Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lord Jim |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Lord Jim |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Możecie sobie wyobrazić z jak wielkiem słuchałem zajęciem. W dwadzieścia cztery godziny później okazało się, że wszystkie te szczegóły miały swoje znaczenie. Rano Cornelius nie robił żadnych aluzyj do nocnych wypadków.
— „Przypuszczam że pan wróci do mego ubogiego domu“ — mruknął zgryźliwie, wyślizgując się skądś właśnie w chwili, gdy Jim wchodził do czółna aby się udać do kampongu Doramina. Jim skinął tylko głową, nie patrząc na niego. — Widzę że pan uważa to wszystko za dobry kawał“ — dodał cierpko Cornelius.
— Jim spędził dzień ze starym nakhodą, głosząc konieczność energicznych czynów przed najznaczniejszymi mężami bugiskiej społeczności, zwołanymi na wielką naradę. Wspominał mi z przyjemnością, jaki był wymowny i przekonywający. „Doprawdy, udało mi się tym razem wlać w nich ducha“, rzekł. Ostatnia wyprawa Szeryfa Alego zniszczyła krańce osady; Arabowie uprowadzili kilka kobiet do swego warownego obozu. Dzień przedtem widziano na targu wysłańców Szeryfa Alego, kroczących wyniośle w białych płaszczach i chełpiących się przyjaźnią radży dla ich pana. Jeden z tych ludzi, stojący w cieniu drzewa, wysunął się naprzód i wsparty na długiej lufie strzelby, wzywał obecnych do modlitwy i skruchy, doradzając, aby zabili wszystkich cudzoziemców znajdujących się w kraju, albowiem są między nimi niewierni, a nawet jeszcze gorsi od niewiernych — dzieci szatana w muzułmańskiem przebraniu. Doniesiono także iż wielu z ludzi radży, znajdujących się wśród słuchaczy, głośno mówcy potakiwało. Popłoch wśród pospólstwa był wielki. Jim, rad niezmiernie ze swego całodziennego trudu, przeprawił się z powrotem przez rzekę nim słońce zaszło.
— Uszczęśliwiony był z tego, że potrafił nieodwołalnie nakłonić Bugisów do czynu — biorąc na siebie odpowiedzialność za powodzenie — i w radości swego serca usiłował wprost być grzeczny dla Corneliusa. W odpowiedzi na to Cornelius stał się szalenie wesoły, Jim opowiadał, że było to prawie nie do zniesienia — słuchać pisków tego człowieka, zanoszącego się fałszywym śmiechem, widzieć jak się kryguje i mruga, a potem nagle chwyta za brodę i kurczy się tuż nad stołem, patrząc błędnie przed siebie. Dziewczyna się nie pokazała i Jim poszedł wcześnie do siebie. Kiedy wstawał od stołu aby powiedzieć dobranoc, Cornelius zerwał się, przewracając krzesło i dał nurka, jakby chciał podnieść coś co wypadło mu z ręki. Jego „dobranoc“ rozległo się chrypliwie pod stołem. Zdumiony Jim ujrzał go wynurzającego się z opadłą szczęką i oczami wytrzeszczonemi w idjotycznym strachu. Cornelius trzymał się za brzeg stołu.
— „Co się stało? Czy panu niedobrze?“ — spytał Jim.
— „Tak, tak, tak. Brzuch mnie strasznie boli“ — odrzekł tamten; zdaniem Jima była to najzupełniejsza prawda. Zważywszy na czyn, który Cornelius miał na myśli, trzeba jego strach uznać za objaw niedoskonałej jeszcze zatwardziałości i zapisać na jego dobro.
— Tymczasem sen Jima został zakłócony majakiem; wydało mu się że niebiosa rozbrzmiewają, jak miedź, wielkim głosem wołającym na niego: zbudź się! zbudź się! tak donośnie, iż wbrew rozpaczliwemu postanowieniu aby spać dalej, obudził się naprawdę. Blask czerwonych, trzaskających płomieni jakby zawieszonych w powietrzu padł mu na oczy. Zwoje gęstego, czarnego dymu kłębiły się naokoło głowy jakiegoś zjawiska, nieziemskiego zjawiska, całego w bieli, o surowej, natężonej, niespokojnej twarzy. Jim rozpoznał po chwili dziewczynę. Jej ramię z pochodnią było wyprężone nad głową; powtarzała wytrwale naglącym, jednostajnym głosem;
— „Niech pan wstanie! Niech pan wstanie! Niech pan wstanie!“
— Zerwał się raptownie; dziewczyna natychmiast wetknęła mu do ręki rewolwer, jego własny rewolwer, który wisiał na gwoździu, ale był tym razem nabity. Wziął go w milczeniu, oszołomiony, mrużąc oczy od światła. Zastanawiał się, co też będzie mógł dla niej zrobić.
— Zapytała szybko i bardzo cicho:
— „Czy pan może stawić czoło czterem ludziom z tym rewolwerem?“
— Opowiadając mi to, Jim roześmiał się na wspomnienie uprzedzającej grzeczności, jaką okazał dziewczynie. „Naturalnie — spodziewam się — oczywiście — niech pani mi rozkazuje“. Nie otrząsnął się jeszcze ze snu i miał wrażenie, że zachowuje się bardzo uprzejmie w tych niezwykłych okolicznościach, że ujawnia bezwzględną gorliwość pełną oddania. Dziewczyna wyszła z pokoju, Jim za nią; na korytarzu zakłócili spokój starej jędzy, która od czasu do czasu gotowała dla domowników, choć była już taka zgrzybiała, że z trudnością mogła zrozumieć co się do niej mówi. Dźwignęła się i poszła za nimi, kulejąc i mrucząc coś bezzębnemi ustami. Na werandzie hamak z żaglowego płótna bujał się lekko, trącony łokciem przez Jima. Był pusty.
— Filja w Patusanie, tak jak i wszystkie stacje Spółki Handlowej Steina, składała się początkowo z czterech budynków. Dwa z nich przedstawiały obecnie stosy chróstu, połamanych bambusów i zbutwiałej strzechy, nad któremi cztery narożne słupy z twardego drzewa chyliły się smętnie pod różnemi kątami; główny skład jednak stał jeszcze naprzeciw domu agenta. Była to podłużna szopa ulepiona z błota i gliny; u jednego jej końca znajdowały się szerokie drzwi z grubych desek, które dotychczas trzymały się jeszcze na zawiasach, a w bocznej ścianie był czworokątny otwór nakształt okna z trzema drewnianemi sztabami. Przed zejściem z paru stopni dziewczyna zwróciła głowę wtył ku Jimowi i rzekła prędko:
— „Mieli napaść na pana podczas snu“.
— Jim mówił mi, że doznał wówczas w pewnym sensie rozczarowania. Znowu ta stara historja! Znudziły go zamachy na jego życie. Miał po uszy wszystkich alarmów. Aż do obrzydzenia. Był zły na dziewczynę, że go zwiodła. Poszedł za nią, przekonany że to ona potrzebuje pomocy, a teraz miał prawie ochotę wykręcić się na pięcie i wrócić, przejęty wstrętem. „Wie pan — wyjaśniał mi z głębokiem zastanowieniem — zdaje mi się że w owym czasie nie byłem właściwie sobą przez szereg tygodni“. Nie mogłem się powstrzymać od zaprzeczenia mu: „Ależ tak! Pan jednak był sobą“.
— Tymczasem dziewczyna sunęła szybko naprzód, a Jim szedł za nią na podwórze. Ogradzające je płoty dawno już się rozpadły i bawoły sąsiadów kroczyły rano powoli przez otwartą przestrzeń, głucho postękując; nawet dżungla zaczynała już tu się wdzierać. Jim i dziewczyna zatrzymali się w bujnej trawie. Światło, w którem stali, pogłębiało ciemności dokoła i tylko nad ich głowami połyskiwała mnogość gwiazd. Jim mówił mi, że była to cudowna noc — zupełnie chłodna, z leciutkim powiewem od rzeki. Zauważył widać dobrotliwe jej piękno. Pamiętajcie że opowiadam wam teraz historję miłosną. Ta piękna noc zdawała się tchnąć na nich łagodną pieszczotą. Płomień pochodni chwiał się niekiedy, trzepocząc głośno jak chorągiew i przez jakiś czas nic więcej nie było słychać.
— „Czekają w składzie — szepnęła dziewczyna — czekają tam na sygnał“.
— „Czyj sygnał?“ — zapytał Jim.
— Wstrząsnęła pochodnią, która buchnęła płomieniem, rozsypawszy deszcz iskier.
— „Tylko że pan spał tak niespokojnie — ciągnęła szeptem. — Ja także czuwałam nad panem“.
— „Pani!“ — zawołał, obracając głowę aby na nią spojrzeć.
— „Pan myśli, że czuwałam tylko tej nocy!“ — rzekła jakgdyby z rozpaczą i oburzeniem.
— Mówił mi, że te słowa podziałały na niego niby cios w piersi. Tchu mu zabrakło. Doznał wrażenia że zachowywał się jak cham — poczuł skruchę, wzruszenie, szczęście, dumę. Przypominam wam znowu, że to jest historja miłosna; możecie to poznać po głupocie — bynajmniej nie odpychającej — po wzniosłej głupocie ich zachowania; po tym postoju w świetle pochodni, jakby na benefis ukrytych zbrodniarzy przyszli tu umyślnie się wygadać. Gdyby wysłańcy Szeryfa Alego mieli choć za grosz odwagi, jak Jim słusznie zauważył — ta chwila byłaby najodpowiedniejsza do napaści. Serce Jima waliło — ale nie z trwogi; wydało mu się że słyszy szelest trawy i wyszedł prędko poza obrąb światła. Coś ciemnego i niewyraźnego mignęło szybko i przepadło. Zawołał głośno: „Cornelius! Hej, Cornelius!“ Nastała głęboka cisza; zdawało się że głos Jima nie sięgnął poza jakichś dwadzieścia stóp. Dziewczyna znalazła się znów u jego boku.
— „Niech pan ucieka!“ — rzekła.
— Starucha zbliżała się; pokraczna jej postać sunęła na skraju światła w kulawych, drobnych podskokach; usłyszeli pomruk i lekki jęk czy westchnienie.
— „Niech pan ucieka! — powtórzyła gorączkowo dziewczyna. — Oni boją się teraz tego światła — tych głosów. Wiedzą że pan się obudził — wiedzą że pan jest wielki, silny, nieustraszony“...
— „Jeżeli jestem taki, jak pani mówi“ — zaczął, lecz dziewczyna przerwała mu.
— „Tak, dzisiaj! ale co będzie jutro? Pojutrze? I jeszcze później — przez wiele, wiele następnych nocy? Czy ja mogę czuwać zawsze?“ — Usłyszał niby szloch, niby westchnienie, i wzruszyło go to nad wszelki wyraz.
— Mówił mi, że jeszcze nigdy nie czuł się taki nędzny, taki bezsilny — a co do odwagi, to — rozmyślał — na cóż mogła się przydać? Był tak bezradny, że nawet ucieczka wydała mu się bezcelowa; i choć dziewczyna szeptała wciąż z gorączkowym naciskiem: „Niech pan wraca, niech pan wraca do Doramina“, Jim zdał sobie sprawę, że niema dla niego ucieczki od tego osamotnienia — które powiększało stokrotnie wszystkie jego niebezpieczeństwa — tylko w niej jednej. „Pomyślałem — rzekł do mnie — że jeśli od niej odejdę, będzie to jakby koniec wszystkiego“.
— Ponieważ nie mogli stać wiecznie w środku tego podwórza, Jim postanowił pójść i zajrzeć do składu. Pozwolił jej iść za sobą, nie myśląc się temu sprzeciwiać, jakby byli nierozwiązalnie złączeni.
— „Jestem nieustraszony — prawda?“ — mruknął przez zęby. Powstrzymała go za ramię.
— „Niech pan zaczeka, póki pan nie usłyszy mojego głosu“ — rzekła i z pochodnią w ręku pobiegła lekko za róg szopy. Został sam w ciemnościach, zwrócony twarzą ku drzwiom; żaden odgłos — choćby najlżejszy — nie dochodził z tamtej strony składu. Stara jędza jęknęła ponuro gdzieś za plecami Jima. Usłyszał wysoki głos dziewczyny, przechodzący prawie w krzyk:
— „Teraz! Pchnąć drzwi!“
— Pchnął gwałtownie; otworzyły się ze zgrzytem i klekotem, odsłaniając ku niezmiernemu zdumieniu Jima niskie wnętrze, podobne do więzienia, oświetlone ponurym, chwiejnym blaskiem. Dym kłębił się, spływając wdół na pustą, drewnianą pakę w środku podłogi zaśmieconej słomą i gałganami, które jakby usiłowały wznieść się w górę, poruszając się tylko słabo w przewiewie. Dziewczyna wetknęła światło przez sztaby w oknie. Widział jej nagie, okrągłe ramię, wyciągnięte i sztywne, trzymające nieugięcie w górze pochodnię — jak żelazna podpora. Strzępiasty stos starych mat w kształcie stożka zapełniał odległy kąt szopy prawie do sufitu — i to było wszystko.
— Jim mówił mi, że poczuł na ten widok gorzkie rozczarowanie. Jego wytrzymałość była wystawiona na próbę przez tyle ostrzeżeń, od tygodni słyszał wciąż tyle napomknięć o niebezpieczeństwie, że pragnął ulgi — pragnął się zetknąć z rzeczywistością, z czemś dotykalnem, czemuby mógł stawić czoło.
— „Byłoby to oczyściło powietrze przynajmniej na parę godzin, pan rozumie o co mi chodzi — rzekł do mnie. — Przecież żyłem już od tylu dni z kamieniem na piersiach“.
— Myślał że zetknie się wreszcie z czemś realnem — i nic! Żadnego śladu, żadnego znaku aby tam był ktokolwiek. Kiedy drzwi się otwarły, podniósł był rękę z bronią, ale teraz jego ramię opadło.
— „Niech pan strzela! Niech pan się broni!“ — wołała zzewnątrz dziewczyna z rozpaczą w głosie. Stojąc w ciemności z ramieniem wetkniętem aż po pachę w niewielki otwór, nie mogła widzieć co się dzieje w środku, a nie śmiała cofnąć teraz pochodni i obiec naokoło szopy.
— „Niema tu nikogo!“ — wrzasnął Jim pogardliwie i omal że nie wybuchnął złym, rozjątrzonym śmiechem, który mu zamarł na ustach, bo w chwili kiedy już się odwracał, dostrzegł że zamienia spojrzenie z parą oczu wyzierających ze stosu mat. Ujrzał połyskliwy ruch białek.
— „Wyłaź!“ — krzyknął z wściekłością, trochę jeszcze niepewny — i ciemna głowa, głowa bez torsu, ukształtowała się pośród śmieci, dziwna, oderwana głowa patrząca na niego spokojnie spodełba. W następnej chwili poruszył się cały kopiec; człowiek wynurzył się zeń szybko z cichym pomrukiem i dał susa ku Jimowi. Maty podskoczyły i jakby rozleciały się za napastnikiem; prawe jego ramię, zgięte w łokciu, było wzniesione i matowe ostrze krissa wystawało z pięści trzymanej tuż nad głową. Przepaska obwinięta ciasno koło bioder bieliła się olśniewająco na bronzowem ciele; naga skóra połyskiwała jak mokra.
— Jim zauważył to wszystko. Mówił mi że doznał niewysłowionej ulgi, mściwego uniesienia. Powstrzymywał się umyślnie od strzału. Opóźnił go o dziesiątą część sekundy — czas bezmiernie długi; człowiek zbliżył się o trzy kroki. Jim opóźnił strzał dla przyjemności stwierdzenia przed samym sobą: ten człowiek jest martwy! Był niewzruszenie pewien swego. Pozwolił mu się zbliżyć, ponieważ to nie miało znaczenia. Ten człowiek jest martwy — w każdym razie. Zauważył jego rozdęte nozdrza, szeroko rozwarte oczy, zapamiętały, żarliwy spokój twarzy i wreszcie strzelił.
— Huk w tej zamkniętej przestrzeni był ogłuszający. Jim odstąpił krok w tył. Widział jak napastnik poderwał głowę, wyrzucił naprzód ramiona i upuścił kriss. Jim stwierdził potem że strzelił mu w usta, trochę ku górze, tak że kula wyszła wysoko z tyłu czaszki. W rozpędzie napastnik posuwał się wciąż jeszcze naprzód z otwartemi ustami i wykrzywioną twarzą, macając przed sobą rękoma jakby zaniewidział — wreszcie runął na twarz ze straszliwą siłą tuż przed nagiemi stopami Jima. Jim mówił że nie uszedł mu najdrobniejszy szczegół tej sceny. Poczuł się nagle spokojny, ukojony, bez złości, bez żadnej obawy, jakgdyby śmierć tego człowieka zadosyćuczyniła za wszystko. Pochodnia napełniała szopę dymem i kopciem, wśród których spokojny płomień gorzał bez drgnięcia krwawą czerwienią. Jim wszedł do szopy stanowczym krokiem, przestępując przez martwe ciało i wziął na cel drugą nagą postać, rysującą się niewyraźnie w innym końcu szopy. Gdy już miał pociągnąć za kurek, człowiek ów odrzucił z siłą krótką, ciężką włócznię i przysiadł ulegle na piętach tyłem do ściany, splótłszy ręce między kolanami.
— „Prosisz o życie? — spytał Jim. Tamten ani mruknął. — Ilu was jest jeszcze?“ — spytał Jim znowu.
— „Jeszcze dwóch, tuanie“ — rzekł człowiek bardzo cicho, patrząc wielkiemi, urzeczonemi oczyma w lufę rewolweru.
— Zgodnie z tem dwóch jeszcze wypełzło z pod mat, wyciągając ostentacyjnie puste ręce.