Lekarz obłąkanych/Tom I/LIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LIV.

Postąpiła jeszcze dwa kroki i padła na kolana, zakreśliła nad chorą znak krzyża świętego i zaczęła się modlić gorąco. Poczciwe dziecię z głęboką wiarą błagało Boga, aby okazał wszechmoc swoją i swoje miłosierdzie. Pan Delariviére przykląkł również na progu i modlić się zaczął. Fabrycjusz mimowolnie przejęty uroczystością chwili, schylił kornie głowę
Kiedy Edma skończyła krótką a gorącą modlitwę, podniosła się, oparła jedną ręką o poręcz fotelu, pochyliła się nad matką i delikatnie ucałowała promienie jej włosów, opadające na czoło. Dotknięcie usteczek Edmy, lubo nadzwyczaj delikatne, wywarło jednak swój skutek. Obłąkana wstrząsła się całem ciałem, jakby prądem elektrycznym dotknięta. Otworzyła oczy, jęknęła głucho i podniosła się z fotelu. W oczach miała wyraz jakiś szczególny.
Edma zadrżała.
— Oto czego się obawiałem! — mruknął Frantz Rittner.
— Co robić? — zapytał go pocichu Fabrycjusz.
— Milczeć! — rozkazał doktor.
Panu Delariviére zdawało się, że już kończy.
Infirmerka była gotową do pomocy, gdyby kryzys przeszedł w gwałtowną furię.
Edma nieruchoma, milcząca, wyciągnęła do matki ręce jak do modlitwy złożone. Joanna wlepiła oczy w córkę. Czoło miała zmarszczone, a ustami poruszała, możnaby powiedzieć, że jakaś wielka praca odbywała się w jej mózgu.
— O! gdyby Pan Bóg cud uczynił! — myślała Edma — o gdyby mnie mama poznała!
Nagle chora odwróciła się od córki, spojrzała na tych, co stali w progu, obejrzała cały pokój i wzrok jej zatrzymał się na zakratowanem oknie, przez które fale jesiennego słońca wpadały do pokoju. Podeszła do tego okna wolno, krokiem lunatyczki, zrobiła gest taki, jak gdyby je otwierała, potem pochyliwszy trochę głowę, zdawała się chwytać uchem hałas jakiś, przez nią tylko słyszany, a blada jej twarz wyrażała głęboką uwagę. Poruszała ciągle ustami i ciągle szeptała jakieś słowa, najprzód niewyraźne, jak gaworzenie małego dziecka, potem coraz głośniejsze, które już można było zrozumieć.
— Słuchaj! — mówiła — słuchaj! Co znaczy ten jakiś hałas? co znaczy ten stuk monotonny, tak ponuro rozlegający się wśród nocy!... Nic nie wiesz? No to patrz... to zrozumiesz... Widzisz tych czarnych ludzi, co się kręcą przy blasku pochodni? — To pomocnicy kata stawiają gilotynę... Patrzaj.. posłuchaj jeszcze... tłum się teraz uciszył... koła turkoczą po bruku... wóz więzienny się zatrzymuje... skazany wchodzi na szafot... skazany... skazany... człowiek, który ma umierać...
Umilkła. Odwróciła oczy od okna i wpatrywała się w dywan rozesłany pod swemi nogami. Ohydna scena, jakiej była świadkiem, ciągle jej stała przed oczyma.
— Człowiek, który ma umierać — powtarzała — któż on jest? Gdybym mogła spojrzeć na jego twarz... Ale nie mogę... nie mogę... Pomiędzy nim a mną stoi ksiądz... Ah! ksiądz się usuwa... Widzę tego człowieka!... Boże Wielki!... To on... To on!.. Nieprawdopodobne to, a jednakże prawdziwe.. To on!.. będzie mówił... Co za cisza!... mówi... Niewinny!... Wiedziałam o tem!... Słyszycie, on jest niewinny! Nie zabijajcie go! nie zabijajcie!.. Kat go porywa!.. To nikczemność!... To zbrodnia!... Niewinny ma umrzeć, głowa niewinnego ma paść z ręki kata... Nie!... nie!... nie!...
Zmordowała się; głos świszczący wychodził z zaciśniętego jej gardła, wielkie krople potu wystąpiły na czole, machała rękami w powietrzu.
— Wszyscy go opuszczają! — mówiła nieszczęśliwa — wszyscy... Ale ja go będę bronić!... Kacie, ja ci wyrwę twoją ofiarę...
I w napadzie szału targała prześliczne włosy, jakby walcząc zacięcie z niewidzialnym przeciwnikiem. To się przyczaiła, jak makolągwa, to ciskała, jak pantera, odbijała się o ściany, jęczała, wydawała jakieś okrzyki, to niby zwycięskie, to niby zwyciężona, ale zadziwiająco silna w swej sile nerwowej.
Nagle przypadek tej imaginacyjnej walki postawił ją naprzeciw córki. Stanęła dysząca i z wyrazem wściekłej nienawiści krzyknęła:
— Jesteś kacie!... nie ujdziesz mi już; już mi się nie wymkniesz! I rzuciła się na Edmę, która stała osłupiała z przerażenia i nawet nie usiłowała usunąć się, aby uniknąć spotkania.
Biedne dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie. Czuła już gorący oddech chorej. Jej zaciśnięte palce miały ją pochwycić za gardło i zdusić.
Piekielna radość zabłysła w oczach Fabrycjusza... Ale Frantz Rittner rzucił się jak piorun pomiędzy matkę a córkę. Pochwycił Joannę za ręce, pomimo, że się wyrywała i wpatrzył się w nią magnetycznym wzrokiem pogromcy, poskramiającego dzikie zwierzę i zmusił do tego, że zmęczona i zdyszana padła na fotel, a w kilka minut po ohydnej scenie już spała.
— Skończone! odezwał się wtedy. — Kryzys już minął. Ale pani nigdy nie widziała śmierci tak z zbliska.
— Widocznie — pomyślał sobie Fabrycjusz w największej pasji — ten głupiec Rittner popełniać będzie dzisiaj wszelkiego rodzaju niezręczności! Gdyby był się powstrzymał, byłaby matka oswobodziła mnie od córki i cały majątek wuja należałby do mnie tylko samego.
Pan Delariviére chwycił w objęcia omdlewającą prawie Edmę i przycisnął do serca.
Joanna, leżąc w fotelu, trzęsła się jak w febrze. Obłąkanie zmieniło teraz charakter. Wszelka złość zniknęła z twarzy, a zastąpił wyraz głębokiej boleści.
— Pan Bóg nie ma litości! — szeptała — zabili niewinnego.
Łzy zalewały jej twarz, głośne łkania wydobywały się z piersi i zakończyły się wybuchem śmiechu.
— Za pięć minut będzie zupełnie spokojną — odezwał się Frantz Rittner. — — Nerwy zostały podrażnione, nastąpi zaraz sen. Gorzko wyrzucam sobie moją słabość. Nie byłoby tego wszystkiego, gdybym był się oparł niedorzecznym prośbom, jak powinienem był uczynić... Idźmy już... Dla umysłowo chorych samotność jest najlepszem lekarstwem.
Bankier pospiesznie wyprowadził, albo raczej wyniósł córkę z pokoju, który teraz bardziej jeszcze wydał mu się podobnym do grobu.
Frantz poszedł za nimi, a infirmerka zamknęła po cichutku drzwi i okienko... Wszyscy czworo wracali wolno do salonu gościnnego, nie mówiąc do siebie ani słowa. Edma, jak śmierć blada, ledwie była w stanie utrzymać się na nogach, wielkie łzy spływały po jej policzkach.
— Pani jest bardzo osłabioną — rzekł doktor — przyrządzę zaraz lekarstwo, które panią wzmocni natychmiast
Wszedł do małego laboratorjum obok gabinetu i wróciwszy zaraz, niosąc na tacy szklankę, napełnioną jakimś płynem czerwonawym. Podał to młodej dziewczynie.
Edma wypiła napój do ostatniej kropelki i zaraz lepiej się poczuła. Odetchnęła swobodniej; twarz się jej zarumieniła.
— Niech się pani zanadto nie niepokoi — rzekł Rittner — atak, jakiegoś była pani świadkiem, atak wywołany przez pani naleganie, a moją nieostrożność, jest naturalną zupełnie rzeczą w stanie naszej chorej. Ale żadnych to złych następstw nie spowoduje. Stan chorej jest jednakowy, nie pogorszył się wcale.
Czy zatem — zapytał bankier głosem wzruszonym — można mieć jeszcze jakąkolwiek nadzieję?
— Naturalnie.
— Czy przypuszczasz pan zawsze, że wyzdrowienie jest możebne? — To samo, co myślałem wczoraj, myślę i dzisiaj.
— O! jakże mnie pan pociesza, mówiąc w ten sposób — wykrzyknął starzec — ja wszystko miałem za zupełnie stracone.
Frantz Rittner ujął pana Delariviére pod rękę i poprowadził we framugę okna, tak, żeby przez niego tylko być słyszanym.
— Nic nie ma straconego, słowo honoru panu daję, ale muszę panu powiedzieć coś innego. Córka pańska wzbudza we mnie pewną obawę. Jej wrażliwa nerwowa natura, podobna bardzo do matki. Spotkał ją przed chwilą cios okropny, gdyby pozostała pod jego wrażeniem, byłoby to bardzo dla niej szkodliwem.
— Oh! Boże — zawołał wystraszony starzec — czyż mam się także o Edmę obawiać?
Doktor Rittner potrząsnął głową.
— Nie alarmuj się pan bez powodu, podobnego rodzaju zło, łatwe jest do zwalczenia, jeżeli się do niego zabierzemy dosyć wcześnie. Staraj się pan wybić z głowy córki nieustanną myśl o matce, a wszystko będzie dobrze.
— Wybić jej to z głowy! — powtórzył pan Delariviére — a jakimże sposobem? Jakim?
— Rozrywkami.
— Rozumiem pana — mruknął bankier — ale ten prosty na pozór sposób jest w rzeczywistości bardzo trudnym do wykonania.
— Dlaczego?
— Po okropnej scenie, jakiej byliśmy świadkami i w usposobieniu umysłowem, w jakiem znajduje się biedne dziecko, czyżby chciała przystać na rozrywki?
— Potrzeba ją zmusić do tego.
— Ależ panie, czyż ja mogę narzucać jej zabawy, czyż mogę ją prowadzać na zebrania, skoro oboje nosimy w sercach żałobę po żyjącej nieboszczce.
— Nie mówię wcale o zabawach publicznych — odrzekł doktor — obecność pańska byłaby na nich w tej chwili niewłaściwą, przyznaję. Potrzeba tylko unikać samotności, utrzymywać stosunki z bliskiemi znajomymi i zajmować umysł panny Edmy rzeczami, które tak lubią młode dziewczęta.
Stroje, konie, muzyka, sztuki piękne. Majątek pański pozwala wszak na to wszystko?
— Dziękuję ci za tę radę doktorze, i obiecuję zastosować do niej w zupełności.
— Przysyłaj mi pan codzień swojego siostrzeńca — ciągnął dalej Frantz Rittner. — Niech on donosi panu o zdrowiu pańskiej żony, ale sam nie przychódź pan tutaj, dopóki pana nie zawezwę. Rezultaty jakiej nowej nieostrożności mogą być zgubne — jak miałeś pan dowód przed chwilą.
Pan Delariviére obiecał się zastosować i wszyscy troje opuścili dom zdrowia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.