Listy z Afryki/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Na oceanie. — Dzieci. — Podróżni. — Stara Francya. — Noce. — Statek. — Przód okrętu. — Arka Noego. — Życie na statku. — Człowiek w morzu. — Ratunek. — Jedziemy dalej. — Noce na pokładzie. — Przylądek Guardafui. — Aden. — Dziwna burza. — Obok. — Murzyni. — Widok ziemi. — Pallas-Athene. — Morze Czerwone. — Suez. — Koniec.

Pierwszego dnia trzymamy się na pełnem morzu. Massika, która na stałym lądzie rozpoczęła się już, wedle zapewnień ojca Stefana, od tygodnia, tu jakoś wcale nie daje nam się we znaki. Niebo bez chmur, pogoda ciągła, w nocy tylko spada rosa obfita. Statek jest pyszny. Jeśli wszystkie francuskie, należące do „Messageries Maritimes“, wyglądają tak samo, to ani angielskie, ani niemieckie nie mogą się z niemi porównać. Osób jest mnóstwo; w pierwszej klasie niema ani jednej wolnej kabiny. Jadą Francuzi, Anglicy, Niemcy i całe chmary dzieci. Trzeba wiedzieć, że dzieci, urodzone w pasie zwrotnikowym oceanu Indyjskiego, muszą być między czwartym a dziesiątym rokiem wywiezione na pewien czas do Europy — inaczej mrą. Łatwo zrozumieć, ile każdy statek zabiera ich z tych krain, które posiadają dawniejsze osady białych. „Pei-Ho“, jako statek francuski, zabrał ich przeszło kopę, naprzód z wyspy Réunion, potem z Ile de France (St. Maurice), która, jakkolwiek angielska, posiada ludność francuską, następnie z Madagaskaru, następnie z Comoro, a wreszcie i z Zanzibaru, gdzie jest kilka znacznych domów handlowych francuskich. Dorośli i mali przesiadują cały boży dzień na pokładzie, bo w salonie i w kabinach jest tak gorąco, że schodzi się tam tylko na obiad. Jaki ztąd powstaje jarmark, to zrozumie i odczuje tylko ten, kto w podobnych warunkach podróżował przez dni dwanaście. Dzieci są wszędzie, plączą się pod nogami, włażą pod krzesła, włażą na kolana tym, którzyby chcieli czytać lub rozmawiać, kręcą się, wiercą, płaczą, śmieją się, krzyczą, ściągają maty z krzeseł, słowem, panują wszechwładnie i okrutnie. Chcesz zażyć przechadzki po pokładzie, niema możności, bo bobezajdom przyszło do głowy wziąść się za ręce, zająć całą szerokość pomostu i śpiewać chórem; chcesz się przedrzemać, ani mowy o tem, gdyż nagle uszy rozdziera ci takie wycie, jakby na statek napadła cała horda ludożerców. Z krzesłami — rozpacz! Wybrałeś sobie miejsce cieniste, rozkoszne, przylepiłeś bilet na krzesełku i myślisz, że ci go nikt nie zajmie. Gdzietam! Ledwieś się ruszył, siadło pięcioro; wróciwszy, nie znajdziesz nietylko biletu, ale i krzesła — a raczej znajdziesz je gdzieś w kącie, o sto kroków dalej, na drugim końcu statku. Prócz tego tłok na pokładzie ustawiczny, albowiem za dziećmi chodzą obok matek i nianie: czarne, czekoladowe, żółte, rodem z Réunion, z St. Maurice, z Madagaskaru, z Seszelów i Comoro. Nawołują one dzieci we wszelkich możliwych dyalektach murzyńskich, z czego czyni się wieża Babel, od której głowa pęka.
Nie wierzę w ludzi, którzy naprawdę nie lubią dzieci, kto zaś ma swoje, ten zawsze gotów rozczulać się nad cudzemi — ale że aniołeczki, zwłaszcza, gdy ich większa liczba znajdzie się razem w ciasnocie, bywają czasem mocno dokuczliwe, temu zaprzeczyć się nie da. Utrapienie bywało z niemi takie, że ludzie o powiększonych śledzionach wpadali chwilami w rozpacz i pewno niejednemu przychodziło do głowy, iż król Herod był to jednak wielki król i wielka postać dziejowa, niesłusznie przez historyę sponiewierana.
Z tem wszystkiem podróż zapowiadała się doskonale. Na statkach francuskich panuje wesołość; ludzie poznają się łatwo i bawią się społem chętnie. Humory w czasie pogody zawsze są wyborne. Kobiet jedzie dużo, a niektóre z nich, zaraz na pierwszy obiad, występują w strojnych tualetach. Towarzystwo jest ze wszech miar ciekawe, albowiem, prócz cudzoziemców, składa się na nie przeważnie Francya kolonialna, zupełnie różna od dzisiejszej Francyi przeżytej, „dekadenckiej“ i zarazem oportunistycznej. Te Kreolki o twarzach smagłych, ogromnych warkoczach i powłóczystem spojrzeniu, to świat Bernardina de St. Pierre, Chateubrianda, Lamartina, może Balzaca, bynajmniej zaś nie Bourgeta lub Maupassanta. Ta fala jeszcze do nich nie doszła, a przynajmniej nie miała dotąd czasu urobić ich dusz, skutkiem czego w Paryżu będą grały role naiwne lub sentymentalne. Mężczyźni, ze swoją młodzieńczą wiarą w tego rodzaju ideały, które w departamencie Seine et Oise złożono już oddawna na strych między rupiecie, będą również anachronizmem. Łatwo przewidzieć, że tak te panie, jak i ci panowie, nie zdołają się w metropolii zżyć z ludźmi, że spotka ich dużo rozczarowań, zawodów, a może dużo goryczy i że po jakim roku będą wracali co tchu na swoje wyspy, oblane falą oceanu, na których oddycha się szerzej i zdrowiej.
Tymczasem na statku stanowią oni towarzystwo ciekawe, sympatyczne i nader ochocze. Zaraz pierwszego dnia wieczorem są tańce i koncert, gdyż pianino mamy pod dachem na pokładzie. Oto tu można słusznie powiedzieć, że się pląsa — jeśli nie na wulkanie — to nad otchłanią. Jesteśmy na pełnem morzu i mamy dziesiątki tysięcy stóp głębi pod sobą. Dziwnie wygląda ta gromadka ludzi, oświecona jasno elektrycznem światłem i skacząca wesoło na tym statku, zabłąkanym wśród pomroki i pustki. Noc jest pogodna, toń spokojna, lecz wzdyma ją przypływ nocny, wskutek czego słychać szum cichy, ale szeroki i potężny, dochodzący jakby z oddali. Na tle tych ogromnych westchnień morza, rytmicznych uderzeń śruby, rozbrzmiewa jakiś stary walczyk Lannera, którego dźwięki, nie mając się o co odbić, wydają się tak nikłe, drżące i przygłuszone, jakby ktoś grał na zeszłowiecznym szpinecie. Jest coś smutnego, a zarazem i komicznego w przeciwstawianiu się tego drobniuchnego światka — ogromowi i powadze oceanu, ale co prawda, tak samo przecie przeciwstawia się cała nasza ziemia owym niezmiernym kosmicznym przestrzeniom, wśród których żegluje, jak statek, w dal jeszcze głuchszą i mniej wiadomą.
Tymczasem zabawa trwa w najlepsze. Pary tańczące, to wychylają się na światło elektryczne, które odbija się w rozmarzonych oczach Kreolek i rozjaśnia ich twarze, to zbliżają się do burt, pogrążonych w mroku. Panie te mają suknie — nie od Wortha, ani od M-me Laferrière i po większej części nie słyszały o zasadzie, że dobry gorset więcej jest wart od dobrej figury — ale niektóre są zupełnie ładne, mają w sobie coś egzotycznego, coś z gibkości lianów — i widocznie szalenie lubią się bawić. O godzinie jedenastej jeszcze dźwięki offenbachowskiego kontredansa odbijają się o zadziwione uszy rekinów, jeśli zaś nie odbijają się, to tylko dlatego, że rekiny nie mają uszu. Dopiero o północy tłum na pokładzie przerzedza się — i damy schodzą do kabin.
Nie czyni się jednak zupełnie pusto, albowiem wiele osób woli nocować na świeżem powietrzu, niż w dusznych kabinach. Termometr wskazuje wprawdzie i na pomoście 32°, ale jest powiew. Przykrą stronę takiego noclegu stanowi tylko wilgoć, tak przesycająca powietrze, że wkrótce ubranie staje się prawie zupełnie mokre, a burty, nad które dach płócienny nie sięga, są jakby zlane wodą.
Koło godziny pierwszej gasną lampy elektryczne, pokład pogrąża się w mroku, wśród którego widać powyciągane na krzesłach postacie ludzkie. Morze fosforyzuje nieco za statkiem i szumi silniej, jednakże kołysania niema żadnego. W ciemnych przepaściach nieba świeci Krzyż południowy; od strony lądu księżyc ściele na toni szeroki gościniec, połyskujący złotawo. Idąc ku przodowi statku, widzę między czarnemi zarysami lin, nisko nad samym dziobem okrętowym, zanurzoną nawpół w oceanie, Wielką Niedźwiedzicę, którą witam, jak starą znajomą.
Takie kołatanie się nocne po pokładzie ma dla mnie wiele uroku. Słucha się do jakiej trzeciej sennego szumu morza, błądzi się oczyma po nabijanych gwiazdami szlakach, ale i na pomoście dostrzega się wiele ciekawych rzeczy, czysto ludzkich. Jedzie np. z nami jakaś para, która widocznie świeżo się pobrała. On wygląda, jak tęgi, smagły cygańczuk, ona ma oczy antylopy. Żyją oboje, jak pustelnicy, nie znają się z nikim, nie należą do zabaw i widocznie są po uszy w sobie zakochani. Teraz oto siedzą na pomostku, wedle rudla, patrzą — czasem na złotawy gościniec blasków, czasem sobie w oczy — i milczą lub rozmawiają półgłosem, zapewne o „rzeczach anielskich.“ Nakoniec, gdy czyni się bardzo późno, ona kładzie mu poprostu głowę na piersi i usypia, jak dziecko. Aż źle patrzeć!... Ale niema rady! Podróż, podzwrotnikowe noce, nieznane korowody gwiazd, odległe morza, wszystko to ma i samo przez się nieprzeparty czar, nawet dla zupełnego samotnika...
Nazajutrz o godzinie dziewiątej pierwsza fala dzieci zalewa pokład i natychmiast napełnia go radosną wrzawą. Gdy się je widzi po dniu, w jasnem świetle porannem, litość człowieka bierze i gotów im pozwolić na wszystko. Klimat wycisnął już swoje piętno i na tych małych istotach. Twarzyczki ich są blade i jakby podstarzałe, białka oczu żółtawe, wargi bezbarwne. Śmieje się to wszystko i skacze, ale śmierć zdaje się chodzić za niemi, jak niańka. Tylko patrzeć, jak wyciągnie po które ręce. Właśnie dlatego wywożą je z tych zabójczych krain. Już samo powietrze morskie działa na nie, jak balsam.
Pogoda cudna. Morze, jak turkusowy obrus, bez jednej fałdy. Dobrze mi już znane stada srebrnych latających ryb podnoszą się z wody i to rozbłyskują w słońcu, to rozbłękitniają się w modrości powietrza. Idę na przód statku, by obejrzeć jadącą tam menażeryę. Po drodze widzę podróżnych drugiej i trzeciej klasy, między którymi są Arabowie, Indusi a nawet Somalisy z Obok. Od ostatniego masztu poczyna się istna arka Noego. W bocznych klatkach jadą woły i krowy okrętowe, które wysuwają przez pręty ku przechodzącym swe wilgotne nozdrza, ze śliną, zwieszoną nakształt stalaktytów u pyska; w niektórych ogrodzeniach tłoczą się barany, napełniając uszy podróżnych melancholicznym bekiem, a ich nozdrza wyziewami potu. Środkiem pełno kojców z kurami, bażantami i pentarkami, które spożyjemy, zanim dojedziemy do Suezu. Na pakach, przy burtach, siedzi, podobny do japońskich posążków, cały naród małp, rysując się prawie czarno na błękitnem tle morza. Tam dopiero rozgardyasz! Jedne się gimnastykują, drugie ciągną sąsiadki za ogony, trzecie biją się po twarzach, wysuwając przytem, na znak gniewu, pyszczki, złożone w trąbkę, a jednocześnie mrugając oczyma i drapiąc się po bokach. Między niemi siedzą tu i owdzie stateczne małpozwierze z Madagaskaru, trzymając się zdala od wrzawy, jakby oburzone, iż im kazano jechać w tak niedobranem towarzystwie. Papug i wszelkiego drobniejszego ptactwa zatrzęsienie. Oczy tu cieszą się, ale uszy cierpią srodze.
Przed odejściem kupuję pięknego małpozwierza, koloru wiewiórki, pozostawiając go zresztą aż do Suezu pod dotychczasową opieką. Miła ta istota, która — mówiąc nawiasem — dała mi się potem w Egipcie i w dalszej drodze nieźle we znaki, cieszy się dotąd pożądanem zdrowiem, obrasta przed zimą gęstem futrem, podczas zimy zaś zakrapia się wszystkiem, czego może się dorwać. Wódka kolońska, spirytus do palenia, wino — wszystko jej jedno. Gdy się dorwie flaszki, przechyla ją do pyszczka, zanim kto zdąży ją odebrać — przy której to czynności zamienia z odbierającym pewną ilość policzków, stojącą w stosunku prostym do wypitego płynu.
„Pei-Ho“ jest dzielnym statkiem, daleko szybszym od angielskich i niemieckich. Tamte potrzebują na odbycie drogi między Suezem a Zanzibarem dni czternastu, on tylko jedenastu, a przy niepomyślnych wiatrach czternastu. Kto ma możność wyboru, temu radzę wybierać zawsze statki francuskie, albowiem przewyższają one wszelkie inne także i pod względem urządzeń, kuchni i wszelkich wygód. Tylko wielkie parowce, pełniące służbę między Europą a Stanami Zjednoczonemi, są jeszcze zbytkowniej urządzone. „Pei-Ho“ ma przedewszystkiem przez całą długość jeden pomost, co pozwala podróżnym odbywać dłuższe po pokładzie przechadzki, w ciągu zaś dnia bawić się pod dachem w rozmaite gry, skracające niezmiernie drogę. Dobry humor i uprzejmość oficerów, załogi i służby uprzyjemnia ją także znacznie. W ogóle żyje się tu tak, jak w pierwszorzędnym paryskim hotelu, z tą jeszcze różnicą, że dbają tu nietylko o zaspokojenie potrzeb, ale i o przyjemności podróżnika. W wielkim salonie cały dzień stoją na stołach spotniałe karafki, napełnione lodowatą wodą, obok wino czerwone i białe, rum, cukier miałki, stosy cytryn, pomarańcz i mandarynek, by każdy, kto chce, mógł sobie przyprawić lemonadę. Łatwo zrozumieć, jaką stanowi to rozkosz w takich klimatach, w których pragnienie dokucza ustawicznie. Dopłaty osobnej za to niema, wszystko obejmuje cena biletu, nie wyłączając wina obiadowego, za które na innych statkach liczą osobno.
Przy obiedzie służba napełnia ustawicznie szklanki lodem. Na miejsce wypitych butelek stawia natychmiast drugie; po obiedzie roznoszą kawę i koniak. Owoców zawsze w bród, z wyjątkiem mangów, które po dwóch dniach zaczynają się psuć. Nad stołami, nietylko w pierwszej, ale nawet i w drugiej klasie, wiszą indyjskie „punkhas“, to jest kwadratowe, wielkie wachlarze, które, poruszane podczas jedzenia przez czarną służbę, roznoszą chłód pożądany. Do przyjemności podróży należy i to, że w głębi salonu znajduje się biblioteka, napełniona nie wyłącznie bibliami, tak jak na niektórych angielskich statkach, ale książkami wszelkiej treści.
Drugiego dnia po wyruszeniu z Zanzibaru zapowiadają nam, że przed północą przebędziemy równik. Uroczystości żadnych nie będzie, obchodzą je bowiem tylko statki, jadące z półkuli północnej. Pod zachód słońca na niebie jest nieco chmur, które w miarę, jak się ściemnia, przechodzą szybko przez wszystkie tony stopionego złota i miedzi, zanim zczernieją zupełnie. Chwiejby nie ma żadnej, ale morze wygląda posępniej, aniżeli zwykle.
Przychodzi noc. Na niebie zapalają się gwiazdy, na pomoście lampy elektryczne. Po obiedzie tańczą, jak i wczoraj, a nawet z większą ochotą, gdyż termometr pokazuje tylko 30°, różnica więc od temperatury dziennej jest dość znaczna.
Nocuję na pokładzie, a raczej leżę na płóciennem krześle, nawpół drzemiąc, nawpół rozmyślając, gdy wtem, koło godziny drugiej, rozlega się w połowie pokładu krzyk przeraźliwy. Przybiegłszy na miejsce, widzę gromadę ludzi, która powiększa się z każdą chwilą i słyszę trwożne głosy, wołające o ratunek. Szczegółów nie mogę się zrazu dopytać i dopiero ktoś z załogi objaśnia, co się stało. Oto jeden z podróżnych drugiej klasy, Niemiec z Zanzibaru, dostawszy trzeciego ataku febry, skoczył w gorączce do morza. Statek staje, ale nim zdołano go zatrzymać, człowiek, jeśli nie zmiażdżyła go śruba, został już jakie kilkaset metrów za nami. Przebiegamy teraz na tył okrętu, zkąd będzie można widzieć ratunek. Zanim jeszcze statek stanął, kapitan kazał wyrzucić w morze pływak, mający kształt koła, który umyślnie zapalono. Pływak unosi się teraz, jak wieniec ognisty na fali, rozświeca wodę i oddala się szybko. Spuszczają także i szalupę. Tymczasem coraz więcej ludzi, zbudzonych nagłą ciszą, wychodzi na pokład. W nocnych białych giezłach, przy zgaszonych lampach, wyglądają oni, jak widma. Wszystko to ciśnie się za koło sternicze i spogląda w trwodze na toń.
Morze jest barwy ołowiu, poorane w bruzdy zupełnie czarne. Gdzieniegdzie chmury rzucają na fale wielkie ciemne plamy; gdzieniegdzie przez szczeliny obłoków przedziera się posępne, rozpierzchłe światło zodyakalne i srebrzy pomarszczoną wodę. Myśl, że tam, w tych czarnych bruzdach, został człowiek z otchłanią pod nogami, a nocą nad głową, napełnia grozą i uciskiem. Ognisty wieniec zaledwie już błyszczy w oddali i pomroce — zdaje się że tam ktoś chodzi z latarką po owej niezmiernej samotni i szuka tej nieszczęsnej głowy w załamaniach fal. Ale kto ją znajdzie! Może zresztą już ją znalazły rekiny? Na pokładzie czyni się taka cisza, że słychać ponure, podobne do łkań, bełkotania fali naokół nieruchomego statku. Wszystkie oczy wytężone w ciemność, wszyscy słuchają, czy z oddali nie zawoła jakiś głos. Czekamy z biciem serca na łódź, która szuka nieszczęśliwego, a która oddawna znikła nam z oczu. Dziwna rzecz! Tego człowieka nikt nie znał, przez te dwa dni chorował on zamknięty w kabinie — nikt go nie widział, a jednak, gdyby go teraz łódź odwiozła, nastąpiłby wybuch radości i posypały się datki nietylko dla załogi, albo i dla niego samego. Na morzu, w takich chwilach, serce ludzkie otwiera się i staje się miłosierne.
Czekamy przeszło godzinę — wreszcie słychać w oddaleniu chrobot wioseł. Czyni się jeszcze ciszej, nakoniec w pomroce poczyna się rysować sylwetka łodzi. Kapitan przechyla się przez burtę i pyta:
— Znaleźliście?
— Nie! — odpowiadają z dołu.
Ludzie zaczynają się rozchodzić. Łódź windują na pałąki, po chwili zaś śruba bije już po dawnemu wodę i jedziemy dalej. Tylko za kołem sterniczem widzę na ciemnem tle nocy wysoką postać O. Stefana. Stoi on tuż przy poręczy i żegna tę tragiczną pustkę, wśród której fala rzuca trupem topielca.
Nazajutrz dzień cudny, morze jakby uśmiechnięte — wieczorem tańce i muzyka.
Lekki musson południowy popychał nas przez całą drogę, skutkiem tego jechaliśmy i szybko i jak po stole. Po dwóch dniach zbliżyliśmy się znacznie do brzegu, tak, że prawie ciągle widzieliśmy ląd po lewej ręce. Widok to mało ponętny. Pobrzeże Galla jest nizkie i zachodzące piaszczystą płaskocią w morze. Wyżej na północ, na pobrzeżu Somali, piętrzą się gdzieniegdzie wzgórza, jakoto Hajarab, a jeszcze wyżej Barr-el-Khasain. Statek nie przechodzi tak blisko, by gołem okiem można coś było rozpoznać, ale i przez lunetę morską kraj wydaje się bezpłodny i smutny, jak śmierć.
Dopiero mijając przylądek Guardafui, przesunęliśmy się tak niedaleko od wybrzeża, że widać było każde załamanie skały. Róg ten opisywałem już poprzednio, wraz z jego ponuremi czarnemi skałami, o które dzień i noc bije i roztrąca się morska potęga. Dzień był śliczny, cichy, a jednak u stóp skał, jak okiem sięgnąć, bieliły się wstęgi spienionych ukropów. Następnego dnia wieczorem ujrzeliśmy Aden.
Dziwna rzecz, do jakiego stopnia wszystko na świecie jest względne. Gdym jechał w tamtą stronę, to spieczone słońcem Aden przedstawiało mi się jako jakaś dziewiąta ziemia, za dziesiątą granicą, gdzie pieprz rośnie i zkąd jeden na dziesięciu wraca. Teraz wydaje mi się ono końcem egzotycznej podróży — sienią Europy. A oto ocean już przebyty, te zaś pięć dni morza Czerwonego, to jedno nic. Suez, Kair, Aleksandrya i Brindisi — to prawie jedna linia z Warszawą i Zakopanem!
Statek bawił w ostoi adeńskiej pięć lub sześć godzin. Braliśmy węgiel i lód. Był czas na zobaczenie cystern, nie mogłem wszelako tego uczynić, bo febra znów mnie wzięła w obroty. Wiedząc, że to nie może już być atak poprzedniej, tylko jakaś marna nowa edycya, niewiele sobie z niej robiłem, nogi jednak gięły się podemną, głowa się kręciła i nie miałem siły zejść do łodzi. Młodzi podróżni pojechali prawie wszyscy, wprawdzie nie do cystern, ale do miasta, z którego wrócili późno, każdy z wiązką wspomnień o czarnych, jak węgiel, abisyńskich pięknościach.
Statek ruszył podczas głębokiej nocy. Między Aden a Obok zaskoczyła nas dziwnego rodzaju burza. Wiei nie było najmniejszej, tylko deszcz lał tak potworny, że podobnego nigdy w życiu nie widziałem. Już nie sznury wody, ale całe rzeki łączyły niebo z morzem. Zdawało się, że po takim potopie, zatoka musi wezbrać i zalać wszystkie pobrzeżne kraje. Niebo wyładowywało przytem całą elektryczność, jaka się w niem od zeszłej wiosny zebrała. Białe, zielone i krwawe błyskawice rozdzierały co chwila ciemność tak grubą, że prawie namacalną. Grzmot nie ustawał wcale, przetaczał się tylko ze straszliwym hukiem, jakby tysiąca dział, między Azyą i Afryką. Chwilami miałem wrażenie, że strop nieba zarywa się nad wodami.
Statek stanął. Jedynem zresztą niebezpieczeństwem, jakie mu groziło, była możność zderzenia się w ciemnościach z jakim innym. Zatoka Adeńska roi się zawsze od parowców. By zapobiedz nieszczęściu, świstawka poczęła się odzywać co chwila, jakby na alarm, a oprócz tego poczęto dąć w syrenę. Mimo łoskotu gromów i szumu ulewy, słyszeliśmy podobne głosy, dochodzące nas od innych statków. Wszystko to zlewało się w jeden koncert, ponury, jak ta noc, ale tak dziki i potężny, że mógłby wtórować sądowi ostatecznemu.
Staliśmy kilka godzin. Do Obok statek dotarł dopiero następnego dnia po południu. Co za ziemia wygnania! — i czego tu chciał wrzący zacięty Aszynow? Brzeg jałowy, niski; nigdzie zieloności, ni drzewa. Tu i owdzie tylko w bruzdach piasku widać szare kępy salsolaceów, wyglądających zdala, jak brudna pleśń. Domy stoją w szczerej pustyni, na skwarze słonecznym, spieczone, smutne, czyniące razem wrażenie jakiegoś tymczasowego obozowiska. Jedyną rzeczą wesołą, na której zatrzymuje się wzrok, jest trójkolorowa chorągiew, powiewająca na domu komendanta.
Somalisy otaczają statek, nakształt stada delfinów, nurkując za pieniążkami, rzucanemi z pokładu w wodę. Widowisko to powtarza się w każdym afrykańskim porcie i w końcu staje się nudne. Ale w owych odległych stronach spotykają nieraz wędrowca niespodzianki, wówczas, gdy ich zupełnie nie oczekuje. Przed chwilą chciałem już wziąść książkę i odwrócić się od tej niewartej widzenia ziemi, gdy naraz oczom moim przedstawia się jeden z najdziwniejszych obrazów z całej podróży.
Oto od brzegu odrywa się duża łódź i dąży ku „Pei-Ho“. Na przodzie widać Somalisów, których połyskujące czarne grzbiety to zginają się, to prostują, zgodnie z uderzeniami wioseł — z tyłu zaś, koło rudla, stoi na tle błękitnej roztoczy, ni mniej, ni więcej, tylko biały posąg Pallas-Atheny.
Ma się już pod wieczór i słońce czyni się czerwonawe. W blaskach jego świeci hełm bogini i białe fałdy szaty, spływające miękko do jej stóp. W ręku córy Zewsa nie widać, ściśle mówiąc, włóczni „o miednem ostrzu,“ ale złożoną parasolkę, którą podpiera się, jak laską. Wszystkie lornetki i wszystkie oczy z pokładu wpatrują się w nią, jak w tęczę; ona zaś zbliża się, wysmukła, uśmiechnięta i wzrokiem wzniesionym w górę szuka jakiegoś szczęśliwego Odyssa między podróżnymi.
Łódź staje wreszcie przy schodach, bogini wstępuje na pokład — i czar... nie pryska. Hełm bogini nie jest wprawdzie hełmem greckim, ale angielskim, fałdy szat nie załamują się w marmurze, ale we flaneli, bogini zaś okazuje się być „śmiertelną mieszkanką padołu“ — ale zarazem paryżanką czystej krwi, tak wykwintną i tak pełną uroku, że mniejsza o cały Olimp. Dowiadujemy się, że piękna pani jest żoną jednego z oficerów francuskich, komenderujących w Obok; przybyła ona w odwiedziny na pokład do znajomych — i do Europy z nami nie wraca. Tem gorzej dla „Pei-Ho!“ Może nasze czarnowłose, smagłe Kreolki są rade, że ich mężowie nie będą długo patrzeli w te oczy koloru mórz południowych i na te kasztanowate włosy, przeświecające złotem na zgięciach. Między nami wieść robi pognębiające wrażenie. Zjawisko natomiast, im krócej trwa, tem mocniej zostaje w pamięci.
Po dwóch godzinach postoju ruszamy dalej i następnego ranka budzimy się już daleko za Wrotami Łez, na falach Czerwonego morza. Podróż dłuży się teraz. Chciałoby się być mewą, prześcignąć statek i lecieć, jak wiatr. Po pięciu dniach widzimy wprost przed dziobem małą plamkę mgły, która zmienia się stopniowo w obłok, w chmurę, nakoniec w ciemne zarysy górskiego lądu. To Sinai! Wpływamy do zatoki Sueskiej. Ląd widać teraz ciągle z obu stron. Po lewej ręce drgają w słońcu płowe, jak lew, piaski pustyni egipskiej. Jeszcze parę godzin, a Suez wychyli się ku nam z wód.
Tu urywają się i moje notatki.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.