Lisowczycy/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lisowczycy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już cały miesiąc upłynął, a chłopcy siedzieli w Dubrawie — dworze Porfirjusza Ozorina, dawnego bojara dumnego, i nie ruszali się z miejsca.
Marcinek chodził, jak cień, za Krzysią.
Młodzi, rozkochani w sobie pierwszą miłością, przezywali czasy niebiańskie. Nie czuli szalejących wichrów jesiennych, przymrozków nocnych i nawet zrywającej się coraz częściej śnieżycy.
W sercach mieli wiosnę i wszystko dokoła upieściła, ozdobiła, opromieniła wiosna miłości.
Żółte i czerwone liście, leżące na ziemi, wydawały im się kwieciem; wichura, łomocąca w okiennice, zrywająca gonty z dachu i szarpiąca nagiemi drzewami, była nich burzą, szalejącą w sercach, a wyrywającą się nazewnątrz.
Ludzie mieli dla nich dobre oblicza, łagodne oczy i uśmiech przychylny na ustach.
Marcinek omówił już wszystko z panną Krystyną.
Powróciwszy do ojczyzny, natychmiast zjedzie junak pana Czaplińskiego, starosty rawskiego, i o rękę córki prosić będzie, odmowy nie bojąc się, gdyż komuż, jak nie Marcinowi Lisowi, ma oddać rodzic rękę córki, salwowanej z niewoli moskiewskiej przez młodego rycerza?
Czekali tylko sposobnej chwili, aby gościnny dom Ozorina porzucić i w daleką drogę do Smoleńska podążyć, skąd już nietrudno było o powrót panny do Rzeczypospolitej.
— Pięknem wianem i parafernaljami zacnemi rodzic obdarzy mnie! — uśmiechała się szczęśliwa panna. — Oj, co tego będzie! I skrzynie, i sepety i szkatuły i toboły... Obaczysz, miły Marcinku! Już ja ojca znam — nie poskąpi!
Wymachiwał junak rękami głową trząsł i mówił:
— A nic mi nie potrzeba! Ja tam do ręki nikomu nie chcę patrzeć! Chociaż z dawnych czasów Lisowie zubożeli znacznie, bo i na oszajców pójść musieli za Stefana — króla, lecz coś-niecoś i ja na swoją część mam. A i tego nie potrzebuję, bo, jak Bóg poszczęści, to tyle zdobyczy z Rusi przywiozę, że z najbogatszymi w paragon pójdę! Już miałem ja taką szabelkę, Krzystko miła, że za nią zacny folwark możnaby kupić...
— A cóżeś z nią zrobił? — spytała panna.
— Zmieniłem ją na worek placków żytnich i to takich, których całkiem nie jadłem! — ze śmiechem odpowiedział młodzieniec.
— Boże wielki! — zdumiała się panienka.
— Nic to! — uspokoił ją Marcinek. — Gdy na Kreml powrócę, przywiozę ze sobą worek placków i zwrotu szabelki zażądam!
— Hej, nie oddadzą ci!
— Hej, sam wezmę! Nie znasz mnie, Krzysieńko!
— Wiem, żeś najpierwszy rycerz na całą Rzeczypospolitą — zawołała rozkochana panienka. — Sam stary Porfirjusz Michałowicz Ozorin podziwiał twoją siłę i odwagę!
No, i cóż wypadało robić?
Marcinek brał słodką swoją dziewuchę w objęcia, ściskał, po oczach i ustach całował, a ona garnęła się do jego piersi szerokiej i niemal słabła i mdlała w oplocie potężnych ramion.
Czas więc nieznacznie i szybko upływał.
Do Dubrawy rzadko dochodziły wieści z wojny i z Moskwy.
Sąsiedzi wiedzieli, że stary Ozorin z synami był w niełasce u Pożarskiego i innych wodzów za swoją wierność Polakom.
Nie odwiedzali go. Jedni, dlatego, że byli stronnikami przyszłego cara wiary greckiej, drudzy — tylko dlatego, że obawiali się zemsty przeciwników Mścisławskiego i innych, którzy ratunek Rusi widzieli w skojarzeniu się z tronem polskim.
Jednakże słuchy doszły nawet do odciętej od wszystkich Dubrawy.
Były to słuchy bałamutne, które stary Ozorin ważył i tak i owak.
Szły pogłoski, że hetman Chodkiewicz szybko pędził ku Moskwie z całem wojskiem, że „zbójniki“ Lisowskiego, jak ich na Rusi nazywano, pustoszą północne włoście i ze Szwedami się potykają. Mówiono jednocześnie, że Chodkiewicz ze Szwedami przymierze usilne podtrzymuje; że w Moskwie pułkownicy pana Gąsiewskiego nie radzi są z przybycia surowego hetmana litewskiego i już bunt podnieść zamierzają; dobiegły słuchy, że Pożarskij i inni wojewodowie cofają się przed wojskiem polskiem i gotowi są nawet wpuścić Lachów do stolicy, a w tymże czasie mówiono, że Polacy zginą na Rusi, bo swary między nimi się już zaczęły, zawiść, spory o władzę i tytuły.
— Gołemi rękami ich weźmiemy, mówili mi w obozie kniazia — opowiadał Ozorinowi jakiś przybyły ukradkiem do Dubrawy przyjaciel, — a i Mścisławskij obawia się, że tak będzie, bo Lachy luto pomiędzy sobą się gryzą!
Zasmuciła ta wieść młodych Lisów, chociaż wiedzieli, że póki żyją Chodkiewicz i Lisowski, to „gołe ręce“ są tylko przechwałkami moskiewskich wojewodów, ale rozumieli też, że w Kremlu muszą się dziać rzeczy straszne i wobec ojczyzny występne, zdradzieckie.
— Przy hetmanie Chodkiewiczu zgasną ci nasi na Moskwie pułkownicy, jako klecha przed organistą, bo sami Pana Boga by przedali! — mówili chłopcy, bardzo zasmuceni.
— Dość tych amorów! — zawyrokował nagle Olko. — Do swoich przedzierać się — ostatni czas!
Chociaż markotno było Marcinkowi lubą dziewczynę porzucać, jednakże zgodził się z tem i zaczęli obmyślać nową wyprawę.
Olko też jakoś na humorze stracił.
Naścia Ozorinówna, jak to kobieta, potrafiła wprost do serca mu wjechać czwórką koni. Niedarmo to przysłowie mówi:
— Najsroższego zwierzęcia zrozumiesz naturę, białogłowie czort w sercu, drugi wlazł za skórę...
Jak zaczęła bojarówna do młodego Lacha przymilać się, a wzdychać, tak wkońcu zmusiła go do rozmowy, bo Olek długo uciekał od niej, jak djabeł od kropidła.
Sama, o dziewiczym wstydzie zapomniawszy, o kochaniu swojem dla niego rozpowiadała, a tuliła się i płakała tkliwe, tak, że koić jej ból musiał i po złotych włosach głaskał, jak brat siostrę, lub zgoła, niby ojciec córkę.
Ale w każdym włosku złocistym siedział djabełek mały, kąśliwy i chyży. Ten, jak trucizna, przez palce i dłonie dostał się do serca, rozżarzył tam ogień gorący. Płomień wyrwał się, zapalił oczy, do czerwoności rozgrzał usta i dłoniom nadał ciepło przejmujące, rozkoszne.
Bojarówna w zachwycie i radości, upojona miłością dziarskiego Lacha, objęła go za szyję, w oczy zajrzała omdlałym wzrokiem i szepnęła:
— Luby mój, za tobą, jak raba, wszędy pójdę: — i w ogień i w wodę! Dla ciebie wiarę ojcową porzucę i do twojej cerkwi chodzić będę, w twojej mowie Boga, Spasa i Macierz Jego Przeczystą błagać będę, aby życie nasze w miłości i szczęściu długie lata zachowali aż do śmiertnego czasu!
Wtedy o wszystkiem zapomniał młody Olko Lis, bo krew gorąca burzyć mu się zaczęła; całował ruską krasawicę, miłość i wierność jej ślubował do grobu.
Tak to skrzydlaty bożek — Kupido sidła zastawił Lisów i usiecił ich, omamił, skrzydła im podciął i słodką niemocą osłabił, zatruł.
Jednak w sam czas przyszła trwożna wieść o tem, co się dzieje w polskiem wojsku, broniącem dla królewicza Władysława Kremlu, gdzie czekał na niego wspaniały tron Rurykowych potomków i carska czapka Włodzimierza Monomacha.
Otrząsnęli się chłopcy, zrzucili z siebie słabość i troski miłosne, powiedziałbyś, jak jabłonki i wiśnie zrzucają z siebie kwiat wiosenny.
— Czekają Moskale na naszych, jak kruk na ścierwo, rzekł Marcinek. — Niedoczekanie ich!
— Oj, nie trza nam było tu do tej Dubrawy z odsieczą wtedy iść! — westchnął Olko. — No, ale stało się! Żeby człek wiedział, gdzie ma upaść, toby zrazu usiadł...
— Gdyby nie gdyby, toby były grzyby! — zakończył rozważania brata Marcinek. — Nowych fortelów trza się imać i — tyle!
— A dziewki nasze? toż-to płakać będą! Od śluzów chyba jezioro z brzegów wystąpi? — zauważył Olko.
— Popłaczą, ale zrozumieją, że nijak nam inaczej nie lza!
Poszli najprzód na naradę ze starym bojarem.
Ten radził przeczekać dni kilka, bo słuchy krążyły, że właśnie w stronę Dubrawy cofa się jedno skrzydło moskiewskie pod wodzą Szeremetjewa.
— Ucapią was i ubiją — mówił Ozorin. — A co wtedy z dziewkami będzie? Widzę ja, choć stary, co się tu święci...
W głosie starca Lisowie dosłyszeli smutek i niepokój.
Pod pozorem dostarczenia wojskom kilku głów bydła, wyruszył Marcin Lis na zwiady.
Dotarł do obozu samego Szeremetjewa, rozejrzał się bacznie, jeszcze baczniej słuchał, o czem gwarzą setnicy i drużynnicy przy ogniskach i wielu rzeczy się dowiedział.
Był to początek października.
Chodkiewicz prawie bez bitwy szedł do Moskwy, gdzie istotnie wybuchły zaraz niesnaski. Stołeczne i własne jego wojsko burzyć się zaczęło, krzycząc, że to już za późna pora na wojnę, dla której też zapasów i spiży brakło; pułkownicy znaków koronnych nie chcieli służyć pod buławą hetmana litewskiego, a inni, chociaż w tem ujmy dla honoru nie widzieli, jednak, obawiając się, że cnotliwy i twardą mający rękę wódz, weźmie ich w karby, a nawet za dokonane liczne zbrodnie, hańbiące imię polskich rycerzy, pokara surowo, — sekundowali rokoszanom.
Zbuntowane przez pułkowników Cieklińskiego, Zaliwskiego, Pobidzińskiego i Łaszcza chorągwie koronne, bez wiedzy hetmana, do króla posłów wyprawiły z żądaniem wypłaty żołdu i powrotu do kraju.
Marcinek, zrozpaczony i wściekły, na własne uszy słyszał, jak przybyły z Moskwy szpieg moskiewski, po wysłuchaniu go w kwaterze wojewody, popijając gorzałkę, rozpowiadał o tem tłumnie otaczającym go drużynnikom.
— Pożdijcie małość[1], a Lachów gołemi rękami, jak piskorzy imać będziemy! — śmiał się szpieg. — Pogryzą się oni nie dziś, to jutro na śmierć, jak głodne wilki!
Chciał mu Marcinek za te słowa głowę rozłupać siekierą, co przy ognisku leżała, w drewno wrażona, jednak się pohamował, najpierw — na nic to, powtóre — prawdziwie rozumował szpieg.
— Sami na siebie stryczek gotują! — ze smutkiem myślał młodzian, zęby ściskając, aż mu skrzypiały, jak bułat po szkle.
Pocieszyły go natomiast wieści o Lisowskim.
Ten oganiał wojska moskiewskie, jak brytan stado, odrazu z różnych stron.
Wszędzie był, a wszędzie, jak wilk, coś urwał, coś odgryzł, coś rozpędził w popłochu na cztery wiatry.
Jakiś setnik, przybyły z obozu Pożarskiego, mówił do djaka,[2] przyjmującego od Marcinka bydło, dostarczone z Dubrawy:
— Ten wściekły pies, ten wilkołak nie daje kniaziów ani czasu, ani wypoczynku! Szczypie go ze wszystkich stron, otoczył, jak mgła, wichrem pędzona! Nikt nie wie godziny, ani miejsca, gdzie spadnie, jak drapieżna kania... Przerywa nasze szańce, zasidki[3] i zasieki, odciąga od stolicy wojsko, które do szturmu iść nie może, a nadwołżańskie i nowogrodzkie ziemie odciął tak, że z tych stron wojewodowie nie ważą się posiłków pchnąć pod Moskwę, bo bezpieczeństwa swoich grodów nie są pewni... Oby go prędzej jaka strzała jadowita dosięgła, bo kniaź nasz nasłał na niego zbójów tajnych...
Nabrawszy takich wieści, powracał Marcinek do Dubrawy, rozmyślając nad tem, w jaki sposób do hetmana Chodkiewicza, lub do lotnych Lisowskiego chorągwi się dostać.
We dworze Ozorina napozór nic się nie zmieniło.
Tylko panna Krzysia rzadko się teraz pokazywała i nie wychodziła do ogrodu, gdzie zawsze miewał z nią spotkania Marcinek.
Głowił się junak nad tem, aż przyłapał pannę, gdy szła po obiedzie do teremu, i wręcz zapytał, drogę jej zastępując, a w oczy błagalnie i surowo zarazem patrząc.
— Cyt! — odpowiedziała Krzysia, podejrzliwie się oglądając i nadsłuchując. — Przedwczoraj przybył starszy syn bojara — Roman... Miłość mi swoją dawno wyznał i żenić się ze mną zamierzał. Ino ja zwlekałam, w pomoc Bożą ufna...
— Powiedziałaś mu, że nic z tego, bo mnie sobie upodobałaś na życie całe? — zapytał młodzieniec.
— Nie... — odparła cicho. — Strach miałam, że ubije ciebie, bo to dobry wojak i sławny siłacz, którego bohatyrem i witeziem nazywają.
— Ba! — zawołał Marcinek. — Jeśli tylko to, nie trwóż się, luba dziewczyno! Już ja sroższego witezia do piekła posłałem... Sam mu w oczy zajrzę i powiem, co rzec należy!
— Nie czyń tego! — błagała, łamiąc ręce, panna Krzysia. — Lepiej politykować do czasu.
— Czasu nie mam, bo spieszno mi do swoich, gdzie każda szabla i każde wierne ojczyźnie serce, oj, jak są potrzebne! — rzekł porywczo.
— Zaczekaj do jutra! — prosiła. — Naradzę się z Naścią. Ona nam doradzi najlepiej, bo serce dla mnie i dla was ma szczere.
Jednak nie doczekał się jutra Marcinek. Zresztą nie jego była w tem wina.
Roman Ozorin od sług się dowiedział o miłości pięknej Laszki dla przybyłego Polaka — rycerza.
Krążył więc wpobliżu świetlicy Lisów, wypatrując chłopaka, aż spostrzegł go Marcinek i skinął na Olka.
— Słuchaj, bracie! — szepnął. — Miarkuję, że z Romanem będę miał przeprawę. Jak się ona skończy, Bóg Jeden wie. Gdybym jednak poszedł ziemię gryźć, przysięgnij, że pomstować nie będziesz, ino uratujesz mi Krzysię i do ojca odwieziesz.
Przybladł Olko i po namyśle rzekł:
— Przysięgam, acz z bólem serca to czynię...
Marcinek zapiął na sobie kurtę i, niby nie widząc Romana, poszedł do ogrodu.
Słyszał, że młody bojar szedł za nim twardym, ciężkim krokiem.
Dogonił go Roman i zaszedł mu drogę.
— Próżno szukasz, nikogo w sadzie nie spotkasz! —mruknął, ponuro patrząc na junaka.
— Ciebie szukałem i spotkałem! — odpowiedział Marcinek i głowę hardo podniósł. — Chciałem prosić ciebie o konie, bo odjeżdżamy.
Roman podejrzliwie rzucił okiem na Lisa i znowu mruknął:
— Piaskiem rzucasz w oczy... Wy — Lachy, jak te sobaki niewierne, co rękę, ich karmiącą, ugryźć zawsze gotowe...
— Stul gębę, chłopie! — syknął junak. — Nie znasz Polaków, mówisz w złości, więc lepiej nie gadaj, bo...
W głosie Marcinka zabrzmiała pogróżka.
— Bo co? — spytał Roman, mrużąc oczy i zaciskając zęby.
— Bo nie ścierpię i gębę ci na bakier skręcę!
— Ty, Lachu?
— Ja, Moskalu!
Roman, nic nie mówiąc, rzucił się na Marcinka i schwycił go wpół. Zamierzał podnieść przeciwnika i o ziemię cisnąć. Jednak Marcinek nie chciał się od ziemi oderwać wrósł w nią, nogi potężne rozkraczywszy. Trzymał ręce wyciągnięte nad głową, a, gdy ździwiony napastnik głowę odchylił, chcąc spojrzeć mu w oczy, uderzył w odsłoniętą pierś łokciami, strzaskał obojczyk i ogłuszył.
Upadł Roman Ozorin na kolana, wyjąc z bólu, lecz oprzytomniał i gwizdnął. Natychmiast pięciu tęgich łowczych wypadło z zarośli krzaków malin i rzuciło się na chłopaka.
— Związać Lacha i gębę zakneblować, aby nie kwiczał! — ryknął Roman.
Otrząsnął się Marcinek od Moskali, jak odyniec od nasiadających i czepiających się go psów, plecy oparł o pień starej jabłoni, machnął kilka razy pięściami i postąpił naprzód.
Napadający chłopi leżeli, wijąc się z bólu.
Zdumiony i nastraszony Roman, nie mogąc poruszyć prawą ręką, siedział i z przerażeniem patrzył na zbliżającego się Polaka.
Pochylił się nad nim Marcinek i mówić zaczął:
— Mógłbym walnąć ciebie w ciemię, a rodzic twój musiałby popa o pogrzeb prosić, ino — nie chcę... starego mi żal! Zaniosę cię do niego, a on ci powie, żeś tchórz, łotr i cnoty nie masz rycerskiej ani krzty! Któż to widział, sławny witeziu, o białogłowę w sześciu na jednego napadać?! Ech, ty, niedomordo niemyta, obwiesiu, łotrzyku jeden!
Zgarnął Marcinek siedzącego na ziemi Moskala, przerzucił go sobie przez ramię, niby worek słomy, i stanął z nim przed Ozorinym — ojcem.
— Jam was od zemsty Pożarskiego ludzi ratował w ciężkiej potrzebie i krzywdy wam nijakiej nie zadał, a w twoim domu takową napaść łotrowską na mnie tu uczyniono. Nie chciałem, ciebie żałując, tego hajdamakę ubić, ale ty mu nakiwaj po ojcowsku, zawstydź i poucz, bojarze!
Zawrócił się junak i wyszedł z świetlicy, ojca z synem pozostawiając.
Troska powstała w sercu Marcina Lisa po tem spotkaniu. Nic ono bowiem nie rozproszyło, nic nie przebiło. Rozumiał, że jeszcze większa nienawiść będzie trapiła duszę pokonanego bojara, a, może, nawet i jego ojca, zawstydzonego niecnym czynem syna, którym się szczycił i którego kochał nad życie.
Wyjechać jednak nie mogli z Dubrawy, bo dokoła szły cofające się przed Chodkiewiczem wojska, zajmujące nowe leża na zimę i dążące ku miejscom, zagrożonym przez Lisowskiego.
Głowili się chłopacy nad ucieczką i wywiezieniem panny Krystyny, ale nic wykombinować nie mogli.
Pewnego razu Olko wpadł do świetlicy i zawołał:
— Hej! Widzi mi się, że umkniemy!
— Gadaj! — krzyknął Marcinek.
— Naścia wykoncepowała... — zaczął chłopak. — Pojadę do folwarku, gdzie ładują owies dla wojska i tam pozostanę. Gdy główne siły Moskali przejdą, tedy pchnę tu sześć koni i wieść wam poślę, abyście wyruszyli do mnie. Pojedzie też z wami moja dziewczyna, uszczknę ją bojarom na amen! Szkoda takiej krasawicy dla moskiewskich chamów!
— Dlaczego ty pojedziesz, a nie ja? — spytał Marcinek.
— Naścia boi się, że bez ciebie Roman wykradnie pannę Krzysię.
— A no! Przy mnie tego nie będzie, jako żywo! Mam ja nad tem oko i w dzień i w nocy! — zawołał junak.
— Widzisz! — rzekł Olko. — Mądrze wszystko ułożyła moja bojarówna! Powiada, że z Dubrawy nie moglibyśmy zbiec, bo Roman szyki pokrzyżowałby nam snadnie. Mściwy on i rankor do ciebie ma zawzięty. W łyżce by wody utopić chciał, nie śmie ino, bo już spróbował targnąć się na ciebie, a oberwał zacnie. Czyha on teraz i czeka chwili sposobnej...
— Czekaj, piesku, aż kobyła zdechnie, będziesz ją jadł... — mruknął Marcinek.
— No, to i dobra! Jadę przed zachodem słońca, a wy tu gotowi bądźcie każdej godziny, bo periculum in mora, bracie!
— Zaś tam! Nie zaśpię sprawy, Olku! Nie bój się, gotowi będziemy na każdą porę! — powiedział Marcinek.
Zaczęli się ściskać, żegnając.
Nie wiedzieli Lisowie, że, ledwo Olek Dubrawę opuścił, przez boczną bramę wyjechał Roman Ozorin i, rozpuściwszy rączego konia, pomknął w przeciwną stronę.
Po wieczerzy Marcinek długo rozmawiał z Krysią, prosząc, aby do drogi dalekiej gotową była, bo lada dzień porzucić muszą dwór bojarski.
— Cudza chata gorsza od kata, słoneczko moje, ptaszyno luba! — mówił junak, całując modre oczy dziewczyny.
— Gotowa będę w mig — odpowiedziała, mrużąc oczy i tuląc się do chłopaka. — Nie boję się niczego, przy tobie wszędzie mi dom i wszędzie radość!
Rozstali się wkrótce, bo już kury po raz drugi piać zaczęły.
Marcinek rzucił się na posłanie. Sen jednak nie przychodził. Jakiś niepokój, ciężkie przeczucie niebezpieczeństwa, niewytłumaczona obawa nie pozwalały junakowi zmrużyć oka.
Nadsłuchiwał przybycia Romana.
Około północy usłyszał Marcinek łomotanie w bramę, głosy kilku ludzi, szczęk kopyt i ciężkie kroki w sieni dworu.
— Z gośćmi, czy co, do kata, powrócił ten łyk? — pomyślał.
Jednak wkrótce wszystko ucichło. Widocznie, przybyli goście rozeszli się po izbach na spoczynek.
Tylko pod oknami świetlicy Marcinka raz jeden zachrzęścił żwir.
Wyjrzał w okno. Ciemna, jesienna noc ukryła wszystko, więc nic nie dojrzał, a i cisza, niczem niezmącona, zaległa dokoła dworu.
— Nic innego, tylko stróż nocny przeszedł wpobliżu — uspokoił siebie młody Lis i oczy zmrużył.
Po chwili podniósł się na tapczanie i znowu nadsłuchiwał.
Doszły go wyraźnie skradające się kroki kilku ludzi tuż za drzwiami.
Siedział, wytężając słuch.
Ktoś cicho zapukał do drzwi.
— Hej! Któż po nocku łazi, jak dusza potępiona? — spytał młodzian.
— To ja — Roman... — rozległ się głos bojarzyna. — Przyszedłem pogodzić się z tobą, bo zrozumiałem, że ciebie jednego kocha Laszka. „Gwałtem miły nie będziesz“ — mówi nasze przysłowie, więc poco mamy w nienawiści żyć?
— Na to dnia dość, nie trza nocnej pory, która też dla dobrej sprawy, pono, niesposobna, — odpowiedział Marcinek.
— Ja do ciebie ze szczerem sercem, a ty nie chcesz mnie wpuścić? — rzekł z wyrzutem Roman.
Chłopak pomyślał chwilę, poczem wstał i zasuwę odrzucił.
Ktoś szarpnął drzwi i na progu wyrosły postacie zbrojnych drużynników, prowadzonych przez setnika z pistoletem w ręce.
— Zdrajca! — rzekł dobitnie Marcinek. — Zdrajca i tchórz!
— Bierzcie go! — krzyczał ukryty za plecami żołdaków Roman. — To — Lach z watahy owego zbója i czorta Lisowskiego! Sam o tem powiadał ojcu memu, którego do bitwy z naszymi wojakami namówił, oszukawszy go tem, że byli to niby swawolni ludzie, co po drogach grasują. Bierzcie go, a baczcie dobrze, bo to osiłek — ten wraży Lach! Jakby co — ustrzelcie go!
Setnik, mierząc Marcinkowi w pierś, spytał:
— Słyszałeś? Czy to prawda?
— Prawda, żem Polak; prawda żem jest z chorągwi lisowczyków; prawda, żem osiłek, bo ów łotr i zdrajca na swojej skórze to wypróbował; nieprawdą zaś jest, żebym do bitwy starego bojara skłaniał. Podczas bitwy przyszedłem mu na pomoc.
— Poddajesz się? — pytał setnik.
Marcinek zerknął ku oknu, lecz i tam tkwiły ostrza berdyszów i majaczyły w mroku dzikie twarze drużynników.
— Ze dwadzieścia zbrojnego chłopa, — kombinował chłopak, — a każdy z rusznicą. Nec Hercules contra plures...
Westchnął i rzekł spokojnie, prawie wesoło:
— Poddaję się! Tylko niech podejdzie tu Roman Ozorin. Widzę go w sieni, bieli się tam, jak kobyli łeb na płocie. Chcę plunąć mu w oczy, bo to pies zdradliwy!
— Związać go! — rozległ się wrzaskliwy głos Romana.
Marcinek wyciągnął ręce. Związano mu łokcie za plecami i nogi.
Usiadł na tapczanie i spokojnie przyglądał się podchodzącemu Romanowi. Bojar szedł blady, nienawiścią pałający i trzymał lewą ręką podniesioną.
— Będę bił ciebie, Lacha, po gładkiej twarzy, jak raba, pachołka, jak psa!...
Marcinek siedział i milczał. Był dziwnie spokojny i miał twarz pogodną, prawie łagodną.
— Struchlał chłopak!... — śmiali się drużynnicy.
Roman postąpił jeszcze bliżej i szeroko się rozmachnął.
Marcinek w jednej chwili upadł wpoprzek tapczanu, zgiął w kolanach nogi spętane i, wyprostowawszy je, z całej siły kopnął wroga w brzuch.
Jak wyrzucony z kuszy[4] kamień, przeleciał Roman przez izbę i grzmotnął się o ścianę. Leżał nieruchomy, krew ustami oddając obficie.
Drużynnicy podbiegli do niego, zaczęli macać i słuchać, czy bije serce.
— Już nie żyje! — zawołali. — Mocny czortów Lach!
— No, wstawaj, czas w drogę, dobry mołodziec! — odezwał się z szacunkiem w głosie setnik.
W tej chwili z krzykiem przerażenia i rozpaczy wpadła do świetlicy Krzysia. Widząc związanego Marcinka, otoczonego tłumem zbrojnych żołdaków, rzuciła się ku niemu, przywarła całem ciałem drżącem do jego piersi, rękami oplotła i wołała żałośliwie, jak łabędzica, krążąca nad przeszytym strzałą łabędziem:
— Weźcie i mnie z nim! Zabijcie razem, bom też Polka! Chcę pozostać przy nim aż do śmierci...
— No, do śmierci to jeszcze pożyjecie! — zaśmiał się setnik. — Mam rozkaz zabrania was i odwiezienia do Permskiego monastyru, gdzie twojemu lubemu w lochach ciemnych siły ubędzie, a i ty, dziewko, krasę swoją postradasz! Stamtąd ino do grobu przechodzą!
Krzysia skamieniała ze zgrozy. Stała blada, jak widmo, z oczami szeroko rozwartemi i nagle padła zemdlona.
Ocucono ją. Znowu przytuliła się, zdawało się, wrosła w barczystego junaka, stojącego jak dąb niewzruszony, dumny, a spokojny.
Pochylił usta do jej ucha i, pocieszając, cicho szepnął:
— Nie rozpaczaj, bo póki życia, tyle czasu na fortele chociażby w lochach...
Zwrócił się do setnika i, ogarnąwszy wesołym wzrokiem drużynników, krzyknął:
— W drogę! Spieszno i wam i nam!
— Prytki[5] Lach! Dokądże ci spieszno? — spytał jeden z żołdaków.
— Na wolność, bratku! — odpowiedział Marcinek.
— Śmierci lutej prędzej się doczekasz! — zaśmiał się inny.
— Dobre i to, bo i tak wolny będę! — odpowiedział junak, na Moskali patrząc zagadkowo.
Chociaż w straszne wpadł tarapaty, jednak głowił się nad tem, dlaczego nie widział ani starego Ozorina, ani Naści, nie słyszał też, żeby ktoś wspomniał o bracie stryjecznym, Olku.
— Dobra nasza! — zawyrokował. — Może tamci ucieczką się salwowali, a wtedy pomocy od nich oczekiwać możemy.
Uśmiechnął się do siebie i mruknął:
— Fortuno — matko! Kiwnij ogonem gładko!
Wsadzono jeńców na wóz, otoczono konnymi drużynnikami i ruszono.
Dubrawa pozostała za nimi, a w mroku nocnym ledwie się znaczyła jaśniejsza wstęga drogi.
Dokąd miała ona zaprowadzić te zbłąkane na wrogiej ziemi, a kochające się serca, — tego nikt w onej chwili groźnej nie wiedział i nie przeczuwał.