Lisowczycy/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lisowczycy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zima już nadeszła. Pokryła białym całunem pola, a nawet lasy świerkowe przysypała tak, że zające śmigały po wierzchołkach zagajników, pod śniegiem ukrytych.
Ścięte mrozem stanęły rzeki i jeziora.
Miasto Perm tonęło w śniegach, zasypujących ulice i place tego grodu warownego, gdzie rządził wojewoda Ostap Łukin, człek surowy, w kniei więcej, niż w domu przebywający.
Niedaleko od miasta, wśród lasów stał ukryty od świata klasztor Staro-Makarjewski. Nieduży czworokąt wysokich płotów, z grubych pali złożonych, po rogach był uwieńczony kopulastemi głowicami czterech cerkiewek. Tuż za płotem o dziesięć kroków od niego ciągnęła się długa budowla, gdzie mieszkali mnisi, oddani surowej regule, przestrzeganej przez bogobojnego, dla innych nielitościwego przeora Makarego, przezwanego „Świętym Katem“.
Posyłano go zawsze do takich klasztorów, gdzie bracia zaczynali od reguły odstępować, lub gdzie skierowywano odszczepieńców kościoła, lub jeńców, wziętych podczas wojen, prowadzonych przez Rosję.
Pod szopą, zamieszkałą przez czerńców, ciągnęły się głęboko pod ziemią wyryte lochy, gdzie tak samo, jak w Kremlu i w monastyrze na Białem Jeziorze, carowie przechowywali swoje skarby, oraz złoto i srebro, potrzebne państwu w dobie wojny.
Jeszcze głębiej, tam, gdzie już nie dochodziły żadne odgłosy z ziemi, mieściły się ciemnice. Do mrocznych kazematów, pełnych zaduchu, zgnilizny i sączącej się zewsząd wody, wrzucano wrogów carów, wiary greckiej i Rusi.
Tu, za Groźnego Iwana zakończyły życie liczne rodziny niepokornych bojarów, wojewodowie Nowogrodu i Pskowa, walczący z Moskwą o niezawisłość swoich miast i wieców, astrachański car Szeman, zwyciężony przez moskiewskiego cara. Za panowania Tatara Borysa Godunowa, umorzono w lochach klasztornych pięciu bojarów dumnych za to, że oskarżali nowego cara o zamordowanie ostatniego Rurykowicza po mieczu — Dymitra, który później odrodził się w dwóch samozwańcach, pogrążających Rosję na długie lata w otchłani waśni domowej i pustoszącej kraj wojny z Polską.
Stary służka kościelny, „jurodziwyj“, co znaczy niespełna rozumu, „boży człowiek” — Jaszka miał w swej pieczy więźniów. Karmił ich tem, co od stołu czerńców pozostawało, a było tego mało, bo reguła wymagała suchego postu przez cały rok, za wyjątkiem trzech dni wielkanocnych. Jaszka żywił zamkniętych w lochach ludzi tyle tylko, aby nie umarli odrazu, dając im czas na długie nieraz miesiące i lata konania.
Bywały dnie, gdy Jaszka wpadał w szał. Wtedy wykrzykiwał bez ładu słowa modlitw cerkiewnych i psalmów, mieszając je ze sprośnemi śpiewkami, tańcząc i skacząc. Wtedy zapominał o Bożym świecie, a cóż dopiero o jęczących i zrozpaczonych ludziach, umierających z głodu w mroku kazematów.
Do tych to lochów przywieziono Marcinka Lisa i Krzysię Czaplińską.
Przeor Makary, brodaty, siwy starzec o twarzy wychudłej i surowej, o oczach jak dwie gorejące świeczki, spojrzał na jeńców i spytał setnika:
— Kto są ci źli ludzie, których oddajecie nam?
— Lachy to są, świętobliwy ojcze, — odpowiedział setnik.
— Lachy! — złowrogim głosem wykrzyknął przeor.
— Lachy, którzy chcieli zburzyć Troicki monastyr skromnych i bogobojnych czerńców lutą śmiercią karali?... No, to ja sprawię tak, że we łzach i jękach winy swoje odkupią, zanim śmierć ich z mych rąk nie wyrwie!
— Świętobliwy ojcze Makary! — przerwał mu setnik. — Pozwólcie mi, że powtórzę, co nakazał powiedzieć wam wojewoda Szeremetjew.
— Mów!
— Prosi wojewoda, abyście owego młodego Lacha przy życiu zachowali, jako zakładnika. Jest to znaczny człek i razem z innymi pójdzie, gdy z niewoli polskiej wykupywać będziemy naszych wojewodów, bojarów, cara Szujskiego z bratem... świętobliwego metropolitę Filareta... A dziewka...
— Niewiasta! — krzyknął mnich, oczy spuścił, ręce pod habitem ukrył, a kaptur z białym krzyżem i trupią czaszką na twarz z pośpiechem zarzucił. — Nie wiedziałem, że to — niewiasta, czarci pomysł, Belzebubowa pokusa!
— Przebrana za pochołka, bo już uciekać chciała, gdy dwór bojara Ozorina, gdzie przebywali, otoczyliśmy, — objaśniał setnik.
Makary trząsł głową i tupał nogami, krzycząc:
— Precz z nią! precz! Nie masz tu miejsca dla niewiasty, a do tego — łacińskiej wiary wrażej! Tu w sąsiedztwie na tamtym brzegu rzeki, w borze stoi „skit“[1] żeński, gdzie czernice[2] mogą ją wziąć do siebie i ustrzegą, ustrzegą!
Rozmowy tej nie słyszeli Marcinek i Krzysia, stali bowiem na dworze, zziębnięci, otoczeni żołdakami, którzy siarczyście klęli mróz, wojnę, Pożarskiego z Szeremetjewem, setnika i przeora, bluźniąc przeciwko Bogu i coraz bardziej we wściekłość wpadając.
— I co tu z Lachami się wodzić po zimnie?! Powróz na szyję i na pierwszą sosnę przydrożną! — mruczał jeden z drużynników, skacząc i rozcierając śniegiem odmrożone uszy.
— Nad ciebie i nad świnie wójtowe — niema mądrzejszych! — pomyślał Marcinek, wilczem okiem spoglądając na drużynnika.
Nareszcie zjawił się setnik z Makarym i Jaszką, brzękającym dużym pękiem kluczy.
Ujęto Marcinka pod ręce, skute łańcuchem, i poprowadzono.
Przy wejściu do ciemnego kurytarza, ukośnie biegnącego pod ziemią, zatrzymał się junak i długiem spojrzeniem żegnał umiłowaną dziewczynę...
Odstąpiła go w onej chwili nadzieja ratunku, ujrzał przed sobą straszną, powolną śmierć w więzieniu. Serce mu się ścisnęło bólem i rozpaczą, jednak pohamował się, zwalczył słabość i, patrząc wesoło na dziewczynę, zawołał, aby dodać jej otuchy:
— Pomnij, Krzystko najsłodsza, że kto z Bogiem, Bóg z tym! On to da mi fortel, a fortel zwycięży by najmocniejszego. Bądź że mi zdrowa i nadziei pełna!
Z temi słowami Marcin Lis zadzwonił żelazem kajdan i zaczął posuwać się za idącym przed nim z latarką „jurodziwym“ Jaszką, bo już straż odstąpiła więźnia.
— Jakgdyby do grobu opuszczają mnie... — pomyślał i dreszcz wstrząsnął chłopakiem.
Wojenną krew mieli jednak w sobie Lisowie bitni, rycerscy, więc, chociaż ciężar miał w duszy Marcinek i niepokój o słodką dziewczynę, z którą rozstał się przed chwilą, być może, nazawsze, bacznie się wokoło rozglądał.
Ujrzał drzwi okute, prowadzące do podziemi, tuż pod klasztorem leżących, i zrozumiał, że człowiek, idący na przodzie, prowadzi go jeszcze niżej.
Wtedy wzrok swój skierował na Jaszkę.
„Jurodziwy“ szedł, podskakując na schodach, śmiał się i podśpiewywał.
Marcinek widywał na jarmarkach w Białej Rusi takich „bożych ludzi“ poważanych przez prostaków, i bał się trochę tych opętańców.
Teraz zrozumiał, że Jaszka ma być jedynym człowiekiem, którego będzie widywał w podziemiach klasztornych.
— Jak się nazywasz, boży człowieku? — spytał pokornym głosem.
— Jaszka, chi-chi-chi, Jaszka! — odparł starzec i jeszcze wyżej podskoczył.
— Ty — dobry człowiek, boży, ja lubię takich ludzi! — ciągnął Marcinek.
— Chi-chi-chi! — śmiał się Jaszka.
— Tyś sprawiedliwy człowiek i krzywda ci się dzieje — mówił chłopak, nie wiedząc sam, do czego zmierza.
Starzec nagle stanął i poświecił więźniowi w oczy.
— Krzywda? — spytał. — A ty skąd o tem wiesz?
— Widzę, bo ja wszystko widzę... — rzekł wymijająco.
— Aha! widzisz? Ty myślisz, że tamci są świętobliwi czerńcy, a oni ciemni są i pisma nie znają, tymczasem ja...
— Ty — uczony inok[3], ja wiem... — szepnął Marcinek.
— Jam na Atosie[4] był i u błogosławionego Jony — opata służby cerkiewnej się uczył za młodu... chi-chi! chi! — prawił Jaszka, krzywiąc twarz i podnosząc ramiona.
— A oni? Co oni znaczą przed tobą! — zawołał Lis.
— Oni — psy dzikie, ciemne, złe! — zapiszczał „boży człowiek“. — Gdy zacząłem na ich nieprawości i rozpustę wskazywać, na Sołowki[5] mnie zesłali, głodem morzyli, katowali, na łeb zimną wodą kapali całemi dniami, aż pomieszał mi się rozum. Chi! chi! Jurodziwy Jaszka! Boży człowiek — Jaszka! Klucznik więzienny Jaszka, kat, który skazańców głodem trapi i kazematy wodą zalewa, lub ziemią przysypuje, jak w mogile. Chi! chi! chi!
— Zemścić się musisz, inoku uczony... — szepnął Marcinek.
— Zemścić się! — wyrwał się starcowi namiętny krzyk. — Kto mi dopomoże? Słaby ja na rozumie i pomieszany... pogardzany Jaszka-słuszka!
— Ja ci dopomogę, świętobliwy Jakóbie[6], jeżeli uczynisz dla mnie przysługę — szeptał chłopak, czując, jak serce mu kołatać zaczyna, pełne nagłej nadziei.
— Chi! chi! Jeżeli wyprowadzę ciebie po nocy z lochu? — spytał starzec.
Marcinek z siłą zaprzeczył, aby nie zdradzić swej radości, że i o tem mówić może z chorym na umyśle służką klasztornym.
— Nie! Wiem, że tego nie zrobisz, chociażbym za to uczynił ciebie przeorem tutejszym.
— A zrobię, a zrobię, gdy zechcę! Jaszka — taki, chi! chi!
— Nie! Dowiedz mi się tylko, co uczynią z moim towarzyszem, który pozostał na dziedzińcu klasztornym, a później przychodź i naradzimy się, jaką zemstę na nich wszystkich obmyśleć i tu, i na Sołowkach — rzekł Marcinek.
— I na Sołowkach! — krzyknął Jaszka. — O, jest tam czerniec Hawryło, kat mój... Ja znam ścieżki przez bory... prędkobyśmy doszli,.. a pomorscy rybacy przewieźliby nas na wyspę klasztorną... Ja ciebie wypuszczę i pójdziemy razem... Chi! chi! Zobaczą oni, jaki Jaszka pokorny, „człowiek boży!“
Doszli tymczasem do wąskiego korytarza z kilkoma drzwiami, nisko opuszczonemi do ziemi.
Żaden dźwięk nie dochodził z poza tych drzwi, skleconych z grubych desek i okutych żelazem.
— Dużo tu masz ludzi? — szepnął Marcinek, oczami wskazując na zasuwy i wrzeciądze.
— Nikogo niema... Wszyscy pomarli... Przed dwiema niedzielami ostatniego zakopałem w tym oto lochu... syna dumnego bojara Rostopczyna; car Borys go tu zesłał, a później zapomniano o nim... chi! chi! Wchodź, dobry człowieku!
Jaszka z trudem uchylił ciężkie drzwi i opuścił latarkę ku ziemi. Marcinek ujrzał głęboki wąski dół o zboczach, pokrytych pleśnią i strugami sączącej się wody, a na dnie kilka kamieni, strzaskaną misę glinianą, dzban bez ucha i wiązankę czarnej słomy.
— Właź do barłogu, chi! chi! — zaśmiał się znowu Jaszka.
Śmiech był bezmyślny, dziki i straszny.
— Dobrze, inoku uczony, świętobliwy, a tak bardzo skrzywdzony! — odpowiedział chłopak i, niby w przepaść, skoczył, zadzwoniwszy łańcuchem.
— Śmierć... — pomyślał. — Czego mogę się spodziewać po tym szaleńcu?...
Jednak Jaszka nie odchodził. Stał długo, a myślał nad czemś uporczywie, z trudem wiążąc w całość jakieś wspomnienia i resztki wrażeń.
— Przyjdę później, chleba i kaszy przyniosę, wody świeżej... też... Pobieżę teraz zwiedzieć się, co z tamtym drugim czerńcy uczynią... — rzekł spokojniejszym głosem.
— Dziękuję dobry bogobojny ojcze! — zawołał uradowany junak. — Ja ci zaś przyrzekam, że zemsty za twoją krzywdę dokonam! Tak mi dopomóż Bóg!
— Czerńca Sawę ubijesz? On mnie ogniem przypieka, gdy „nieczysty“[7] mnie porywa i hardym się staję? — zapytał Jaszka pochylając się nad dołem.
— Tak mi dopomóż Bóg! — powtórzył z siłą Marcinek.
— Bóg słyszy twoje słowa — pamiętaj! — rzekł starzec i ze zgrzytem zamknął drzwi na zardzewiałe wrzeciądze.
W mogile pozostał w mroku i tchnieniu śmierci człowiek z gorącą krwią, bijącem sercem i bezgranicznym lękiem w duszy...
Marcin Lis brzęknął łańcuchem, żeby spłoszyć ciszę grobową, ukląkł i głośno modlić się zaczął. Nie była to modlitwa, raczej rozmowa z Bogiem, niemal groźba, przechodząca w błaganie, brzmiące surowem wyzwaniem.
— Boże, Ojcze w niebiosach! — mówił, prawdę krzyczał więzień. — Boże który wszystko widzisz i sądzisz ludzi i sprawy! Jeżeli jesteś wszechpotężny i sprawiedliwy nie dopuścisz aby mnie i jej bez grzechu śmiertelnego przed Tobą krzywda straszliwa stać się miała! Boże, błagam Ciebie o zmiłowanie nad nami, aby oto ja, rzucony na pastwę tęsknicy i strachu, nie zwątpił w Twe miłosierdzie, w Twoją potęgę i abym nie rzekł w zapalczywości i rozpaczy: „niebiosa — jako pustynia i nie masz w nich nikogo, któremu na imię — Bóg!“
Uląkł się swoich zuchwałych słów chłopak samotny, w mrok rzucony na nieznany los, korzyć się zaczął przed Panem Świata, łkać i powtarzać coraz głośniej, aż w krzyk przeraźliwy przeszły słowa błagalne i namiętne:
— Wybacz, wielki, sprawiedliwy Boże, ratuj, wyprowadź nas z ziemi egipskiej, z domu niewoli, a sługami wiernymi pozostaniemy do zgonu naszego, imię Twoje święte chwaląc po wsze czasy! Ratuj! Ratuj!
Łkał, krzyczał w lęku bezmyślnym, który serce i duszę w lodowatych kleszczach ściskał, miotał się w swej mogile Marcinek i nie słyszał, że długo zgrzytał zamek, zaskrzypiały zawiasy drzwi, a opamiętał się dopiero wtedy, gdy żółte błyski latarki padły na zbocza ohydnego dołu.
Ujrzał pochyloną nad sobą nieprzytomną twarz Jaszki i migotliwą latarkę w wychudłej, czarnej dłoni.
— Chi! chi! — śmiał się starzec. — Lęk ciebie zdjął?...
Dusza upadła w piersi?... Nie bój się, dobry człeku!...
Jaszka z tobą... Chi! chi! Naści świeżej słomy, ryb wędzonych, chleba kromkę i kwasu[8] dzban!
— Dziękuję, dziękuję, żeś przyszedł, boży człowieku! — radośnie zawołał Marcinek. — Życia nie starczy, aby ci się odwdzięczyć!
— Chi! chi! — śmiał się starzec. — Dopomóż i to już i dość będzie... Chi! chi! A tę dziewkę, co z tobą przywiedli razem, przeor nasz do „skita“ czernicom pod opiekę oddał. Będzie tam tkała i haftowała szaty cerkiewne....
— O, Boże, bądź sławiony po wieki wieków! — wyrwało się chłopakowi.
— Amen! Amen! — rzekł Jaszka. — Przyjdę do ciebie w nocy... Naradzać się będziemy, jak i kiedy zacząć... Posil się teraz... ja ci latarkę zostawię... bo w ciemności to strach przylatuje i krew wysysa... Chi! chi! Pójdę już, bo w dzwony na modlitwę czas uderzyć... Po nocy przyjdę... Nie bój się!...
Poszedł i drzwi nawet nie zamknął już. Ulżyło to Marcinkowi, chociaż wiedział, że, skuty, nie mógłby się wydostać z głębokiego dołu.
Posilił się i czekał na przyjście Jaszki.
Przy żółtych blaskach latarki odleciały od niego strachy i rozpacz głęboko się ukryła w tajnikach serca. Uspokoił się i zaczął myśleć.
Cieszyła go wiadomość, że nic nie grozi Krzysi, bo haftować, prząść i szyć — białogłowska to praca. Od tego żadna nigdy nie schudła i lic krasy nie postradała.
O sobie też myślał już na wesoło, po — Lisowemu.
— Ha! — mruczał do siebie. — Dziś na wozie, jutro pod wozem. Takie jest życie nasze żołnierskie. Jak widzi mi się ninie, to rycerz powinien być nietylko do kufla i korda, lecz i do niewoli. Cała rzecz w tem, aby znieść ją mężnie! Ho, ho! zdzierżę i wynijdę z tej dziury, bo ten „boży człowiek“ nie inaczej, ino pomoże mi. Zaciętość w nim rozpaliłem... Już nie dam jej zagasnąć! Ależ ohydna ta dziura, jak żadna inna! Bóg mnie natchnął, że na ową rozmowę z Jaszką natrafiłem... Dziś gnijemy, jutro kwitniemy! Jeszcze dobrze z nami będzie!
Jaszka spełnił przyrzeczenie i przyszedł w nocy.
Długo opowiadał Marcinkowi o swojem życiu na Atosie, o tem jak chciał regułę klasztorną zmienić i tylko uczonych czerńców na inoków wyświęcać.
— Bo teraźniejsi, to ani Bogu świeczka, ani czortu koczerga[9] — opowiadał Jaszka. — Ciemni to ludziska, zabobonni, o brzuchu jeno myślący! Miast lud na dobre czyny wołać, oni zarazę niosą... Gdy tak zacząłeś mówić, wszyscy tacy na mnie z kłami i kułakami się rzucili. Skargi zaczęli zanosić do archirejów,[10] ba, nawet do patrjarchy... Wrzucili mnie do lochów Sołowieckiego monastyru, znęcali się nade mną, mękami strasznemi dręczyli, aż zrozumiałem, że zabić odrazu nie mają zwyczaju, ino, podług reguły, przez ciemnych, dzikich czerńców ułożonej. Wtedy udawać zacząłem „jurodziwego“, „bożego człowieka“, chociaż, po prawdzie niespełna jestem rozumu, który mi się pomącił od katowania bez miary!...
— To udajesz ino? — zapytał zdumiony Marcinek.
— Swoja skóra bliższa, niż koszula! — zaśmiał się mnich. — Cóż chcesz? Umierać ochoty nie miałem, więcem się przerobił na „jurodziwego“ i tu dostałem się... Nie słodsza jednak rzodkiew od chrzanu! Przeor Makary ciemny jest, jak noc, ledwie — ledwie czytny, inni — nie lepsi, śpiewają psalmy, powtarzają modlitwy, słów nie rozumiejąc, a najgorszy to — Sawa, kat i sędzia cerkiewny na cały obwód!
— Nie lubi ciebie Sawa, ojcze? — zadał pytanie Marcinek.
— On jeden przejrzał mnie i wie, że więcej udaję.
Więc nieraz na spytki bierze, ogniem przypieka, na lód sadza, pod paznogcie drzazgi wbija. On — kat! On — gorszy od zbója!
Starzec aż trząsł się od nienawiści i zgrozy.
Długo rozmawiali, jak dwaj spiskowcy, Jaszka — służka klasztorny, stróż przy lochach strasznych, i młody, uwięziony rycerz polski.
Nareszcie uradzili, że nazajutrz Jaszka przepiłuje łańcuchy więźniowi i pod jakimś pozorem zamani Sawę do lochu, gdzie go Marcinek zwiąże i przebierze się w szaty i kłobuk czerńca. Mnicha zamkną w lochu, a sami w nocy uciekną z klasztoru.
— Do wsi Troszinoj tylko dojść musimy, a tam już drużków wiernych znajdziemy, dadzą oni „bożemu człowiekowi” i innemu czerńcowi kłobucznemu konie. Powiemy, że do Kazania jedziemy, pomylimy ślady... No teraz śpij; złych snów nie miej! Bóg niech ciebie ma w swej opiece, synu!
— Amen! — odrzekł młodzieniec. — Dziękuję, ojcze, za słowa pociechy i nadziei, bo niewinnie tu zostałem wrzucony.
Mnich wyszedł i ciemność znowu ogarnęła wstrętny, cuchnący loch, a cisza grobowa nawaliła się, niby ciężka góra, niczem niewzruszona.
Gorąco się modlił Marcinek, Bogu dziękując za świt nadziei, prosząc Go o łaskę i pomoc w okrutnej doli.
Nazajutrz Jaszka przyszedł zaniepokojony, przyniósł wór sucharów i wiązankę suszonych ryb.
— Słuchaj! — szepnął. — Dziś wezwano przeora do trzech klasztorów w ważnych sprawach. Bierze mnie ze sobą dla posługi... Musimy odłożyć. Do ciebie będzie teraz Sawa przychodził. Będzie on patrzył, czy rychło umrzesz, wodę przynosił i rzucał suche kromki chleba i ogony śledzi niedojedzonych. Strzeż się go! Nie ufaj! Jęcz z bólu i tęsknicy, gdy będzie stał nad ciemnicą twoją, błagaj o zmiłowanie...
— Zmiłowania prosić nie będę, a jęczyć będę tak, że aż w Moskwie słychać będzie — odrzekł chłopak i nagle zapytał:
— A może go odrazu wciągnąć tu?
— Ej, nie! Skuty jesteś, a Sawa — mocarz, niczem niedźwiedź bury. Ktemuż, jeżeli on z tobą tu będzie — któż wam jadło i wody przyniesie? Z głodu zamrzesz.. Ja przyniosłem ci sucharów i ryb, schowaj pod słomę na czarną godzinę! — doradzał mnich.
— Ojcze! — rzekł Marcinek. — A w skicie będziecie?
— Będziemy...
— Postarajcie się zobaczyć ową dziewczynę, co ze mną tu przybyła, i powiedźcie jej tak: „Bądź pokorna, do pracy i posłuchu ochotna, bo dzień wyzwolenia nadchodzi“.
— Powiem, bo „jurodziwy” Jaszka wszędzie nos swój wścibia, jak to zwykle bez rozumu!... — cicho śmiejąc się, mówił stary czerniec.
Pogwarzyli jeszcze chwil kilka i Jaszka, pożegnawszy jeńca, odszedł, starannie zamykając drzwi lochu na klucz i zasuwy żelazne.
Długo siedział Marcinek, rozmyślając o swem miodem, a już tak burzliwem życiu. Nie wiedział, czy był to dzień, czy świt, czy noc nad ziemią pełzła, bo w dole straszliwym panował nigdy nierozświetlony, nieprzemijający mrok czarny, beznadziejny.
Jednak wkrótce usłyszał Marcinek zgrzyt klucza, więc jęczeć zaczął głośno i wić się na posłaniu ze słomy.
Pobiegły po ścianach lochu żółte, blade smugi światła i młodzieniec ujrzał czerwoną, tłustą twarz, o małych, złych oczach i rudym kłaku brody. Czarny habit z naszytemi na nim godłami męki Chrystusowej, trupią głowę z skrzyżowanemi piszczelami ludzkiemi, takiż kłobuk ze spadającemi na barki pasmami czarnej tkaniny świadczyły, że był to mnich, — wysoko postawiony inok. Marcinek domyślił się, że widzi przed sobą Sawę.
— Wyjesz, Lachu? — spytał mnich.
— O! o! — jęczał więzień. — O — o — o!
— Nie podoba ci się tu? Lepiej na Kremlu siedzieć i świątynie Boże łupić? Gdybym ja był przeorem, kazałbym ciebie żywcem wodą na mrozie polewać... A tu — karmić wrażego Lacha musimy!
To mówiąc, Sawa rzucił zapleśniałą kromkę chleba i kawał ryby.
— Żryj, Lachu, bo tego to i psi nie tkną!
Splunął „sługa Boży“ do dołu i zaczął z wściekłością obracać klucz w zamku.
— Skręć sobie kark, ruda poczwaro! — z całego serca posłał mu życzenie Marcinek i, namacawszy suchary i ryby, przyniesione przez Jaszkę, posilać się zaczął.
— Ma rudą brodę ten djabeł w habicie, ale ja mu te czerwone kłaki pourywam, aby do Kaina — bratobójcy nie był podobny, ani do Judasza zdrajcy, bo i tych by owem podobieństwem o chorobę przyprawił! — myślał Marcinek i dla rozrywki jął na głos wykrzykiwać różne przezwiska, myśląc o Sawie, jego tłustym piegowatym pysku i małych, niby u rozpasionego wieprza oczach.
Niektóre słowa były tak dosadne, że chłopak sam się śmiał.
Wesoły śmiech, w tym grobie ohydnym budził strach.
Nieboszczyk się śmiał, czy człowiek żywy, z rozpaczy oszalały?
Nie myślał o tem młody Lis. Śmiał się, bo dobrze dociął rudemu czerńcowi, był najedzony i miał w sercu nadzieję.
Cały tydzień jednak czekał na powrót starego mnicha.
Przez ten czas znosił cierpliwie urągania i drwiny swego kata, zresztą nie słyszał nic, bo ledwie w zamku zgrzytnął klucz, drzeć się zaczynał wniebogłosy, jęcząc i wykrzykując przeróżne słowa, bez ładu i znaczenia.
Przyglądał mu się bacznie Sawa i coraz bardziej zdziwiony mruczał:
— Nic nie je, a żyje? Wytrzymały Lach, rogatą ma duszę wraży syn! Czemu nie umiera? Czas jużby...
Tak zdecydowawszy, przez dwa dni nie przychodził wcale i nic nie przynosił więźniowi. Marcinek dogryzał już ostatnie suchary, pojadł nawet cuchnące, nadgniłe ryby, rzucone mu przez Sawę, i trwożył się bardzo, drżąc na myśl, że Jaszka może już nigdy nie powróci.
Jednak „jurodziwy“ powrócił, opowiedział, że Krzysi dobrze się żyje w skicie, gdzie pośród czernic są bojarówny, szukające za murami monastyru zbawienia duszy; że powiedziała, iż w sercu zachowała dawne miłowanie, że w Bogu pokłada nadzieję.
Chociaż Marcinkowi było znowu raźniej i lepiej w okrutnem więzieniu, lecz siedział w niem przez miesiąc, a może dłużej, bo Jaszka nie mógł o ucieczce myśleć. Do klasztoru zjechało się mnóstwo gości świeckich, przywożących każdego roku ofiary dla cerkwi i podarki dla braci zakonnej.
— Mają ci goście pochołków zbrojnych przy sobie, łacnoby nas wytropili, gdyby ucieczkę spostrzeżono, — mówił Jaszka. — Poczekać trza! Co się odwlecze, to nie uciecze! Mędrzec, syn Siracha, mówił: „Pośpieszaj powoli!“
Godził się z tem Marcinek, bo nie godzić się nie mógł.
Pewnego razu przybiegł do niego Jaszka, wskoczył do dołu i zaczął rozpiłowywać kajdany. Mozolił się, pocił bardzo długo, aż Marcinek szepnął do niego.
— Już podpiłowałeś trochę, ojcze... Daj-no, spróbuję szarpnąć.
Szarpnął raz, szarpnął dwa i — zerwał łańcuchy.
We dwuch bardziej sporzyła się im robota i — nakoniec Marcinek był wolny. Obręcze kajdan na nogach i rękach zostały przecięte i zrzucone.
— Dziś wieczorem, przed spoczynkiem czerńców przygodę tu Sawę... — szepnął Jaszka, a pomarszczona, wyniszczona twarz jego stała się złowroga i zawzięta.
— Czemże go tu zamanisz, aby przyszedł rudy? — spytał Marcinek.
— Cha! Cha! Powiem mu, żeś umarł, stojąco oparty o ścianę, że szczury nos ci odgryzły... — odpowiedział stary mnich. — Sawa dawno oczekuje twojej śmierci i będzie rad, ten kat, przez Boga wyklęty, spojrzeć na ciebie. Zawzięty on na Lachów i na ich wiarę łacińską!
— Ale szczurów tu niema... — zauważył chłopak. — Nie uwierzy Sawa!
— Szczurów? — zapytał Jaszka. — Niejednego już one na śmierć pożarły... Nie przyszły jeszcze, bo na polach były, a śnieg i mrozy zaskoczyły je... Dziękuj za to Bogu, synku!... No, więc czekaj na Sawę; pomnij ino, że mocarz to, a ty osłabłeś w tym grobie...
— Przywiedź rudego, a już dam mu radę! Nie pierwszyzna mnie z mocarzami się szamotać! — odparł chełpliwie Marcinek i ramiona rozłożył szeroko.
Cieszył się, że miał wolne ręce i nogi, że za każdem poruszeniem nie dzwoniły mu kajdany ciężkie.
— Ja waszych głów napłatam za te łańcuchy, więcej niż w nich ogniw było! — mruczał młodzieniec, lecz natychmiast do Boga z wdzięcznością wzdychał i myślał:
— Niktby mi w takiej opresji poratowania nie dał, ino Bóg... i, za zrządzeniem Jego, — nasze szczęście Lisowe, co z łaski Bożej przez wieki przy nas trwa... Laudatur nomen Tuum, Domine![11]
Stary Jaszka wyszedł i długo nie powracał.
Czas się wlókł nieznośnie. Marcinkowi wydawało się, że całe dnie mijają i że już nic nie zajdzie, coby mogło zmienić jego los.
Zgrzytnął wreszcie klucz w zamku zardzewiałym, z głuchym brzękiem upadły wrzeciądze, i zaskrzypiały ciężkie zasuwy drzwi. Przez szpary werwały się żółte błyski latarek.
Marcinek skoczył ku ścianie swego dołu, wyprostował się niby skostniały, lecz bacznie patrzył z pod opuszczonych powiek.
Zakołysały się nad otworem dołu dwie latarki i rozległ się gruby, basowy głos Sawy:
— Zaprawdę skończył Lach? Rogaty był nieboszczyk, a nie zdzierżył!
Podszedł bliżej, stanął tuż nad głową „nieboszczyka” i przechylił tłuste cielsko, aby lepiej przyjrzeć się więźniowi.
Marcinek nagle podskoczył, pochwycił go za nogi i poderwał. Z rykiem przerażenia runął opasły czerniec na dno dołu i nawet nie bronił się, bo zabobonny strach przed ożywającym „nieboszczykiem“, którego uważał za wilkołaka, siły mu odebrał.
Marcinkowi też nie chodziło o potyczkę z mnichem, więc porwał rzucony mu przez Jaszkę powróz, w mig skrępował mu nogi i ręce na amen, zdarł habit, kłobuk buty i wtedy dopiero wziął latarkę, świecąc w oczy leżącemu.
— Słuchajno, rudy wieprzu! Pamiętasz jakeś splunął na mnie, skrępowanego łańcuchem? Wtedy przysiągłem samemu sobie, że ci zato rudą brodę twoją wyrwę.
Oparł się Marcinek kolanem w pierś mnicha, zgarnął w obie garście gęste kłaki rudego włosia i szarpnął.
Zawył przeciągle Sawa, a później krzyczeć jął, niby szczekał.
— Szczekasz, rudy psie? — zapytał chłopak. — Czekaj! nie tak jeszcze będziesz śpiewał pięknie. Daruję życie, ale zostaniesz tu. Módl się do Boga, jeżeli twój plugawy głos może dojść do Niego, aby cię na czas znaleziono, bo inaczej umrzesz z głodu, lub szczury urządzą nad tobą stypę...
Stary mnich ukląkł i pochylił się nad otworem dołu.
— I mnie posłuchaj teraz, inoku Sawa! Ty, najciemniejszy z najciemniejszych! Ty — najokrutniejszy z katów! Za krzywdy moje spotka cię straszna kara, albowiem Bóg jest sprawiedliwy Sędzia!
Przebrał się Marcinek za mnicha. Kłobuk aż na same oczy wcisnął i wyszedł za Jaszką.
Ten zatrzasnął drzwi, klucz przekręcił, wrzeciądze i zasuwy na miejsce włożył, kłódki powiesił i mruknął:
— A klucz w polu wyrzucę.
Na dziedzińcu klasztornem nikogo nie spotkali, bo nocy tej Jaszka przy bramie straże trzymał i w kołatkę postukiwał.
Postukał nią po raz ostatni, furtkę klasztorną otworzył i obaj wyszli.
Przed świtem jeszcze doszli do wioski, gdzie mieszkali drużkowie starego mnicha, wzięli konie i powiedzieli, że do Kazania jadą. Sami zaś, pokluczywszy po polu, wyjechali na drogę, gdzie się krzyżowały ślady kopyt i sani. Popędzili konie na północ...
Zakreślając duży łuk i zatrzymując się na wypoczynek i nocleg w „zimowjach“, w małych chatkach lub norach, w ziemi ukrytych, gdzie w zimie przebywają myśliwcy, polujący na sobole, bielki,[12] kuny i niedźwiedzie, zbliżali się do „skitu“ gdzie przebywała panna Krystyna Czaplińska, w trwodze o życie umiłowanego rycerza pędząca smutne, jednostajne dni.
Przybyli tam po zachodzie słońca.
— Późno! — rzekł Jaszka. — Po wieczornem nabożeństwie zakonnice bramę zamykają i nikogo nie wpuszczają. Jutro nad ranem, gdy w dzwony na modlitwę uderzą, pójdziemy... Teraz poszukajmy noclegu!
Pojechali wąską ścieżką, biegnącą w głąb boru. Doprowadziła ich do obszernej polany, na której stała chata i szczekał spuszczony z łańcucha biały, ledwie widzialny na śniegu pies.
— A! — zawołał starzec. — To bartnik Dormidont tu mieszka... sługa ze skitu...
Weszli do chaty i rozgościli się.
Jaszka wypytywał gospodarza, co się w obydwuch klasztorach działo, co słychać na świecie, czy niema wieści z wojny.
— Oj, źle! Pokarał nas Bóg ciężką ręką! — wzdychał stary bartnik, żegnał się bez przerwy i pokłony bił przed małym, zupełnie czarnym obrazkiem. — Wojewoda Lachów z pod Moskwy ruszył i sunie ku nam. Już jego zagony przedwczoraj Jżewsk rozgromiły i spaliły. Bracia z monastyru naszego uciekli, wszystko porzuciwszy, bo, podobno, Lachy mnichów wieszają. Źli są na nich za obronę Troickiej Ławry.[13]
— To zakonnice ze skitu też wyjechały?! — krzyknął zrozpaczony Marcinek.
— Nie! Czernice nie chciały swego gniazda porzucić, a jest tam u nich jakaś Laszka; ta im obronę przed Lachami obiecała, bo dobre były dla niej — mówił Dormidont.
W tej chwili na błonach okna pląsać zaczęły, to rozpalając się, to przygasając, szkarłatne błyski trwożne.
— Co to? — spytał Jaszka i wybiegł na dwór.
Wszyscy poszli za jego przykładem.
Stanęli, jak skamieniali. Za borem, rozlewając się coraz szerzej i jaskrawiej, podnosiła się łuna krwawa; obłoki czarnego dymu oświetlonego od dołu płomieniem, buchającym iskrami, szły ku niebu.
— Klasztor się pali! — zawołał bartnik. — Lachy idą!
Marcinek nie słuchał dalej. W habicie rozwianym i w kłobuku mnisim, wskoczył naoklep na rozsiodłanego konia i, bijąc go nogami, pomknął naprzełaj, przez bór, ku pożarowi, szalejącemu gdzieś za czarną ścianą starych świerków.
Wybiegł na obszerną płaszczyznę i ujrzał woddali klasztor. Płonęły już kopulaste głowice cerkiewek, z trzaskiem głuchym zawaliła się dzwonnica, a po niej wnet strzecha domu zakonników, grzebiąc pod zgliszczami wejście do lochów, gdzie związany leżał rudy inok Sawa.
Przeleciał Marcinek jak strzała równinę, przemknął po lodzie rzekę i, ujrzawszy kilku jeźdźców, biegnących z płonącemi żagwiami, rwał ku nim, jak szalony.
Nareszcie spostrzeżono go. Trzech jeźdźców natychmiast wypuściło konie ku niemu. Jeszcze zdaleka dojrzał Lis uszaste czapy — ableuchy, młotki, wiszące na łękach siodeł, a na długiej spisie jednego z jeźdźców polski proporczyk.
— Nasi! Lisowczyki! — śpiewało w duszy Marcinka, więc gnał konia i pędził, jak obłąkany na spotkanie jeźdźców.
Nareszcie dopadli do siebie.
— Jak się masz, ojczaszku! — rozległ się basowy, dobrze znany głos. — Przecież jest jeden, który nas uczciwie przyjąć może... Dalejże chłopcy, upiec tego czarnego kruka w ogniu jego barłogu, a żywo!
— Panie pułkowrniku Kleczkowski! — wrzasnął nie tyle wystraszony, ile ucieszony Marcinek. — Panie pułkowniku! Toż — to ja... goniec hetmański... z ramienia pana Lisowskiego... naszego wodza... Marcin Lis!...
Chłopak nie wytrzymał i zaczął szlochać głośno, kryjąc twarz w grzywie końskiej.
— Niechże cię kule biją, mopanku! — zakrzyknął pan Jarosz. — Cóż — to u kaduka za maszkara takowa? Słyniemy my „Straceńcy“ z pstrości w ubiorach i maści koni, ale, jako żywo, dotąd czerńców w chorągwiach nie mieliśmy, na djabła rogatego! Mów-że, asan, bo patientiam tracę do reszty!
Naprędce opowiedział Marcinek, śmiejąc się i płacząc naprzemian, o swojem posłowaniu i przygodach, a gorąco prosił o ratunek niezwłoczny dla panny Krystyny Czaplińskiej.
— Czy nie córka to pana starosty rawskiego?! — zawołał pan Jarosz.
— Jego to córka! — odpowiedział Lis.
— Toż ja go znam oddawna!... — wołał pułkownik. — Wnet pojedziemy, ino dopalimy do reszty ten kurnik.
Nagle przypomniał sobie Marcinek, że w lochach klasztornych przechowywano klejnoty carskie, złoto i srebro. Rozpowiadał mu o tem nieraz Jaszka „jurodziwy“.
Gdy to posłyszał pułkownik, rozkazał zaraz spędzić okolicznych mieszkańców, aby do lochów wejście oddalili, a sam, z przebranym już Marcinkiem po pannę pojechali, pędząc wcwał.
— Do Permu nie pójdziemy, bo nie podręcznie nam ninie w zimie długo przy warownych grodach stać, — mówił pan Kleczkowski. — Obejdziemy go, lecz jutro posyłam tabory z żywnością do hetmańskiego obozu, to i pannę pod opiekę pana Chodkiewicza oddamy.
— Jako żywo! Przezpiecznie jej będzie, gołąbce mojej, niczem u Boga! — zawołał Marcinek. — Ja zaś z wami ruszę, bo ślubowałem, że Moskali muszę naciąć więcej niż ogniw naliczyłem w moich kajdanach!
— Dobry rycerz z waszmości, panie Lis! — pochwalił pan Jarosz.
Marcinek milczał, a później spytał:
— Czy w chorągwiach pana pułkownika niema kozaków lub innych ludzi wiary greckiej?
— Toż — to ja mam u siebie połowę Dońców! — odparł pan Kleczkowski.
— A ja mam dla nich duszpasterza — rzekł Marcinek poważnie. — Uczony inok Jakób, zakonnik z Atosu, człek przebiegły i zacięty! Pokornie proszę pana pułkownika o łaskawe przyjęcie go do naszych szeregów. On, bowiem, życie mi salwował!
— Jak tak, to i niema o czem mówić! — zakończył rozmowę pułkownik. — Ale otóż i ów skit, suponuję...
Marcinek ręce do serca przycisnął, bo tak mu tętniło, że aż ból czuł nieznośny, więc krzyk wydał podobny do klekotu młodego orła i konia wskok puścił, podnosząc za sobą śnieżną kurzawę.
- ↑ Mały klasztorek.
- ↑ Mniszki.
- ↑ Mnich wyższego stopnia.
- ↑ Czczony klasztor prawosławny.
- ↑ Klasztor — więzienie na Białem morzu.
- ↑ Jakób, zdrobniale — Jaszka.
- ↑ Szatan.
- ↑ Kwas, rodzaj piwa z żytniego chleba razowego, ulubiony rosyjski napój.
- ↑ Pogrzebacz.
- ↑ Biskupów.
- ↑ Niech będzie pochwalone imię Twoje, Panie Boże.
- ↑ Wiewiórki.
- ↑ Opactwo.