Legendy (Niemojewski)/Kusiciele

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Niemojewski
Tytuł Legendy
Wydawca Księgarnia H. Altenberg
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




KUSICIELE.



W
W Jeruszalaim panowała duszna atmosfera. Ręka Wielkorządcy zawisła nad wszystkiemi partyami i nie pozwalała żadnej głowie wyrosnąć ponad wysokość włóczni rzymskiej. Ludzie oddani rzemiosłom, przekupnie, lichwiarze, zamożni leniwcy, myślący jedynie o wygodach życia, wreszcie wyrobnicy i różnego rodzaju prostactwo nie odczuwało ciężaru tej ręki. Ale warstwy wyższe, przechowujące w swem łonie tradycye polityczne, żądne wpływów, znaczenia i władzy, poglądały gniewliwem okiem w stronę pałacu Namiestnika i nieraz nocami, tocząc potajemne narady, układały plany, które następny ranek niby mgłę rozwiewał. Warstwy te czuły swą siłę i swoją niemoc. Czuły swą siłę, gdyż połączywszy
się z Synhedrionem, miały za sobą wiedzę czerpaną z Pisma, żywe słowo kapłanów i wybitne majątkowe stanowisko; przeto otoczone były niejako potrójnym murem ochronnym i nikt ich napaść nie mógł. Zarazem jednak czuły swą niemoc, bo taki stan rzeczy nie wystarczał im, a mając nad sobą czujnego Wielkorządcę, nie mogły kroku uczynić poza ów potrójny mur zajętej szczęśliwie pozycyi. Lud ich poważał, słuchał i kłaniał się bogaczom; oni pragnęli, aby lud ten na dane hasło ruszył za nimi, dokądkolwiek go poprowadzą. A tego nie mogli się spodziewać. Lud był martwym prochem; oni zaś w duszach swych nie mieli ani jednej iskry, aby ją dobyć i w ten proch rzucić. Czerpiąc całą swą siłę z przeszłości, nie mieli daru spojrzenia w przyszłość. A gdyby nawet warunki ułożyły się dla nich najpomyślniej, nie było śród nich ani jednego człowieka, powołanego na wodza. Nie stworzyli sobie nawet ideału w tym kierunku. Posiedli jedynie sztukę wzbraniania, powstrzymywania, hamowania zapędów; nie umieli natomiast wskazać drogi, oświecić jej ideą i pobudzić do czynu. Był to kierunek bez kierunku, nakrycie wszelkiego światła korcem, wyczekiwanie i chęć rozplątania węzła bez przyłożenia
ręki. Jeżeli zaś ktokolwiek rękę zamierzał wyciągnąć, chwytali go, odwodzili, a nawet bali się go, upatrując w nim przyszłego despotę. Lud natomiast, aczkolwiek pozornie był martwy, wytworzył sobie ideał oczekiwanego wodza. Ideałem tym był zapowiadany przez proroków Meszjach. I był to zaprawdę ideał ludu, a nie warstw wyższych; te bowiem onych proroków prześladowały i uśmiercały. Wprawdzie i one wierzyły w przyjście Zapowiedzianego; ale pomiędzy ich wiarą i wiarą ludu leżała przepaść. One rozumiały Pismo, lud je odczuwał. Lud oglądał się za mężem, głoszącym to, co w głębi duszy przez każdego było odczute; lud nie pytał nigdy, z jakiego domu prorok wychodził; czekał tylko czynów i w nie zawsze uwierzył. Oni natomiast żądali, aby im była ukazana osoba, aby ten, który przyjdzie, otworzywszy księgi, wskazał palcem swój rodowód, zgodność imienia swego z imieniem przepowiedni, aby przedewszystkiem nie był niespodzianką i zastał ich przygotowanych na swe przyjście. Tymczasem mijały lata za latami, lud przywykał do nowego porządku, który od dawna stał się starym, przygnębienie ogarniało ich coraz silniej, aż wreszcie poczęli dla umocnienia się radzić, układać
plany, łowić chciwie każdą wieść, która zapowiadałaby odmianę, nadawać jej przesądne znaczenie i nakoniec podniecać się tem wszystkiem, wytwarzając stosunki, które zamieniły ich w potężnych upiorów, szerzących postrach w nocy, kiedy wszyscy spoczywają, ale bezsilnych w dzień, kiedy trzeba działać.
Co tydzień zbierali się późnym wieczorem u Kajafasa, gdzie podawali sobie najdrobniejsze i najszczegółowsze wieści o tem, co się działo w różnych miastach kraju, a nawet i to, na co się zanosiło w Rzymie, gdyż nie brak im było stosunków w stolicy świata. Potem wieści te wspólnie roztrząsali i wyciągali wnioski. Na takich zebraniach nie odróżniano rzeczy ważnych od nieważnych. Każda rzecz mogła być ważna; zależało to od zestawienia jej z innemi wiadomościami. Opowiadano sobie zatem z zafrasowanemi obliczami, w kim się cezar rzymski kochał, jaki charakter tej kobiety, jaki posiada wpływ na władcę świata i kto znowu na nią wpływ wywiera. Zastanawiano się nad tem, czy konsul, wysłany do Iberyi, sprzyja im, czy nie, i czy nie byłoby lepiej postarać się, aby konsula tego odwołano i wysłano na jego miejsce innego. Roztrząsano również każdy szczegół z domowego
życia Wielkorządcy, który to szczegół w danym razie mógł być w Rzymie wyzyskany przeciw niemu, lub za nim. Kajafas słuchał zazwyczaj tych rozmów dłubiąc palcem w zębach i patrząc pilnie po mówcach, a dopiero pod koniec zabierał głos i niesłychanie bystrym sądem rozwiązywał każde zagadnienie, wysnuwając uderzająco prosty wniosek. Tylko Suten, jeden z największych bogaczy, umiał go niekiedy przekonać, gdyż posiadał umysł może jeszcze bystrzejszy, wielki dar wysłowienia a przytem rzadki chłód. Ale był to człowiek bardzo młody, zaledwie trzydzieści lat liczący. Nie mógł zatem tyle wiedzieć, ile wiedział Kajafas, który też obalał jego dowodzenia prostem przytoczeniem jakiegoś zdarzenia, wykazującego niezgodność z głoszoną przez Sutena teoryą.
Na jednem z takich posiedzeń Suten doniósł, iż krąży po miasteczkach w towarzystwie kilku uczniów młody rabboni, który leczy przez wkładanie rąk i budzi w tłumach podziw. Kajafas wtrącił żartobliwie, że możnaby go do świątyni sprowadzić, aby wkładał ręce na głowy celników, ściągających właśnie z ludu nowy podatek. Wnet jednak rozmowa zwróciła się w innym kierunku, gdyż ktoś przywiózł
wiadomość, że w składzie pretoryanów, otaczających cezara, zaszły ważne zmiany i weszli ludzie nieznani. Suten nie brał udziału w dalszej rozmowie a nawet wcześniej niż zwykle opuścił zgromadzenie. Na przyszłem zaś nie zjawił się wcale.

Po upływie dwóch tygodni przybył jednak znowu i przyniósł dalsze wieści o owym rabbonim. Ponieważ brak było wiadomości ważniejszych, przeto wysłuchano jego opowiadania do końca. Twierdził, ze rabboni nietylko uzdrawianiem się zajmuje, ale zarazem wygłasza naukę, która nie pod każdym względem jest zgodna z tradycyą wykładu Pisma. Wieść ta zasępiła Annasza, świekra Kajafasza, najwyższego kapłana onego roku, bo był bardzo wymagający w sprawach wykładu Pisma. Począł więc szczegółowo wypytywać o ową naukę. Ale Kajafas chrząknął i kazał Sutenowi opowiadać poprostu to, co się zdarzyło, a nie to, co było mówione. Suten tedy zaczął się rozwodzić nad tem, iż ów rabboni zyskał wielki rozgłos u ludu, który tu i tam poczyna przebąkiwać, iż to jest zapowiedziany Meszjach.

Słowa te wywołały wielki śmiech w całem zgromadzeniu. Nawet Annasz trzepał ręką przez powietrze i chichotał a inni poczęli
w różny sposób żartować. Suten umilkł, siadł w kącie, ale był bardzo rozgniewany.

To jego zachowanie zwróciło uwagę Kajafasa, który dał znak, aby się uciszono i mówił, że podobna rzecz zdarzyła się przed ośmnastu laty dwa razy, przed dwudziestu laty raz a przed czterdziestu laty trzy razy. Na to powstał Suten, cisnął o posadzkę misę, którą miał pod ręką i zawołał gromko:
— Taka rzecz nie zdarzyła się jeszcze nigdy!
I znowu przedwcześnie opuścił zgromadzenie.
Nazajutrz rano posłał po niego Kajafas, udał się z nim do ogrodu i długo ze sobą na samotności rozmawiali. Po tej bytności u Kajafasa Suten opuścił miasto i przez miesiąc nie pojawiał się na zgromadzeniach. Po miesiącu wrócił. Wszyscy go otoczyli i wypytywali, kędy podróżował. Ale on dawał albo odpowiedzi wymijające, albo też całkiem milczał. Tymczasem Kajafas zasiadł na swem miejscu i wbrew zwyczajowi pierwszy głos zabrał.

Zaczął wprost od tego, iż będzie mówił o owym młodym rabbonim. Wszyscy mocno się zaciekawili a niektórzy obejrzeli się na Sutena, który siadł dalej, zwiesił
głowę, jakby zbierając myśli i na coś się gotując.

Kajafas mówił, ze sprawa przedstawia się nieco odmiennie, niż to się zrazu wydawało. Młody rabboni nie jest pierwszym lepszym szalbierzem, ani wróżkiem biorącym pieniądze, ani nie podaje się za proroka, ani nie głosi rzeczy nadzwyczajnych, z któremi wypadałoby walczyć, ani nie dąży do władzy, ani nie jest człowiekiem podburzającym lud. Zdaje się wszelako, że lud lgnie do niego, gdyż dąży za nim, słucha jego wykładu, otacza go niezmiernym szacunkiem, niemal czcią. Są tacy, którzy opuścili żony i rodziny a za nim poszli; inni porzucili rzemiosło swoje, aby być ciągle przy jego boku. Czy cuda czyni, trudno sprawdzić. Powiadają ludzie wiarogodni, że tak. Ale wiarogodni ludzie mogą mieć płytkie spojrzenie i słaby słuch; mogą widzieć tylko skutek a przyczyny nie, i dziwować się dymowi, nie dojrzawszy płomienia. Tu nie o to chodzi. Rabboni jest mężem ludu a takiego dziś potrzeba!
Wielkie zdumienie ogarnęło obecnych. Nie mogli zrozumieć wywodu Kajafasa. Ze wszystkich stron nalegano na niego, aby wyłożył jaśniej, co myśli.

Kajafas jednak zmęczył się i nie chciał
dłuźej[1] mówić. Ale następne posiedzenie naznaczył nie za tydzień, lecz na pojutrze. Wszyscy rozeszli się tedy w niezwykłem naprężeniu myśli. Zrozumieli bowiem, że jeśli Kajafas tak na rzeczy patrzy, to sprawa musi być istotnie ważną.

Na owem następnem zgromadzeniu zjawili się wszyscy bardzo wcześnie a Kajafas rozstawiwszy niektórych w przedsionku, aby dawali baczenie na służbę, wygłosił wielką mowę.
W mowie tej przedstawił obecne położenie, nie szczędząc barw ciemnych, ani przygan. Wykazał, ze w tym stanie rzeczy niepodobna nawet marzyć o zrzuceniu zwierzchnictwa rzymskiego. Lud ich słucha, ale w świątyni; gdyby mu jednak kazali rzucić się na straż Wielkorządcy, wypowiedziałby im prawdopodobnie posłuszeństwo i związanych odprowadził na ratusz. Bystrości im nie brak, ale nie posiadają zupełnie wpływu na pospólstwo. Brak im człowieka. Tym człowiekiem mógłby być ów młody rabboni.

Następnie przytoczył im wiele zdarzeń, które dowodziły, że w warunkach zwyczajnych rabboni po upływie kilku lat stanie się najpopularniejszym mężem w kraju. Imię jego będzie brzmiało na wszystkich
ustach. Od nich zależy, aby to stało się prędzej...

Gdyby pospólstwo za jego pośrednictwem przeszło pod ich wpływ, niezawisłość byłaby już przez pół osiągnięta. Rzym nie ciągnie zbyt wielkich korzyści z kraju ubogiego, wielokrotnie już splądrowanego i tak oddalonego. Wielkorządcy pochłaniają znaczne sumy a często chwytani bywają na kłamstwach. Rzymowi chyba ciąży łup i prawdopodobnie nie przelewałby krwi celem utrzymania go w swych rękach. Zresztą możnaby wejść w układy. Na to jednak, aby w tym kierunku poruszyć pospólstwo, trzeba wodza. Tym wodzem może być tylko taki człowiek jak rabboni...
Ale wódz taki musiałby być im bezwzględnie posłuszny. Rabboni jest wprawdzie człowiekiem z gminu; jest jednak podobno umysłem, nie poddającym się łatwo pod kierunek osób innych. Ale jest młody! Młodość usuwa wiele trudności. Rabboni jest człowiekiem prostym, któremu winno się uśmiechać ustosunkowanie z najwyższemi warstwami, gdyby one go powołały do swoich celów!

Lud oczekuje Meszjacha i patrzy na rabboniego. Uczynki tegoż mówią wiele. Wprawdzie Kajafas temu nie wierzy i młody
rabboni pewnie także temu nie wierzy a w każdym razie nie powinien temu wierzyć; z ludem jednak rzecz przedstawia się inaczej. Lud powinien wierzyć w to, co jest potrzebne, nie zaś w to, co jest prawdziwe. Lud może wierzyć, ze rabboni jest Meszjachem...

Na tego człowieka zwrócił uwagę Suten. Przeto wykazał, iż posiada oko wyjątkowo bystre i że jest przeznaczony do spełnienia ważnych rzeczy. Niech więc resztę sam dopowie.
Nastała wielka cisza, gdyż wszyscy poczuli, ze sprawa ma charakter nadzwyczajny i wymaga znacznego wysiłku w osądzeniu.
Suten począł opowiadać, iż od dłuższego czasu śledził kroki rabboniego i że go już jako tako poznał. Przytaczał liczne przykłady wpływu, jaki wywiera i oświadczył, ze jest to stanowczo pierwsza głowa po za murami.
Wymowa jego jest wstrząsająca, choć krótka. W którąkolwiek stronę obróci oczy, wyrastają tłumy jak z pod ziemi i dążą za nim. Posiadł od egipskich lekarzy sztukę wkładania rąk i ma silne oko. Suten widział na własne oczy, jak razu pewnego pod jego spojrzeniem uschło drzewo figowe.

Ale to jest prostak. Gdy otaczają go tłumy, posiada pewność siebie. Niewiadomo, jakby się zachowywał, gdyby stanął przed ich zgromadzeniem.

On musi pożądać władzy, bo czynami swemi osiąga ją po części. Władza jego jest już wielka — (i tu począł mówić urągliwie) — może nie przeszłaby przez bramy miasta i dlatego bram tych unika; ale zaproszona zgarbi się, przy nas urośnie i już z powrotem przez owe bramy się nie przeciśnie.
Dlatego też zachodzi pilna potrzeba, aby go teraz pozyskać. Suten zapytuje obecnych wyraźnie, czy zgadzają się na to.
Zgromadzeni poczęli szeptać między sobą i obrócili oczy na Kajafasa. Ten jasno i wyraźnie oświadczył, że pozyskanie rabboniego dla ich celów jest rzeczą pierwszorzędnej wagi. Zgromadzenie przytwierdziło.
Wtedy Suten zabrał ponownie głos i zapytał, czy obecni upoważniają go do porozumienia się z rabbonim, czy nie. Jeśliby zaś więcej ufali komu innemu, to niechaj wymienią jego nazwisko.

Kajafas dał znak ręką, iż pragnie odpowiedzieć. Uciszono się a on prawił w te słowa:
Rzecz, nad którą się zastanawiają, jest równie ważna, jak niebezpieczna. Ważna, bo otwiera widoki; niebezpieczna, gdyż grozi proskrypcyą. Kto jest ostatecznie ów rabboni, tego nikt na pewno nie wie. Dlatego też jest niezbędna wyjątkowa ostrożność. Suten idzie z nim mówić. Ale niech tymczasem mówi z nim od siebie jako mąż znakomity, ale nie jako ich przedstawiciel. Jeżeli sprawa weźmie zły obrót, tajemnica utonie pomiędzy dwiema parami oczu; w najgorszym razie wystawi się na niebezpieczeństwo sam Suten. Jeżeli zaś rzecz pójdzie po myśli, wtedy czas będzie zebrać się na nowo i rozpatrzyć dalsze kroki.

Zgromadzenie zgodziło się na to jednogłośnie.
Suten miał wyruszyć w drogę już nazajutrz. O wschodzie słońca Kajafas przyzwał go jeszcze raz do siebie i opatrzył różnemi przestrogami.
Lękał się, czy Suten sprosta zadaniu. Znał go od dziecka; znał jego zalety i wady. Zalety były wielkie, ale i wady duże. Suten nie posiadał daru odgadywania charakterów. Od lat najmłodszych patrzył na obłudę i przestał wierzyć w cnotę. Przyznawał się do tego otwarcie i tylko osobiste stosunki uchroniły go od publicznej nagany, która każdego innego nie ominęłaby na pewno. Suten mniemał natomiast, że każdego człowieka można kupić; sam przecież kupował wszystko: stosunki, przyjaźń, wierność, nawet miłość tkliwą. Kajafas nie przeczył temu w zasadzie, ale zdawało mu się, że bywają wyjątki, że niekiedy w młodych ludziach objawia się niedbanie o dostatki a nawet o władzę i wpływy, Rabboni zaś był jeszcze młody. Ale co do lat byli niemal rówieśnikami z Sutenem a rówieśnikom łatwiej się porozumieć. Z drugiej zaś strony dzieliło ich znowu pochodzenie i świat, w którym się urabiali. Wiele, bardzo wiele poważnych wątpliwości nasuwało się Kajafasowi.
Suten, słuchając jego przestróg, krzywił twarz szyderczo. Gdy Kajafas począł mówić o szlachetności, popatrzył mu tak bystro w oczy, iż ten włożył palec w usta i począł z zębów wydłubywać resztki strawy, patrząc po ścianach, Suten wiedział, co zamierzał. Na dnie duszy miał już wygotowany cały plan a daleko rozleglejszy i głębiej sięgający, niż plan Kajafasa. W planie tym rabboni miał być tylko jako drzwi, przez które się wchodzi do gmachu. I nie Kajafas miał wejść przez one drzwi!
W obecnych warunkach duszniej było Sutenowi, niż nawet Kajafasowi, niż wszystkim razem. Suten czuł w sobie siłę do wypowiedzenia wojny ogromnej części świata; tylko brak mu było narzędzia wojennego. Owem narzędziem miał zostać rabboni; Kajafas zaś — mógł najwyżej to narzędzie pobłogosławić, gdyby miał ochotę... To był już człowiek przeżyty!...
Oni wszyscy byli według Sutena przeżyci. Cały Synhedrion, całe duchowieństwo, cała arystokracya, nawet uczeni!
Suten wiedział, iż część tego przekleństwa ciąży także i na nim. On jeden miał to jasnowidzenie. Zresztą wszyscy inni byli ślepi.
Ale myśli tych nie wypuścił z głębi duszy na oblicze, które po przelotnym szyderczym uśmiechu było znowu chłodne i bez wyrazu, jak pergamin niezapisany. Kajafas powtarzał z naciskiem każdą przestrogę a następnie jął Sutena głaskać po policzkach i mówił:
— Pamiętaj, abyś każdy krok rozważył, nim go postawisz. Pamiętaj, abyś raczej zwlekał, niż działał. Pamiętaj, abyś raczej milczał, niż mówił; abyś raczej nic nie zrobił, niż zrobił źle...
Suten począł się już niecierpliwić. Ale Kajafas jeszcze go nie puszczał.
— Poznaj go. Zbadaj, czego pragnie. Przeniknij go, co mu schlebia. Przejrzyj go wpierw, nim odezwiesz się do niego...
Nagle urwał, popatrzył na niego i uścisnął go czule.
— Ty będziesz kiedyś najwyższym kapłanem!
Suten w ramionach jego odwrócił twarz, gdyż nie mógł się powstrzymać od szyderczego uśmiechu. Czapka o dwóch rogach wydała mu się istotnie godną głowy Kajafasa. On poczynał już marzyć o czapce ze złotemi strzałami.
I wydał mu się Kajafas małym człowiekiem, gdy mówił o dwurożnej czapce. Wydał mu się człowiekiem ślepym i całkiem przeżytym.
Ale rozstał się z nim jak z najwyższym mędrcem i głową narodu swojego. Udał się do domu a po upływie godziny był już za bramami miasta.
Wieczorem dnia tego Annasz zaszedł do Kajafasa. Poczęli rozmawiać o wyprawie Sutena.
Annasz rozwodził się szeroko nad rozumem tego młodego człowieka i kiwał głową na wszystkie strony. Kajafas począł dłubać palcem w zębach i rzekł krótko:
— Suten ma twarz na twarzy.
Annasz podniósł ze zdumienia ręce i odemknął usta. Kajafas cmoknął kilka razy językiem o podniebienie i zęby, następnie rzekł:
— Powiedziałem, że ma twarz na twarzy. Wierzchnia twarz jest nam znana; ale spodniej nie widzieliśmy. Mnie się zdaje, że ta spodnia twarz jest inna.
Nastało milczenie, w czasie którego Annasz opuścił głowę i drapał się za uchem. Kajafas zaś mruknął jakby do siebie:
— Kto wie, czy to nie jest wielkie szczęście dla nas, że Suten nie posiada talentów owego rabboniego!
Annasz znowu podniósł głowę a Kajafas dodał:
— Gdyby bowiem posiadał talenty rabboniego, to nie on do nas chodziłby na zgromadzenia, ale my do niego...
Annasz jeszcze nie mógł zrozumieć i patrzył pytającym wzrokiem na Kajafasa, który zakończył:
— On nie dla nas poszedł porozumiewać się z owym rabbonim. On poszedł mówić dla siebie. Ale przeliczył się. Póki ja żyję, nie będziemy chodzili do niego na zgromadzenia! Na lewej dłoni mam napisane, że przeżyję tych, z którymi winienem postępować ostrożnie!
Annasz odparł niespokojnie:
— To może niech on lepiej nie idzie mówić z rabbonim?
Kajafas uśmiechnął się.
— Niech mówi i niech go tu przywiedzie. Bo odtąd już nie on sam z nim mówić będzie!
Pożegnali się.



*

Jordan świecił krwawo w zachodzie słonecznym. Wody jego toczyły się przez żyzną dolinę, porosłą palmami, figami, oliwkami. Był to jakby rozkoszny ogród, kraina obiecana, gdzie chyba nigdy łza nie ćmiła oka a ból ziemski przystępu do serca mieć nie mógł.
Na prawym brzegu stała gromadka ludzi i patrzyła za oddalającym się człowiekiem, który dążył z głową pochyloną, jakby w wielkiem zamyśleniu. Był to ów młody rabboni.
Szata jego bielała długo śród zieleni. Odchodził coraz dalej od rzeki. Sunął zrazu ścieżką, wiodącą do Jerychonu, ale niebawem skręcił na prawo. Drzewa stawały się rzadsze a zieleń skąpszą. Niebawem zaś drzewa i zieleń całkiem znikły i poczęła się puszcza.
Ziemia, naprzemian skalista i piaszczysta, miała żółtość przyćmioną. Opodal rysowały się popielate wzgórza. Gdy rabboni wchodził między skały, echo jego kroków odezwało się głucho, jakby ktoś dłonią raz po raz uderzał w ścianę góry. Potem skały się nieco rozstąpiły, ukazały się urwiska, rozpadliny, za niemi zaś strzelisty szczyt.
Tymczasem słońce zaszło i mrok padł między skały. Rozpadliny stały się podobne do czarnych plam. Tylko szczyt świecił jeszcze purpurą. Rabboni skierował kroki swoje w tamtą stronę.
Idąc nie podniósł ani razu głowy, jeno patrzył po ziemi. Niekiedy z pod stóp jego wybiegła jaszczurka, to znowu zachybotał się na skrzydłach zielony bazyliszek, to wąż syknął, to orzeł wysoko w powietrzu zakrakał.
Wejście na szczyt było uciążliwe. Pot spływał mu z czoła przez policzki na brodę. Oddychał szybko, nie przystawał. Czerwień spełzła ze skały a szczyt utonął w mroku. Rabboni począł iść wolniej, gdyż ostre głazy w ciemności mogły mu stopy okaleczyć.
Nareszcie stanął na szczycie góry i siadł. Wtedy rozejrzał się po ziemi i po niebie.
Ziemia utonęła już całkowicie w nocnych ciemnościach; niebo iskrzyło się od gwiazd i ich migotania. Rabboni patrzył ku owym gwiazdom, pierś mu wezbrała i poczuł dziwne podniesienie ducha.
Zdało mu się, że rozległa ziemia jest nawą a góra najwyższem miejscem na tej nawie, z którego to miejsca dowódca wydaje rozkazy wioślarzom i sternikowi, dokąd płynąć mają. Czuł, że on jeden w tej chwili, czuwając na onej nawie, obmyśla drogę, po której nawa ta ma popłynąć przez wody świata i że głos jego, gdy się rozlegnie, posłuchany będzie przez wioślarzy i sterników. Głos jego czerpał siłę z owego wyiskrzonego nieba, z owych gwiazd migotających i z onego wszystkiego, co było w górze i w dole. A chociaż mroczyła się noc, choć jasność słoneczna zgasła, sięgał przed siebie wzrokiem daleko, widział odległe wypadki i rozumiał ich znaczenie.
Spojrzał znowu ku ziemi a w spojrzeniu jego była wielka miłość i głębokie uczucie litości. Przez gęsty mrok nocny widział wszystko, co się w bezsłonecznej porze działo. Widział więc uśpione w domostwach tłumy, i uśpione na pastwiskach pasterze i uśpione na wybrzeżach rybaki. Widział dalej bezdomne i żyjące w osamotnieniu z powodu czarnych plam na ciele i wrzodów zaraźliwych.
I spojrzał głębiej: zapuścił wzrok do serc i do umysłów uśpionych tłumów. Patrząc zaś nie uląkł się tego, co widział. A chociaż łzy zakręciły mu się w oczach przecież był pocieszony.
Serca tych tłumów były proste a umysły niepożądliwe; ale ręce drżały z trudu a głód wykręcał ich wnętrzności.
Przeto nie chciał ich sądzić, ale pragnął im nieść ulgę, pocieszenie, otarcie łez, umocnienie na duchu...

...............

Nagle zdało mu się, że ktoś za nim stanął. Obejrzał się.
W pomroku nocnym na szczycie góry tuż obok niego mgławił się mężczyzna o ciemnej twarzy i świecących oczach. Wpatrywał się w rabboniego i milczał.
Mężczyznę tego widział już kilka razy. Od jakiegoś czasu podążał za tłumami, które przeprowadzały rabboniego z miast do miast. Każdy pragnął dotknąć szat nauczyciela; on nigdy się nie zbliżył. Każdy prosił o wskazówkę, lub odkrywał rany swoje; on milczał i trzymał się zdaleka.
Rabboni nie przyzywał go. On szedł jednak za nim. Szedł przez miasta, przez wybrzeża jezior, przez dolinę Jordanową, przez kraj pustynny i wstąpił za nim na górę.
Przybliżył się do niego dopiero w samotności.
Długo patrzył na rabboniego a wreszcie siadł przy nim i przemówił. Rabboni słuchał słów jego, nie przerywając mu. On zaś prawił o rozpościerającej się w dole ziemi, o tłumach uśpionych i o ich niedoli. Następnie wyznał, iż jest człowiekiem możnym, ale bogactwo nie rozweseliło go. Zostawił swe majętności daleko i ruszył za rabbonim, aby mu się przypatrzeć, co myśli i co czyni.
I ujrzał, że czyni rzeczy nadzwyczajne, którym dziwowali się prostaczkowie. Ale on się nie dziwował. Bo rabboni czynił wiele, lecz nie tknął się rzeczy najważniejszej.
Odejmuje ból. Ale ten ból powróci. Ociera łzy; ale inne zakręcą się w łzawnicy i spłyną na twarz. Podnosi upadających; ale oni legną znowu pod brzemieniem ucisku.
Widział, jak onego czasu rabboni spojrzał na drzewo figowe, które pod żarem tego spojrzenia uschło. Wierzy w to, że gdyby spojrzał tak na bezpłodną skałę, to wyrósłby z niej cedr. Ale rabboni nie chce używać swej siły na doczesny pożytek ludu...
Lud zaś cierpi i czeka. Rabboni jest pasterzem: czemu trzody swej nie nakarmi? Rabboni jest stróżem: czemu wpuszcza przez wrota Głód, Nędzę i — Rzymian?!
Nasyć usta a ręce nie będą pożądały cudzego dobra. Uspokój wnętrzności a wargi nie będą obrażały przykazań proroków i mędrców. Silny jesteś, skieruj źrenicę na bezpłodną ziemię, niech każdy głaz zamieni się w chleb a każda bryłka ziemi w kruszec szlachetny; i niech po ten chleb i po ten kruszec sięga tylko ręka twego ludu...
Rzekłszy to wyciągnął ramiona w kierunku dolin.
Rabboni ukrył w dłoniach oblicze i słuchał. On zaś wywodził dalej, z coraz większym ogniem, choć błyszczące oko jego było chłodne. Rabboniego ogarnęło przykre uczucie i odparł:
— Dręczysz mnie. Odejdź!
Na widnokręgu ukazał się czerwony róg księżyca. Okolica sposępniała jeszcze bardziej.
Blask padł na twarz rabboniego i na twarz owego mężczyzny, który zamilkł, ale nie odchodził.
Rabboni wciąż oblicze w rękach ukrywał a myślami odbiegł daleko od szczytu, na którym siedział i od mężczyzny, który oka z niego nie spuszczał.
Dumał a w owej zadumie poczęła go ogarniać wielka żałość nad nędzą świata. Wtedy ów mężczyzna szepnął znowu:
— Litujesz się sercem, nie rozumem. Do czasu karmić będziesz podniosłemi słowy!
Wtedy rabboni się rozgniewał, obrócił płonące oczy na owego mężczyznę a ten ukrył głowę w barkach, wstał, zszedł z góry i zniknął w ciemnościach.

...............

Rabboni odetchął. Zdawało mu się, że z owym mężczyzną jakaś chmura odpłynęła, która przysłaniała mu ziemię. Księżyc sunął w górę i nieco rozjaśnił pustynię. Nocne ptactwo poczęło zataczać koła nad wzgórzami. Gdzie niegdzie rozlegały się krakania. Rabboniego ogarnął niepokój.
Siny róg księżyca zawisnął na niebie a potem jął znowu opuszczać się ku ziemi. Czerwieniał, aż rozgorzał jak płomień pochodni. Puszcza posępniała coraz bardziej. Rabboni wstał, zestąpił ze szczytu i począł krążyć między skałami.
Niepokój rósł w nim ustawicznie. Widział przed sobą jakby drogę unoszącą się w powietrze. Stroma była, ciernista, zasypana rumowiskiem ostrych głazów. Zdawało mu się, że widzi po za sobą w kształtach cienistych niezliczone tłumy ludzkie, że wskazuje im ową okropną drogę, sam rusza naprzód, że tłumy z lękiem usuwają się, że nikt za nim nie kroczy...
To znowu zdawało mu się, że jakieś morze zalewa pustynię a on z cienistemi tłumami stoi na brzegu. Stawia stopy na falach, kroczy po odmętach; cienie z wyciągniętemi rękami rzucają się za nim. Ale pod ich stopami rozstępują się ruchliwe wody, tłumy zapadają się, toną...
Blady brzask dnia spłoszył widziadła. Rabboni rozejrzał się dokoła siebie a następnie, myląc drogi uczniom, począł przebierać się przez kraj, gdzie jeszcze nie był znany, przez miasta, w których jeszcze nie kazał i nie uzdrawiał. Patrzył pilnie na ludzi i na ich życie. Już zapadał mrok nocny, kiedy stanął przed Jeruszalaim.
Minął strażników w bramie i wszedł w uliczki. Tłumy snuły się wszędzie; on patrzył po nich i wszystko, co widział, starał się zapamiętać dokładnie. Potem mijał pałace bogaczów a pałaców tych naliczył wielką ilość. Następnie minął gmach, w którym stała część załogi, przeznaczonej do czuwania nad miastem. Wreszcie ujrzał sześćdziesiąt wieżyc warowni i snujące się po murach straże. Ujrzał potęgę i bogactwo, one siły rządzące światem i piszące prawa, według których plemię ludzkie żyć miało. Potem minął pałac Wielkorządcy, przedstawiciela rzymskiej potęgi. Wtedy ów gwar miejski, owe wspaniałe domy bogaczów, owe wojska, owe wieżyce warowni, wszystko to razem wydało mu się jakąś górą, która legła w poprzek jego drogi, górą, której przedtem nie widział, o której nie myślał nigdy, on, nad brzegami jezior do prostaczego ludu przemawiający, on uzdrawiający chorych i pokrzepiający upadłych. Ogarnął go wielki smutek, skierował swe kroki ku świątyni, wszedł na jej zrąb i tam zapłakał. A już noc zapadła nad miastem.
Niebo nie iskrzyło się gwiazdami. Ciemne chmury zasnuły błękit. Dokoła było ponuro, straszno. Głucha świątynia wywierała wrażenie przygniatające. Rabboni pochylił twarz na mur a łzy jego ściekały po ścianie.
Wtedy rozległ się za nim szept:
— Nie usłuchałeś mnie... Nie uwierzyłeś słowom moim... Przeszedłeś przez kraj od puszczy aż po zrąb świątyni i łzy pociekły ci z oczu... Ale inaczej jeszcze zapłaczesz!
Znowu stanął za nim ów mężczyzna. Rabboni poznał go po głosie. Ale nie odwrócił ku niemu głowy. Ten zaś szeptał dalej:
— Słaby jesteś... Słabszy, niż mniemałeś... Zwątpienie kąsa ci duszę... Widziałeś załogę i pałac namiestnika?... Widziałeś mieszkania nasze?... Cóż ty znaczysz i co uczynić możesz?!...
Rabboni począł drzeć. Szept w ciemnościach rósł.
— Jeszcze dziesięć tysięcy nędzarzy pójdzie za tobą... Jeszcze drugie dziesięć tysięcy kalek wyciągnie ku tobie schorzałe ramiona... I co potem? Co dalej?!...
Rabboni znowu przysłonił twarz rękami.
— W kołczanie dobrych chęci twoich braknie strzał... Może mimo to one żebracze tłumy nie odwrócą się od ciebie... Ale ty sam — co poczniesz ze sobą?... To dla chorych i ślepych, to dla nędzarzy... Ale co dla zdrowych, rozumiejących życie i nie mogących umrzeć?... A jeżeli głosisz królestwo nie z tego świata, czemu przybyłeś?... Żali zrozumieją cię żywi i pójdą za tobą?... Marzycielem jesteś!... Spojrzyj w dół z wysokości tej świątyni! Rzuć się w zwątpieniu czaszką na głazy a jeżeli Adojnoj powołał cię i twój rozum za narzędzie sobie obrał, to tam w głębi czekać cię będą ramiona aniołów, które ujmą cię i lekko na ziemi postawią, marzycielu!...
Rabboni odwrócił się w stronę, skąd płynął szept, i spojrzał. W mroku mgławiła się postać o świecących oczach. Usiłowała wzrokiem zmierzyć się z rabbonim ale po chwili opuściła w dół owe świecące oczy, zwróciła się ku schodom i znikła w pomroku.

...............

Rabboni uciekał z miasta.
Noc spotkała go znowu na puszczy, po której krążył w rozterce myśli. Mijały poranki i wieczory a on, jadła do ust nie biorąc, błąkał się między skalistemi urwiskami, opierał niekiedy czoło o ścianę góry i tonął w zadumie.
Aż pewnej nocy wstąpił znowu na ów strzelisty szczyt. W tej też chwili ów mężczyzna stanął przy jego boku.
Księżyc odsłonił całą tarczę swoją. Światłość zalewała puszczę aż po brzeg widnokręgu, na którym ciemniał las palmowy.
Wtedy ów mężczyzna obrócił świecące oczy na rabboniego a wyciągając obie ręce w dal, rzekł głosem silnym:
— Przemawiałem do ciebie dwa razy i nie usłuchałeś mnie... Patrzyłeś własnemi oczami na kraj rozciągający się od puszczy aż po mury Świętego Grodu... Chyba teraz zrozumiałeś, czem jest świat i czem muszą być ci, którzy chcą nim władać... Patrz jeszcze i rozważaj!
Rabboni spoglądał po dalach. On zaś mówił:
— Patrz na te doliny, miasta, warownie, załogi... Patrz na te tłumy nagie i odziane, nędzne i możne... Patrz na te szałasy, pałace i warownie... To wszystko legnie u twych stóp, to wszystko posłuszne ci będzie, jeżeli za mną pójdziesz!
Rabboni zmarszczył czoło.
— Oddam ci rząd nad tem wszystkiem, słyszysz? Oddam ci panowanie nad ziemiami temi i nad temi ludami!... Nakłoń się jeno ku mnie! Czyń, co ci wskażę! Bądź mi posłusznym!
Ale rabboni już go dotknął wzrokiem swoim. Uniósł dumnie głowę i zagrzmiał:
— Precz, kusicielu! Władcą jesteś głodu i pragnienia, smagać możesz niedolą, ale duszy ludzkiej nie ujarzmisz! Precz!
I ostał się sam na szczycie góry.



*

Po upływie miesiąca Kajafas siedział o pięknem popołudniu w ogrodzie i najstarszemu synowi dyktował list do pewnego kupca w Rzymie, kiedy mu oznajmiono, że przybył Suten i pragnie się z nim widzieć.
Kajafas przerwał natychmiast pracę, syna odprawił a Sutena kazał wieść do mieszkania, dokąd wnet sam przybył.
Suten był zły i milczący. Na twarzy jego widne były dni podróży. Kajafas uścisnął go; Suten odpowiedział chłodnem ujęciem jego ramion.
Kajafas się stropił.
— Posmutniałeś mi, synu — rzekł do niego, sadzając go obok siebie i zbliżając twarz do jego twarzy, aby mu się baczniej przypatrzeć.
Suten milczał.
— Cóż on wróżek, cóż on uzdrawiacz, kochanek pospólstwa, gwiazda zaranna kalek? — wypytywał z nieco drwiącym uśmiechem.
Suten nie odpowiadał. Kajafas pilnie nań patrzył i mówił coraz uszczypliwiej:
— Żali go nie ujrzy oko moje? Kiedyż zjawi się ten wódz przyszłych wojsk naszych? kiedyż utworzy legiony, zrzuci Kon zwierzchnictwo Rzymian, kraj wybawi i władzę królewską złoży w nasze ręce?
Wyraz „królewską“ i „w nasze ręce“ wymówił ze szczególnym naciskiem. Suten ściągnął brwi, czas jakiś milczał; wreszcie rzekł sucho:
— Omyliłem się. To jest człowiek mały.
— Może i lepiej — zaśmiał się Kajafas, przymrużając oczy. — Ale ty, Suten, jakoś nie bardzo szczęśliwie uprawiasz politykę... Latasz po pustyniach za jakimś znachorem, kiedy my tu mamy na głowie rzeczy epokowe.
Suten ruszył ramionami. Kajafas począł dłubać palcem około dziąseł a następnie rzekł:
— Nie wybrałbyś się do Rzymu?
— W jakim celu? — mruknął Suten.
— Jedzie stary Chaleusz, wybiera się Szemil i Jochaja. Namawiam także Annasza. Same siwe i najbardziej poważane głowy!
Suten nie mógł zrozumieć, czemu Kajafas bynajmniej się nie dziwił, gdyż w czasie jego nieobecności zaszły w położeniu rzeczy ważne zmiany. Zaczął tedy Sutena objaśniać.
— Otrzymaliśmy niezbite dowody na to, że obecna kochanka cezara rzymskiego jest żydówką. Ma to być niezmiernie szlachetna niewiasta. Cezar poznał ją w czasie uczty u swego ulubieńca Sejana, gdzie występowała w chórze. Inny ulubieniec nazwiskiem Macro, ułatwił zbliżenie i dziś jest to pierwsza kobieta w stolicy świata.
Suten żachnął się.
— Cóż to nas obchodzić może? — zawołał niecierpliwie.
— Cóż to nas obchodzić może, Suten?! Zdziczałeś w tym barbarzyńskim kraju śród wróżków i nędzarzy! Cóż to nas obchodzić może?... Jedzie delegacya, aby się z nią porozumieć. Wywiera wpływ na cezara i może przez to wiele usług nam wyświadczyć, może bardzo wiele dla nas zrobić... Co tobie, Suten? Ja ciebie nie poznaję!
I wyjąwszy palec z ust począł głową kiwać. Suten skrzywił twarz szyderczo i mówił, kładąc nacisk na każde słowo:
— No, no, siwe głowy narodu, poważne starce, kapłani i arcykapłani udają się po protekcyę do nałożnicy... Jeszcze nie mieliśmy czegoś podobnego!
Kajafas chwycił go za rękę.
— Tfy! — splunął Suten, odtrącił pogardliwie ramię starca i wyszedł.
Kajafas obrócił się za nim na krześle, patrzył ku drzwiom, kiwał głową.
— To waryat! — szepnął, nie mogąc zapanować nad zdumieniem. — I taki człowiek chce uprawiać politykę!
Uśmiechał się i potrząsał głową.
— Czego on od nas chce? — szeptał i raz jeszcze począł rozważać sprawę delegacyi.
— Czego on chce od siwych włosów Szemila, Jochai, Chaleusza i Annasza?... Czego on chce od tej poczciwej żydówki, która oddała się cezarowi?...
— To jest niebezpieczny waryat! — zakończył wreszcie.
W tej chwili stanął na progu sługa i oznajmił, że przybył przełożony świątyni, który zwał się Szymon.
Kajafas kazał go wprowadzić. Szymon był niezmiernie blady, drżały mu ręce i wargi. Skłonił się głęboko a Kajafas spytał go o powód przybycia.
Szymon doniósł wzburzonym głosem, że lud pochwycił przed świątynią jawnogrzesznicę, otoczył ją i chciał ukamienować. Ale wdała się w to straż Wielkorządcy, ujmując się za kobietą. Wynikł tedy spór, w czasie którego powstało wielkie zbiegowisko. Tymczasem pojawił się setnik i dla uspokojenia tłumu oświadczył, iż każe straży odstąpić od tej kobiety, jeżeli kapłani ją potępią. Co zatem czynić? Lud czeka z kamieniami i krzyczy, straż odwołuje się do kapłanów. Należy powziąć postanowienie szybko, gdyż może dojść do starcia pomiędzy ludem a strażą.
Skończył i czekał odpowiedzi. Kajafas począł najspokojniej dłubać palcem w zębach, następnie cmoknął językiem i spytał:
— Jak brzmi szóste przykazanie?
Szymon wyrecytował tekst.
— A co mówi Mojżesz w Piśmie? — pytał znowu Kajafas.
Szymon przytoczył trzy miejsca. Wtedy Kajafas wstał, podniósł prawą rękę do wysokości czoła i rzekł uroczyście:
— Niech lud da wyraz swemu oburzeniu!
I skinął. Szymon skłonił się głęboko i wyszedł pospiesznie, Kajafas zaś klasnął na sługi, aby go odprowadzili do Annasza, którego raz jeszcze chciał namawiać do wzięcia udziału w delegacyi głów narodu, udających się do najgłośniejszej jawnogrzesznicy, aby przez nią wpływać na rzymskiego władcę.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dłużej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Niemojewski.