała:
— Ona płakała!
Salvato nie płakał, łzy zdawały się nieznanemi tej twarzy spiżowej; tylko kiedy wyszła San-Felice, głowa jego opadła na rękę i stał się tak nieruchomym i pozornie obojętnym na wszystko co go otaczało, jak gdyby się zamienił w posąg; zresztą był to jego zwykły stan w czasie nieobecności Luizy. Przy jej wejściu, a nawet przed wejściem jeszcze, to jest na szelest jej kroków, podniósł głowę i uśmiechnął się, tak, że tą rażą, jak zwykle, młoda kobieta wchodząc ujrzała uśmiech człowieka ukochanego.
Luiza poszła prosto do młodego człowieka, podała mu obiedwie ręce i powiedziała z uśmiechem.
— O! jakże jestem szczęśliwa, że już niebezpieczeństwo minęło.
Nazajutrz Luiza była przy Salvacie, kiedy około pierwszej po południu zaczęli dzwonić i bić salwy armatnie. Królowa odebrała depesze od swego dostojnego małżonka o jedenastej rano i trzeba było dwóch godzin dla wydania rozkazów na te radosne objawy.
Salvato na ten podwójny odgłos zadrżał, jak to już powiedzieliśmy, na swoim fotelu; zerwał się i z zmarszczonemi brwiami, nozdrzami rozdętemi, jak gdyby czuł zapach prochu, nie zabawy publicznej, jakby usłyszał sygnał z pola bitwy i spoglądając kolejno na Luizę i jej służącą.
— Co to jest? zapytał.
Obiedwie kobiety zrobiły jednocześnie ruch mający znaczyć, iż nie umieją odpowiedzieć na zapytania Salvaty.
— Idź dowiedzieć się Giovanino, powiedziała San Felice; to prawdopodobnie jakaś uroczystość o jakiej zapomnieliśmy.
Giovanina wyszła.
— Jaka uroczystość? zapytał Luizy Salvato.
— Którego to dzisiaj? spytała młoda kobieta.
— O! odrzekł Salvato, od dawna już przestałem dni rachować. I dodał z westchnieniem: — Zacznę od dzisiaj. — Luiza wzięła kalendarz.
— Rzeczywiście, powiedziała uradowana, dziś jest Niedziela Adwentowa.
— Czy to jest zwyczajem Neapolu, powiedział Salvato, strzelać z armat na uczczenie przybycia naszego Zbawcy? Gdyby to było Boże Narodzenie, byłoby to prawdopodobniejsze.
Weszła Giovanina.
— I cóż? spytała San Felice.
— Pani, Michał jest tam.
— I cóż on mówi?
— O! nadzwyczajne rzeczy mówi on. Ale, ciągnęła dalej, lepiej żeby to sam pani powiedział; pani zrobi z nowinami Michała co jej się podoba.
— Powrócę natychmiast mój przyjacielu, powiedziała San Felice, idę dowiedzieć się sama co mówi nasz szaleniec.
Salvato odpowiedział uśmiechem i skinieniem głowy. Luiza wyszła.
Giovanina spodziewała się pytań młodego człowieka, ale on po wyjściu San Felice zamknął oczy i wpadł w swoją zwykłą nieruchomość. Nie będąc pytaną, pomimo wielkiej chęci, Giovanina nie śmiała mówić.
Luiza zastała brata mlecznego w jadalnym pokoju, wyglądał tryumfująco, był ubrany w świąteczne szaty, a przy kapeluszu wisiał pęk wstążek.
— Zwycięztwo! wykrzyknął spostrzegając Luizę, zwycięztwo siostrzyczko! Nasz wielki król Ferdynand wszedł do Rzymu, generał Mack zwyciężył na wszystkich punktach, Francuzi wytępieni, żydów palą, a jakobinów wieszają. Eviva la Madonna! Ale co tobie jest?
To zapytanie wywołało bladość Luizy, którą na te wieści siły opuściły i upadła na krzesło.
Ona pojmowała tylko: że Francuzi zwycięzcami, Salvato mógłby pozostać przy niej i oczekiwać ich w Neapolu; ale Francuzi zwyciężeni, Salvato powinien porzucić nawet ją, aby dzielić trudy wojenne swych współtowarzyszy.
— Jeszcze raz zapytuję, co ci jest? powiedział Michał.
— Nic mój przyjacielu, ale ta wiadomość tak zadziwiająca, tak nadzwyczajna. Czy jesteś jej pewnym Michale?
— Ale czyż nie słyszysz dzwonów? Czyż nie słyszysz armat?
— Tak, słyszę je. I wyszeptała półgłosem: — Nieszczęściem i on je słyszy także.
— No, powiedział Michał, jeżeli wątpisz, to kawaler San Felice, który się zbliża, potwierdzi je; już jest w dziedzińcu, on to musi posiadać nowiny.
— Mój mąż! wykrzyknęła Luiza, ależ on o tej porze nigdy nie powraca. I żywo się odwróciła w stronę ogrodu.
W istocie, kawaler to powracał godzinę wcześniej jak zwykle. Nie ulegało wątpliwości, że taka zmiana, musiała być wynikiem ważnego zdarzenia.
— Prędko! prędko! Michale, biegnij do pokoju rannego, ale nie mów ani słowa o tem, co mnie powiedziałeś i czuwaj aby Giovanina milczała; rozumiesz?
— Tak, rozumiem, że to wyrządziłoby przykrość biednemu chłopcu; ale jeżeli zapyta mnie o dzwony i armaty?
— Powiesz że to na uroczystość Adwentową. Idź.
Michał zniknął w korytarzu, Luiza za nim drzwi zamknęła. Był wielki czas, głowa kawalera w tej samej chwili ukazała się nad gankiem.
Luiza naprzeciw niemu pobiegła z uśmiechem na ustach, ale z sercem bijącem.
— A! na honor, powiedział ten wchodząc, otóż nowina jakiej nie spodziewałem się nigdy; król Ferdynand bohaterem. Francuzi w rozsypce! Rzym opuszczony przez generała Championnet! i nieszczęściem, morderstwa, egzekucje jak gdyby zwyeięztwo nie mogło pozostać czystem. Nie tak je pojmowali Grecy, nazywali Nice, robili je córką siły i waleczności i z Thémis stawiali zaraz po Jowiszu. Prawda że Rzymianie nie dawali mu wagi za przymiot, chyba dla ważenia złota zwyciężonych. Vae victis, — mówili, a ja powiem Vae victoribus, zawsze jeżeli zwycięzcy do swoich trofeów wojennych będą łączyli aresztowania i szubienice. Byłbym złym wojakiem, moja biedna Luizo i wolę wchodzić do uśmiechającego mi się naszego domku, jak do płaczącego miasta.
— Więc to prawda co mówią, mój przyjacielu? zapytała Luiza, nie mogąc jeszcze uwierzyć.
— To pewność urzędowa, kochana Luizo, słyszałem ją z ust księcia Kalabrji. odesłał on mnie prędko do domu, abym się przebrał, bo z tej okoliczności wydaje obiad.
— I idziesz tam? powiedziała Luiza ze zbyt widocznym pośpiechem.
— O mój Boże! jestem zmuszony pójść, odrzekł kawaler: jest to obiad uczonych; chodzi o zrobienie łacińskich napisów i wynalezienie allegorji na powrót króla. Będą dla niego urządzać wspaniałe uroczystości moje dziecko, od których trudno ci się będzie uchylić. Kiedy książę powiedział mi w bibliotece tę nowinę, tak to było dla mnie niespodziane, że o mało nie spadłem z drabinki, a byłoby to bardzo niegrzecznie, bo dowodziłoby, że straszliwie wątpiłem o geniuszu wojennym jego ojca. Nakoniec jestem tutaj tak zmieszany, że nawet nie wiem czy zamknąłem drzwi od ogrodu. Pomożesz mi się ubrać wszak prawda? Daj mi sama wszystko co potrzeba do małej dworskiej toalety. Obiad akademicki! Jakże się będę, nudził, powrócę jak się da najwcześniej, będzie można około dziesiątej lub jedenastej wieczór.
Boże i jakiż ja im się wydam głupi, a oni mnie jakimiż pedantami! Pójdź, pójdź Luizo, już druga a obiad ma być na trzecią. Ale czemuż ty się tak przyglądasz? I kawaler poruszy! się, chcąc zobaczyć czemu od strony ogrodu żona jego się tak przyglądała.
— Nic mój przyjacielu, nic, powiedziała Luiza, popychając go do sypialnego pokoju, masz słuszność, trzeba się spieszyć, inaczej się spóźnisz.
Spojrzenie Luizy które chciała ukryć przed mężem, było zwrócone na drzwi ogrodu, których w istocie kawaler zamknąć zapomniał; teraz zaś otwierała je powoli Nanno wróżka niewidziana przez nikogo od czasu udzielania pierwszych starań ranionemu i przepędzenia przy nim nocy. Zbliżała się swoim sybilijskim krokiem, weszła na stopnie balkonu, pojawiła się we drzwiach sali jadalnej i jak gdyby wiedziała, że zastanie w niej tylko Luizę, weszła bez wahania, przebyła go wolno i po cichu, potem nie zatrzymując się dla pomówienia z Luizą, która patrzyła na nią blada i drżąca jak gdyby ścigała wzrokiem widmo, zniknęła w korytarzu prowadzącym do Salvaty, kładąc palec na ustach na znak milczenia.
Luiza otarła chustką pot występujący na jej czoło i aby tem pewniej uniknąć zjawiska, które uważała za fantastyczne, wbiegła do pokoju męża i zamknęła drzwi za sobą.