<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV. ZNAKI
1

Gdy konni wydobyli się ponad gliniaste zazielenione stromizny, ponad kamieniste ścieżki, śliskie od wiosennych strug i ponad zarośla — otwarła się przed nimi jak rozległa terasa, płaska i miękka carynka bez ogrodzeń. Widać z niej było w dół i w dal. W dolinach obie rzeki, dalej szczyty, bliższy Ihrec i Cerkwy, a całkiem daleko zaśnieżone Czarnohory.
Zaledwie dotarli na carynkę dostrzeżono ich z góry, z zagrody. Rozległy się gęste strzały. Po strzałach trembity weseliły się, nie ustawały.
Przed nimi, pośrodku carynki, w rzędzie co kilka kroków pałały watry z jałowca i głogu. Obok ognisk przygotowano spore zapasy chrustu. Wyrostki w białych płóciennych ubraniach uwijali się, dokładali do watry.
Za watrami, u kresu łąki, już w górze za bramą oczekiwało całe gospodarstwo Szumejowe. Odnowione witało świątecznie. Poczerniałe słupy głównej bramy, świeżo dziegciem poznaczone w krzyże, dźwigały na czołach — jakby ciężkie wieńce — świeże wraz z ziemią wykopane kycki zielonej murawy, co obficie zwisały ze słupów. Także poprzeczne paliki zawartej bramy ustroiły się zielonymi powojami i zwojami splecionymi z żółtych jurienek-jaskrów. Za woriniem czekały liczne trzody. Wymyte i wyczesane krowy i jałówki we wiankach z białych pierwiosnków i żółtych bożych rączek, z czerwonymi włóczkami na rogach i ogonach. Woły i byki ustrojone świeżymi gałązkami bukowymi, kozy z wiankami barwinkowymi i nader liczne, przeto oszczędniej ozdobione, stada owiec. — Jeszcze wyżej, w drugim zagrodzeniu blisko starych buków, podpierających ściany grażdy, czekały luźno puszczone konie, uskrzydlone gałęziami kosodrzewu, o grzywach starannie czerwoną włóczką zaplecionych w drobne warkoczyki, o ogonach podwiązanych wstążkami.
Zastęp chrzcinowy ustawił się w rząd na dolnym kraju łąki. Czekano w milczeniu.
Znad chaty, z lasu doleciało wyraźne stukanie żonwy: „puk-puk“. I jeszcze: „puk-puk-puk“. I zaraz potem rześką fletnią zew ptaka: „zbudź się las! zbudź się las!“
Nad orszakiem konnym w falistych podrywach przeleciał budziciel lasu, czerwono-zielony ptak, by szukać miejsca na gniazdo, z którego widać ziele siły męskiej, ziele płodności.
Znak był dobry. W górze otworzono worinie: wytoczył się pochód wiosenny. Rogata chudoba sypała się z zagrody ku otwartej carynce, ku watrom. W przestronnej zieleni tonęły miękkie kroki. Z zieleni wykwiecały się w ruchu barwy czerwone, białe, różowe, sine i ciemne. Barwy zwierząt i strojów. W wymiona zieleni zanurzały się różowe pyski zwierzęce. Dmuchały, wąchały, smakowały mlecza wiotkich traw. Wiały ciepłe oddechy, wstawały opary z ciał. Spędzone z traw sypały się roje motyli: żółte, białe, tęczowe. Wzlatywały ponad watry.
Zieleń toczyła się bez przeszkód szeroko, bezkreśnie. Gorejące watry tryskały. Między zielenią rodzenia a płomienistą czerwienią spalania mieniły się barwy.
Czerwień watry stopiła się w dym i popiół. Tłusty dym z wielkich źródeł ognia zgęszczał się w tęgie prącia grzybowe, zwielokrotniał je łuk nad łukiem, sklepiał w dachy świątynne. Pod nimi rozgałęział się niebiesko lecz przyziemnie to w sine kosodrzewy, w burzany kudłate, to w paprocie, misternie cieniowane a wzniesione, jak wyrosłe wprost spod ziemi uroczyste dłonie bogomodlnych kadzideł, to w stronę odwrotną, w widłaki kosmate, uparcie świdrujące korzeniami ziemię. Na nowo skłębiał się z watry w białe bryły baniaste, zasłony nabrzmiałe wymionami. Z nich wyrywały się piersiaste dziewki dymowe, zarumienione porywem watry, ulatywały w wyuzdanych tańcach, rozhuśtując wstążki-zakrętasy. Nieco dalej od watry dym chłodniał, trzeźwiał, opadał zmarniały, strzępami pełzał po ziemi.
Przecedzał, wygryzał, oczyszczał. A cieniuchną błoną spowijał wszystkie barwy w twarz żywą.
I już wstawało, wskrzeszone powrotnym wołaniem kukułki, upragnione widmo — „Jest czy nie ma?“ — z grobów cała miłość niezastąpiona, z narodzin i kołysek nadzieja niespełniona: W dymowej zadumie uśmiechnięte — szczęśliwie czy szyderczo — lice wiosny.
W wiosennych przeźroczach Jasienowa barwy nie tyle zasłaniają to co najbliższe, jeszcze więcej rozpylają twardość rzeczy, potęgują przeźroczystość świata. Zasłaniają wprawdzie wnętrza i wnętrzności ludzi, zwierząt, roślin i ziemi, lecz przez to odwodzą od drobin codziennego życia i umierania. A odsłaniają, raz po raz, jedną falą rozmachu za drugą, i coraz potężniej — nadzieję. Promieniuje ze wszystkich ciał, przesyca je. Piętrzy się nadzieją barw, zawisa lawiną tęczową, toczy się jak wezbrany śniegami Czeremosz, porywa falą wiosenną drobiny, siateczki, narzędzia i odpryski życia. I porywa. Dokąd?
Oddalić się od powierzchni i wnętrza ciała, od ran, od choróbsk, od zmartwień, od biedy — to wcale nie znaczy zbiec od siebie na powierzchnię barw. To znaczy sięgnąć w porywie ośmielonym ponad siebie, wtargnąć do wnętrza świata.
Zieleń — najmłodsza córa światła, najbardziej radosna. A przecie ani dla metalu, ani dla kłosu dojrzałego, ani dla chleba, ani dla człowieka — pozielenieć niedobrze. Nawet czort pozieleniały — najnieszczęśliwszy. Zieleń sama przez się ani radosna nie jest, ani młoda, tylko przez to skąd wstaje i dokąd dąży. Jest przewodnikiem poza barwy, odkrywa tym więcej, im więcej szumi i porywa.
Zieleń pianissimo, zieleń ośmielona, zieleń fortissimo. Zieleń jądro i matka barw, krańcami sięga barw innych, promieniście rozkrzewia się w inne. Rozwodniona mokradłami w żółtość pól jaskrowych, wzmocniona na szczytach lasów smerekowych przelewa się w błękit nieba. I wszelka zieleń roślinna jak długo istnieje, na zawsze związana z błękitem powietrza. Na przeciwległym krańcu barw odpowiednik zieleni — jej akord — czerwień. Czerwone stroje ludzi ujawniają barwy wszystkich żył i rzek krwi. Potęgują się w płomieniach ogniska. Wymianą między zielenią a czerwienią trwa życie. Skąd jest watra żywa, jej czerwień, poczęta w Wielki Czwartek przez potarcie smolastych polanek? Watra jest zewsząd: z ziemi, z drewienek, z ruchu i z powietrza. Gdzie była przed jej skrzesaniem? Wszędzie. Dokąd rozpyli się dymem? Wszędzie.
Żywica drzewa światowego, wcielając się na ziemi, zaczyna się zielono, kończy czerwono i wraca.
Pasterze górscy bez słów odpowiadają na ujawnione barwami smugi i architektury nadziei. Nie mniej niż ci wtajemniczeni, którzy — podobni pszczołom i trzmielom — zbierają ze świata soki barw na palety, na płótna.
Raz poczęte objawienie wiosenne powraca co roku, odnawiane przez każde święto Jurija. Nie tylko hartuje pancerz junacki Jurijowy przeciw biedzie i rozpaczy, także promienny miecz na to, aby przerąbać twarde pozory, zerwać łaty, brudne łuski, biedę, chorobę, grzech, śmierć, aby uprzeźroczyć świat.
Wszelako także pasterze mają dla utrwalenia mowy barw swoją umiejętność skromną lecz wymowną. W przedwiosennym okresie wielkanocnym chaty pełne są pisanek. Zanim wiosna rozpostrze barwy jak wachlarze pawie, na oknach, na półkach, na stołach, w komorach — barwy pisanek zwiastują ją, zaostrzają oczekiwanie.
Czy w Jasienowie czy w Kosmaczu w niejednej chacie jest taka pisanka, w której zaklęty jest skarb świata. Ileż ludzi, ileż krajów nie wie o jej istnieniu. I co komu do niej! A czyż to ważne? Czasem udana pisanka przetrwa pokolenie, czasem stłucze się prędko. I to nieważne. Ważne to, że pisanczarka wypisała je w takim porywie jak święty Jurij każdy liść. Ludzie zazwyczaj myślą, że nadane istotom i rzeczom nazwy pochodzą od Stworzyciela, a to tylko ludzkie nazwy rodzajów. Jedynych imion nikt nie zna. Chyba matka wyszepce je czasem dziecku, chyba kochanek — kochance, przyjaciel — przyjacielowi, gdy już umarły. A potem zapomną. Mistrzyni pisanczarka odrzuca te obiegowe nazwy, wyświechtane czterogroszówki. I znamionuje przy pisaniu piętno jedyne i imię jedyne. Każdy wie, że konika zielonego nie ma na świecie i że zielony konik czy inny wzór na pisance to nie konik tylko iskra żywa, ścinająca złe czary. Jak święty Jurij odgaduje nazwy iskier, które wysypały się z piersi Bożych i wypisuje je w listki, tak samo pisanczarka. Jedyne imię pisanki wiadome jest oczom Bożym.
Barwy wiosenne ogłaszają się — nawet niewidomym — własnymi dźwiękami. Inaczej pełkocą trawy zielonym pożarem szeptania. Inaczej paplają mokrowiska, inaczej śpiewają bukowiny, inaczej wieją iglaste chóry smerek i jodeł — Zielony szum.
A głosy watry szarpią się między wybuchem a spopieleniem. Dudnią i pryskają, grożą i śmieją się, wyją i zawodzą. Cieniują się głosiki dzieci watrowych — to piskliwie niesforne, to żałośnie stęsknione za matką watrą. I oddychają z ulgą przy wypalaniu.



2

Większe i mniejsze smugi i porywy barw, szumy i świsty odsłaniały utajone smugi ruchów i rytmy kroków świętego Jurija. Posłany przezeń patron chudoby, święty niebieski Byk, w zielonym szumie unosił się nisko nad rzeką bydląt. Nikt go nie widział, a widać pilnował spokoju, porządku. Szumiał skrzydłami płachtowymi, łyskał ognistymi oczyma, dmuchał gorąco. W spokoju zbliżały się krowy ku watrom. Łagodnym wietrzykiem drżały ich głosy, kroki, szemrały coraz bliżej, rozszerzały się echami.
Przodem prowadzone przez pasterzy stąpały godnie cztery rodzicielki, matrony krowie, chluby gospodarstwa.
Z dołu goście chrzcinowi patrzyli uważnie z uznaniem. Foka objaśniał:
— O, ta na prawo srebrna to Zoryna. Jasne czoło, miękkie oczy. Nie najtęższa, nie, nawet za delikatna. Ród jej od stu lat u nas. Każde chowane w chacie, pieszczone od cielątka. Najpewniejsza krowa. Uczona, rozmowna, woła i odpowiada. Obok niej Krasula — ta wysoka, najtęższa — pańska krowa. Czerwona jak ogień. Najwięcej mleka daje, ale nieużyta, grymaśna. O! jak pryska, jak się wyrywa. Przez każdą zagrodę skoczy jak w kawalerii. Buntuje się i buntuje inne. Byk — nie krowa. Ta w środku czarniutka, z setką białych łatek — to Bahrula, krowa żony mej, Kałyny, wciąż jeszcze chudawa choć odkarmiona, uratowana z dołów podczas tuhego roku. Najlepsza dla cielątek. Na lewo Szestula, ta szara-bura. Z zagórskiego rodu. Najmniejsza, rogi rozstawione. Oczy twarde, patrzy dziko, spokojna a śmiała. Nie lęka się leśnego zwierza, ostrzega drugie. —
Fala krów napływała, zagęszczała się, jedne wsuwały się między drugie i już je trudno było rozróżnić z daleka. Strumień życia wzbierał, błyszczał i dyszał.
Lecz te łagodne kołysy głosów niebawem zmarszczyły się i zwichrzyły. Krasula, przyprowadzona ku watrze weszła w dym i zlękła się. Zamiast skakać przez watrę, jak chcieli pastuchy — zaczęła się buntować, ryczeć, cofać. Wyrywając się niespodzianie z rąk dwóm przewodnikom i stając dęba, już przeskoczyła przez przejście między watrami. Za Krasulą wyrywały się inne krowy. Wyrostki przy watrach pospiesznie odpędzali je prętami głogowymi. Krasula odwróciła się, znów stanęła dęba, skoczyła daleko i wpadła w tłum bydła. Spłoszone krowy odwracały się, tłoczyły się, uderzały rogami postępujące za nimi szeregi zwierzęce. Jak podmuchy wiatru zimnego wzbierały to posiekane, to rwące się ryki, beczenia i kwiki. Głosy niepokoju, przerażenia, złości. Tu i ówdzie rogata chudoba zaczęła się bić na dobre. Jakby za przykładem tym, zuchwałe górskie capy ustawiały się bojowo, skakały w rozpędzie i walczyły. Byki groziły sobie głuchym rzężeniem, ze stękaniem uderzały się rogami, wskakiwały jeden na drugiego z dzikim kwikiem. Także w górze w zagrodzie konie grzmiały gniewnie, wierzgały i gryzły się. I w dole konie pod jeźdźcami odpowiadały im rżeniem jak echa wodospadom. Tylko Śmietanowa kobyła pod starą kumą rozważnie skubała soczystą trawę.
Niepokój ogarnął domowników jak ziąb od wiatru. Jakiż to znak?
Wówczas wysunął się z rzędu w dole stary Maksym Szumej. Lekko poskoczył koniem po miękkiej trawie ku ogniskom. Tam zostawił konia wyrostkom. Zdjął kapelusz, wszedł powoli pomiędzy chudobę. Był wysoki, smukły, bardzo wolno obracał i wznosił głowę, a tak ostrożnie jakby mu ciążyła. Długie włosy rozsypywały mu się w powiewie jak gęste warstwy popiołu. Na wygolonej gładko twarzy gęste długie białe pasy wąsów prościutko ścieliły się, ni w dół ni w górę. Oczy skupione na ziemi oglądały bacznie grunt, ogniska i nogi chudoby. Pod nogami Maksyma kładły się sine dymy jałowcowe, głowę otaczały opary z pysków krowich. Stanął w tłoku zwierzęcym, podniósł oczy siwe: spoglądał nie twardo, a z niewzruszoną uwagą, nie miękko a w zapomnieniu badawczym. Czekał. Z dołu i z góry śledzono każdy ruch gazdy.
Maksym nie dotknął ręką, nawet nie pogłaskał żadnego zwierzęcia. Powolutku stąpał naprzód, przystawał, oglądał. Gdziekolwiek stąpił, cichły ryki i beczenia, bijące się krowy odwracały głowy w stronę watry, wyciągały pyski ku gaździe, pociągały nozdrzami, lizały mu czoło. Bijące się capy odskakiwały od siebie jak spłoszone uczniaki. Przechylały głowy, patrzyły z zaciekawieniem. Wszystkie zwierzęta bez wyjątku zwróciły głowy ku gaździe. Otaczały go snopami żywych promieni. Krasula zachłystywała się porykiem skargi łagodnej, prawie żałosnej. Zoryna włożyła ufnie pysk pod pachę Maksyma. Ni stąd ni zowąd kudłaty biały pies wołoski Bukołan przecisnął się przez chudobę i oparł się nogami o pierś gazdy. Stary cap Czuprij, srebrnie chochłaty, czubaty i brodaty, pozazdrościł mu łaski. I on skoczył na gazdę.
A z góry konie, wyciągając głowy przez ogrodzenie, rżały spragnione oka gazdy. Szumem równym falowały głosy zwierzęce, cała chudoba witała ufnie, wołała tęsknie gazdę.
Widzowie z dołu i z góry patrzyli w milczeniu. Tanasij orzekł głośno: „Oto człowiek!“
Domownicy i pastuchy mieli zadanie ułatwione. Maksym stawał przed watrą, krowy skakały przez ogniska spokojnie jakby chętnie. Także Krasula skoczyła z rozmachem. Ilekroć skoczyło któreś ze zwierząt, Maksym podnosił oczy, mówił powoli, głośno „Rosiczko boża, abyś była zdrowa, gorąca i ostra jak ta święta watra jałowcowa — głogowa.“ Domownicy powtarzali półgłosem: „rosiczko boża, amen.“
Jedna za drugą skakały krowy, potem kozy i owce, następnie byki, na samym końcu konie. W ładzie prowadzono zwierzęta do białej kobyły, na której siedziała gazdyni Kateryna z niemowlęciem. Po obu stronach głowy dziecka, na siodle umieszczono dwa duże koryta jaworowe, jedno z grysem, drugie z solą. Krowy lizały z jednej strony, obchodziły konia i lizały z drugiej. Zoryna polizała głowę dziecka. Niektóre krowy lizały za jej przykładem. Dziecko nie spało, patrzyło spokojnie.
Po oczyszczeniu watrą wypuszczono chudobę na tołoki. Tam miejsca było dość, trawy sporo. Chudoba nie niepokoiła się. Krowy podnosiły głowy, wciągały powietrze, próbowały trawy. Młódź harcowała, hasała. Cielęta w osobnym zagrodzeniu galopowały z podniesionymi ogonami, koziołki koziołkowały w powietrzu. Ognistooki patron, Byk niebieski znów zjawił się niewidzialnie. Zaszumiał płachtami skrzydeł, błyskał dobrotliwie, dmuchał kojąco.
Trwało to wcale długo, zanim przepędzono wszystkie zwierzęta. Watry rozpaliły się w rząd ciągły, nieprzerwany. Było gorąco. Ludzie zrzucali kożuchy.
Na sam koniec cały orszak konny z dołu, gazdyni z dzieckiem, gazdowie i goście skakali przez watrę. Ksiądz z Uścieryk, nieco za gruby, postanowił, by jego koń skoczył sam bez jeźdźca, a żylasty staruszek ksiądz kanonik Buraczyński z Krzyworówni spiął konia dziarsko i skoczył przykładnie. Maksym stał bez przerwy przy watrach, wszystko odbywało się w porządku, tylko Klin, krępy, myszato-kary ogier Foki płoszył się watry, parskał, podrzucał głowę, haczył orlim nosem, wykręcił się wreszcie w skoku nagłym, jakby zamierzonym do zrzucenia jeźdźca. Maksym stojąc przed watrą patrzył uważnie na konia, szepnął mu coś. Koń strzygł uszyma, drżał na całym ciele. Chrapał, grzebał nogami ziemię. Patrzył długo na gazdę, uległ. Z rozmachem skoczył przez ogień.
Znaki były dobre.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.