Męczennica na tronie/Część I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Męczennica na tronie |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Jesień była smutna i świat wyglądał posępnie. Niebiosa okrywały gęste chmury szare, chłodnym wiatrem pędzone od zachodo-północy i gromadzące się siną ścianą na wschodzie. Niebo i ziemia jedną wspólną jakąś bolały tęsknicą. Krajobraz cały okryty był tąż samą szatą żałobną. Czarne gąszcze lasów zdziczałych okalały go gdzie niegdzie wyschłemi pniami drzew, jak szkielety białe sterczących, wybiegając na pustą, pożółkłą dolinę, na której pracy ludzkiej mało śladów widać było.
Po płowych ugorach wiły się tu i owdzie ścieżki wydeptane przez bydło i ludzi, czerniały rozpadliny potokami wyorane.
U stóp najwyższego pagórka, na którym stare, sczerniałe, pleśnią porosłe i porozpadane mury małego gródka się wznosiły, leżało miasteczko ubogie. Ponad niem para wieżyczek kościelnych dźwigała się ku niebu. W mieścinie i dokoła niej życia ledwie dojrzeć było można ślady; kraj zdawał się jakby wymarły po jakiejś klęsce, która go zmieniła w pustynię milczącą.
Ludzie, jak cienie przesuwający się około domostw odartych, podobni byli do chorych, którzy zwlekli się z łoża boleści. Szli powoli z głowy pospuszczanemi, jakby nie mieli śpieszyć się do czego. Oglądali się bojaźliwie i nikli we wnętrzach tych ruin, które ich pochłaniały milczące.
Zameczek, stos murów nieforemnemi ścianami koronujący szczyt wzgórza, tak jak miasteczko, na pierwszy rzut oka wydawał się opuszczoną ruiną, chociaż w mroku wieczornym niektóre okna jego już ogniem wewnątrz zapalonym błyszczały. Drożyna kręta, powybijana, nawpół porosła chwastami wyschłemi, wiodła od miasteczka na górę zamkową, ale i ona stała teraz pustką.
W jednym z kościołków dzwonek jęczał wieczorną modlitwą i to był jedyny znak, głos świadczący, że tu ludzie żyli i cierpieli.
Drogą od borów czarnych ku mieścinie jechał w płaszcz ciemny otulony podróżny, za którym dwu ze służby w pewnem oddaleniu kroczyło, pocichu rozmawiając z sobą.
Z troków do siodeł przymocowanych poznać było można, iż podróżni ci jechali zdaleka. Spoglądali też dokoła tak ciekawie, jakby po raz pierwszy kraj ten oglądali, i dziwili się jego smutnemu opustoszeniu.
Podróżny jadący przodem rozpatrywał się z uwagą wielką, szczególniej na zameczek zwracając oczy, a spoglądając nań, to ramionami ruszał, to sam do siebie szeptał, niecierpliwie się zżymając.
Zbliżał się już do pierwszych domostw, które stały na skraju miasteczka, gdy z jednego z nich wyszedł podżyły mężczyzna, posłyszawszy tętent koni. Strój jego czysty, twarz, której praca ani powietrze nie opaliły, nie napiętnowały nędzą i cierpieniem, jakich się tu spodziewać było można, — zdawały się oznaczać człowieka średniego stanu, uspokojonego laty, pogodzonego z losem.
Podróżny, zobaczywszy go, naprzód konia do żywszego podbudził kroku, potem przystanął, witając go czystą francuszczyzną. Chociaż w tej części Francji mało kto innym językiem oprócz miejscowego dialektu mógł się rozmówić, a ten dla obcych był do zrozumienia trudnym, zagadnięty mieszczanin na pozdrowienie odpowiedział też po francusku.
— Miałżeby to być Wissenburg? — zapytał przybywający.
— Tak jest — spokojnie odparł zapytany, podchodząc wolnym krokiem ku podróżnemu. — Jesteście w istocie w Wissenburgu.
— A ta kupka murów, tam na górze? — ciągnął dalej gość.
— Jest to stara komandorja — dodał mieszczanin z uśmiechem wpół bolesnym, napół szyderskim. Wszystko w ruinach... Kiedyś się to dźwignie może, ale dziś w całej Francji, krom kilku miast większych, nie zobaczycie nic, tylko ruiny i łachmany.
Mówiąc to, westchnął.
— Wielkość i sławę swych monarchów musi Francja opłacać drogo — dodał. — Wojny i świetny dwór nas zniszczyły.
Podróżny ubolewań tych nie zdawał się z wielką słuchać uwagą, rzucał dokoła oczyma i wracał upornie wejrzeniem do odartych murów zameczku.
— W tych więc ruinach — rzekł cicho — schronił się wygnaniec, król polski?
— Tak jest, tak — odparł, ukazując ręką na mury, mieszczanin. — Mamy tu szczęście dawać schronienie królowi, ale on wcale nie jest podobny do monarchów naszych, a nie wiem, czy znajdzie się drugi, któryby się z nim mógł porównać. Zowią go królem, widać na nim majestat wielki, ale tego mu złoto i żadna powierzchowna świetność nie daje... Król to co sam jeden, o kiju, wchodzi do chat ubogich i dzieli się chlebem, którego sam nadto nie ma.
Zamilkł mówiący, a podróżnemu się twarz rozjaśniła.
— Król więc mieszka tam, na górze, w tej pustce obszarpanej, wyglądającej tak smutnie? — zapytał.
— Tak jest — potwierdził mieszczanin. — A wy? jesteście zapewne wysłani do niego?
— Nie posłał mnie nikt — rzekł podróżny. — Dobrowolnie przybywam, abym rękę naszego króla ucałował, bo Polakiem jestem i mój ojciec był jego sługą.
— Rad wam pewnie będzie, — odparł mieszczanin po chwili — dla obcych nawet gościnnym jest. Ale jeżeli na komandorję jedziecie, nie zawadzi pośpieszyć. Ściemnia się, kawałek drogi pod górę wprawdzie niewielki, ale starczy, aby po nocy konia skaleczyć, a sobie nadkręcić karku. Od wieków nikt nie naprawiał gościńca.
Zawahał się nieco Polak.
— Wolałbym — odparł — przenocować w miasteczku. Może mi wskażecie gospodę?
— Gospodę! u nas? — rozśmiał się mieszczanin. — Tu ich prawie niema, bo i podróżny rzadki. Na komandorji czuwają długo; jedźcie wprost, tam lepiej wam będzie. Dobrej nocy!
To mówiąc, cofnął się ku swemu domostwu, a podróżny, po krótkim namyśle, ruszył wskazaną mu na komandorję drogą.
Była ona w istocie wyboistą, rozgrzężoną, pełną dziur, kałuż i kamieni, a gdzie niegdzie tylko gałęźmi zarzuconą. Świeże ulewy jesienne poryły ją i powyżłobiały, tak że ciągle objeżdżać i kołować musiał jeździec, aby konia oszczędzić.
— Któżby się domyślił, że ona wiedzie do królewskiej rezydencji? — mówił sobie w duchu.
Im bardziej zbliżał się ku szczytowi, na którym wznosiły się mury stare, tem one smutniej i nędzniej mu się wydawały.
Wiele lat upłynąć musiało od czasu, gdy je zamieszkiwano, a gdzie niegdzie tylko bardzo świeże ślady małych poprawek, naprędce polepionych, cokolwiek starania o podtrzymanie wskazywały.
Zbliżając się ku otwartej naoścież bramie, ani straży, ani mnogiej służby, ani ruchu czeladzi dworskiej nie znalazł podróżny. Powolnie przesuwali się ludzie skromnie poodziewani, a kilku z nich, zobaczywszy podróżnego ku wrotom zdążającego, stanęło, aby mu przyjazd ułatwić i zająć się umieszczeniem jego. Cisza i spokój panowały w podwórcu, w którym parę wozów i trochę sprzętu gospodarskiego widać było.
Otyły, słusznego wzrostu, w polskim stroju ciemnej barwy, niemłody mężczyzna, wywabiony z wnętrza głównego gmachu doniesieniem czeladzi o podróżnym, wyszedł na mały ganeczek, przez który na zamek się wchodziło, i tu czekał na przybywającego. Na twarzy pana marszałka dworu żywa malowała się ciekawość.
Podróżny zsiadł wśród podwórca powoli, lecz jakby na nim widok tych murów zbyt silne czynił wrażenie milczeniem i ruiną, potrzebował chwili długiej, nim się zbliżył do oczekującego nań starca, który z niecierpliwością podszedł ku schodkom i niemu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odezwał się głosem drżącym podróżny, który, głowę odkrywszy, pokazał się młodym, przystojnym mężczyzną. Twarz rycerskiego typu, z oczyma dużemi, ciemnemi, jakby stworzoną była do polskiej sukni. Zdobił ją wąs podkręcony do góry, a wyraz prostoduszny, energiczny razem i łagodny, sympatycznie ku sobie pociągał. Oblicze to było spokojne, pogodne, ale w tej chwili wielki smutek je przyoblekał.
Marszałek, polską usłyszawszy mowę, cały drgnął, obie ku przybywającemu wyciągając ręce.
— Witaj nam, gościu miły z Polski naszej! — zawołał głosem drżącym. — Cóż was tu do nas przyprowadziło?
— Cóżby, jeśli nie tęsknica, — odparł przybyły — tęsknica za panem naszym, bo on mi podwójnie nim, jako król i jako ten, któremu ojciec mój cały wiek służył. Jestem synem Ignacego Włodka. Pomyślałem więc sobie, że król też może i moją służbą nie pogardzi.
Marszałek westchnął i ręce załamał.
— Po ojcuście serce odziedziczyli — rzekł. — Król wam pewnie wdzięczen będzie za dobre chęci. Mój miły Boże, syn pana Ignacego! Ach... widzisz, jak tu nas znajdujesz! My się bez wielkiej służby obchodzić musimy, bo to król bez królestwa, pan bez majętności, wygnaniec, exul, ścigany i prześladowany... Ale chodźże waszmość ze mną — dodał, biorąc go za rękę. — Chodź, konie i ludzi znajdzie się gdzie postawić. Ta pustka, choć się zdala szczupłą wydaje, ale, jak dla nas, dziur ma aż nadto, bo przy panu wiernych mało co pozostało... garsteczka.
W obszernej dosyć sieni, do której wprowadził Włodka pan marszałek Borowski, świeciły dwie lampki do ścian przytwierdzone i dwóch pacholików zerwało się z ławy, widząc wchodzących. Borowski, niedługo się namyśliwszy, korytarzykiem skierował się na prawo, kazawszy pacholikowi świecić, i wprowadził gościa do izby czystej i schludnej, jakby dla niego przygotowanej. Sprzętu w niej właśnie tyle było, ile mógł podróżny potrzebować.
— Rozgość się tu waszmość, — rzekł — a ja pójdę o was królowi jegomości oznajmić. U nas wielkiego ceremonjału nie było nigdy i niema, a z kraju przybywających król rad przyjmuje. Goście u nas teraz rzadcy...
To mówiąc, obejrzawszy się po izbie, marszałek szepnął coś chłopakowi, który ich tu ze światłem przyprowadził, i wyszedł, podróżnego samym zostawiając. Była to właśnie godzina, gdy się szczupły bardzo dwór królewski i rodzina na skromną zgromadzały wieczerzę, na dwa podzieloną stoły.
Przy jednym staruszka wojewodzina, generałowa wielkopolska, matka królewska, w krześle poduszkami ostawionem pierwsze miejsce zajmowała. Przy niej siadała królowa, a z nią jedynaczka córka Leszczyńskiego, Marja, król sam i stary Tarło, powinowaty wojewodziny; naostatek dwaj księża, kapelan i spowiednik.
Przy drugim stole marszałek gospodarzył dworowi i młodzieży nielicznej, która straż przyboczną króla-wygnańca stanowiła. Cała ta gromadka zaledwie kilkadziesiąt głów liczyła z czeladzią.
Była to jedna z najcięższych do przebycia chwil w życiu Leszczyńskiego. Ścigał go mściwy i nieubłagany August II, mszcząc się na nim za to wszystko, co od Karola XII ucierpiał. Przytułek, który na usilne prośby królowej szwedzkiej dawała mu Francja, nie był jeszcze trwale zapewniony. Cała zgraja dyplomatów saskich starała się o to, aby regent odmówił Leszczyńskiemu gościny.
W pustce tej na Wissenburgu naznaczono mu tymczasem miejsce pobytu, a układy dalsze jeszcze były w toku. Spodziewać się jednak mógł nieszczęśliwy król, że wspaniałomyślna Francja nie odmówi mu opieki i schronienia. Oprócz królowej szwedzkiej, zdjętej litością nad rodziną, która z przyczyny Karola XII cierpiała, — w samej Francji ci, co poznali Leszczyńskiego, ujęci i oczarowani przymiotami człowieka, głośno się wstawiali za nim do regenta. Kardynał de Rohan, arcybiskup strassburski, szczególniej gorąco przemawiał, pokochawszy króla i jego rodzinę.
Nikt oprzeć się nie mógł temu spółczuciu, jakie obudzał ukoronowany wygnaniec, z chrześcijańskim spokojem ducha, z rezygnacją, z godnością wielką a prostotą znoszący, co się podobało zesłać nań Opatrzności.
Z poszanowaniem i zdumieniem patrzono na skromnego, z pogodnem obliczem męża, który się na los nie żalił i uśmiechnięty, bez gniewu w sercu, bronił się pełnemu zdradzieckich zasadzek, namiętnemu prześladowaniu króla Augusta i ministra jego Fleminga.
Wiadomem było powszechnie, że opłaceni mordercy próbowali trucizną zgładzić Leszczyńskiego, że nasadzano na niego po drogach najemnych zbójów, którym cudem uszedł tylko.
Rządy Francji były jeszcze naówczas w rękach regenta, a małoletni Ludwik XV zbliżał się do chwili, w której sam miał objąć władzę. Nieśmiały, milczący, zamknięty w sobie, pobożny, przywiązany do nauczyciela swojego, biskupa Frejus, księdza Fleury — dla wszystkich jeszcze był zagadką. Około przyszłego pana krzyżowały się już i zesnuwały tysiączne intrygi.
Regent, który umiał ze wszystkiego korzystać, przyjmując króla-wygnańca i dając mu opiekę, w przyszłości pewnie na wyzyskanie go dla swych ulubieńców rachował.
Stara komandorja, która nigdy wygodną nie była, ani nawet najskromniejszym wymaganiom odpowiadającą, przez długi ciąg lat niezamieszkiwana, zdana na dozór służby, ledwie dała się znośnie dla króla urządzić. Sklepione jej izby, z oknami małemi, kamienne posadzki połupane, drzwi spróchniałe, sprzęt odwieczny i niewystarczający — czyniły ją podobniejszą do więzienia, niż do królewskiej gospody.
Ale w królu Leszczyńskim był szlachcic polski, nawykły do niewygód podobnych, a dola jego, narażająca na nieustanne wędrówki, nazwyczaiła go do wszystkiego. I on, i jego niewiasty nie zaznały spokoju, więc Wissenburg wydał się im pożądanym przytułkiem. Dla staruszki matki, złamanej wiekiem i chorobą, dla żony i córki król byłby może życzył wygodniejszego pomieszczenia, ale one same i za to Bogu dziękowały. Byli tu przynajmniej od napaści bezpieczni.
Dwór miał się gdzie rozłożyć, bo pustych komnat było poddostatkiem; kilka obszerniejszych i suchszych oczyszczono i powyściełano, a przyboru dostarczyło, co się znalazło w podróżnym obozie.
Wesołe, naiwne, wszystkiemu rade jedyne dziecię królewskie, którem żyli wszyscy, pielęgnując ten rozwijający się kwiatek, bawiło się staremi murami i basztami Wissenburga, jakby obrazkiem z jakiejś baśni.
Leszczyński znajdował ten cichy, smutny, dziki kąt Alzacji jakby stworzonym na przytułek dla siebie. Nie miał on już wielkich nadziei, pragnął powrotu do pierwszego stanu, do rodzinnych swych posiadłości, swobody, którą mu teraz ciążące wspomnienia królewskiego dostojeństwa odejmowały.
Los rzucał nim i poczynał sobie dziwnie, czyniąc go swoją igraszką. Nigdy nie pragnął, ani marzył o królestwie i koronie, którą mu żelazna wola przyjaciela Karola XII narzuciła. Syn rycerskiego rodu, wychowaniem i usposobieniem więcej się czuł na męża stanu, na senatora, niż na wojownika stworzonym. Dobijanie się korony rozlewem krwi bratniej było dla niego wstrętliwem, ale król szwedzki despotycznie nim władał: musiał mu być posłusznym. Śmierć bohatera oswobodziła go razem i pozostawiła bez opieki. Mógł się układać z Augustem i spodziewał porozumienia. Marzył nawet czasem o powrocie do kraju, chociaż niezmierne trudności stawały w tem na drodze.
On, matka, babka, wszyscy w tem kółku wygnańców żyli teraz tylko pozostałą jedyną córką, Marją, która była ich nadzieją, przyszłością, pociechą. Pieścili ją wszyscy i wychowywali, ale sam król, surowszy, był pierwszym nauczycielem i chlubił się tem głośno.
— Jestem zaprawdę pierwszym królem, który na starość został bakałarzem — mawiał z uśmiechem.
Stara niańka i nieodstępna towarzyszka Moszyńska narażoną była na ciągłe z nim spory, znajdując, że ją do zbytku chciał wiele nauczyć, gdy kobiecie tak mało było potrzeba.
W chwili, gdy marszałek dworu nieco zakłopotany, ale z twarzą zarazem wesołą, wszedł do salki, w której wszyscy byli zebrani, oczekując oznajmienia o wieczerzy, — król właśnie rozpoczynał opowiadanie, a stojąca przed nim córka, z rękami na piersiach założonemi, słuchać się gotowała.
Przy dużym stole okrągłym, na którym się kilka świec woskowych paliło, słabo oświecając dosyć obszerną salę, której ściany ciemne okrywało obicie, oprócz Leszczyńskiego, siedziała przygarbiona, z głową czarną koronkową chusteczką obwiązaną, blada, pomarszczona, arystokratycznych rysów staruszka. Była to matka królewska, dzieląca losy jego, bo i ją z dóbr ojczystych wyrzucono. Oczy jej z miłością spoczywały na wnuczce, do której się uśmiechała. Drżenie głowy i rąk dowodziło podeszłego wieku, ale wejrzenie życia jeszcze było pełne.
Przy niej zajmowała miejsce żona Leszczyńskiego, królowa, która dzieliła się pomiędzy dziecięciem a matką, to do córki, to do niej zwrócona.
Leszczyński nie wydawał się złamany swym losem i niepewną przyszłością. Miał to oblicze pogodne, jasne, majestatyczne, poważne, które go w istocie królem czyniło wśród ludzi, bo mu dawało wyższość nad nimi, czyniąc wśród niebezpieczeństw i przeciwności zawsze panem siebie.
Twarz jego mówiła, że wyższym był nad wszystko, co go spotkać mogło, że go nic zdumieć, nic przerazić, nic do gniewu pobudzić nie zdołało. Nie była to zimna obojętność stoika, któremu świat, ludzie, życie są obojętnemi, ale energja chrześcijanina, połączona ze współczuciem dla każdej niedoli, a zwycięstwem nad własną.
Przebolawszy wiele, zdawał się zrezygnowanym na wszystko, co los gotował dla niego...
Odbiciem tego wyrazu jego oblicza była w części młodziuchna, świeża, rozpogodzona twarzyczka córki Marji. Królewna nie wyglądała wcale na dumne, wypieszczone dziecię królewskie, ale na wiejską, szlachecką naszą dzieweczkę. Rysy jej tak wybitnie były napiętnowane wdziękiem Polkom właściwym, że Francuzi w niej odgadywali obce pochodzenie, zdumiewając się temu, iż, niby niepiękna, była uroczą i pełną wdzięku. Pociągała ku sobie wzrok i serca.
Nie była to piękność klasyczna ani nadzwyczajnym blaskiem życia uderzająca fizjognomja, ale dobroć, łagodność i pogoda, dobroduszna otwartość, która nie lękała się mówić ani słuchać prawdy — odróżniały ją od rówieśnic. Coś więcej jeszcze nadawało jej charakter zagadkowy — pokora, połączona z powagą, nie poniżająca, ale podnosząca. Taką pokorą nacechowane są tylko oblicza błogosławionych, a żadna duma ludzka nie zrówna ich majestatowi.
Wejrzenie śmiałe, naiwne jak wzrok dziecięcia, dawało twarzy wdzięk nowy, a wyrazowi całości siłę niezwyciężoną. Oczy jej sięgały do głębi duszy... i najśmielszy wzrok musiał się zawahać przed niemi...
Poza krzesłem generałowej wielkopolskiej siedział niemłody już, surowego, chmurnego oblicza, pięknych ale znękanych rysów, z czaszką obnażoną, z wąsami spuścistemi mężczyzna. Był to kasztelan Tarło, bliski krewny matki króla, który wygnańcom pozostał wiernym. Na nim tu jednym przeciwności wypiętnowane były nieuleczonym smutkiem i goryczą. Patrząc na Marję, wzrok jego mówić się zdawał z politowaniem:
— Jakiż ją biedną los czeka?!...
Król, który miał rozpocząć opowiadanie, spojrzał na zbliżającego się Borowskiego i łatwo odgadł, że przyszedł mu o czemś oznajmić.
— Cóż ty mi przynosisz? — spytał wesoło, zwracając się ku niemu. — Z twarzy ci czytam, żeś nie przyszedł z próżnemi rękami.
Zagadnięty skłonił głowę.
— Mała rzecz, — rzekł — ale przysłowie powiada: gdzie ryb niema i rak ryba.
— Ty zawsze ze swemi przysłowiami — uśmiechnął się Leszczyński. — Mów więc, jakiegoś nam przyniósł raka?
— Krótko a węzłowato mówiąc, n. panie, — dodał marszałek — mamy gościa. Syn starego Włodka do nas przywędrował.
— Co? syn Włodka? poczciwego mojego Włodka? — przerwał król zdumiony.
Królewna odwróciła się, klaskając w dłonie.
— Co? Gabryś? Pamiętam go chłopakiem mojego wieku. Ale skądże się on tu wziął?
— Jeszczem się nie miał czasu z nim rozmówić szerzej — odparł Borowski. — To mi tylko oświadczył, że mu się stęskniło za panem i że na służby gotów.
Król poruszył głową.
— Osobliwszy człek, który z dobrej woli ofiaruje się służyć biedzie — odezwał się.
Wszyscy milczeli. Leszczyński zadumał się nieco.
— Przyjmijże go dobrze, mój Borosiu — rzekł do wyczekującego marszałka. — Służby ja nie potrzebuję, ale serce umiem cenić. Niech sobie dziś spocznie, a jutro — jutro król mu da posłuchanie.
Śmiejąc się, wymówił te słowa.
— Jutro? dlaczegóż nie dziś? — wtrąciła królewna. — Wszak to stary sługa, choć młody człowiek. Jeżeli ma ochotę i siły po temu — bo może drogą znużony — królby mu i dziś nie bronił wejść „na pokoje“.
W tem „na pokoje“ było również trochę szyderstwa, jak w królewskiem „posłuchaniu“.
Leszczyński się nie sprzeciwiał.
— Zostaw mu to do woli, Borosiu — odezwał się. — Syn poczciwego Włodka pod moim dachem, jak w rodzicielskim domu.
Spojrzał na marszałka, który skłonił się, pasa poprawił i wyszedł majestatycznie.
Wspomnienie Włodka poruszyło trochę wszystkich; Tarło, staruszka, królowa zaczęli mówić o nim, król go przypominał jako wiernego, długoletniego swego sługę. Wszyscy ciekawi byli tego przybysza, którego przywiązanie do króla tu sprowadzało, w chwili, gdy nie mógł spodziewać się niczego, nad ciężką służbę przy opuszczonym wygnańcu. Nie mógł nie wiedzieć, iż król z tronu zrzucony, pozbawiony majętności i przytułku, sam był na łasce ludzi.
Wieczerza bardzo skromna zgromadziła całą rodzinę u stołu w salce jadalnej. Dwaj milczący księża przyłączyli się do niej. Już się miało ku jej końcowi, gdy w progu z Borowskim ukazał się urodziwy chłopak, który z wielkiem uczuciem, rozrzewniony, podbiegł ściskać i całować kolana króla.
Leszczyński, poruszony także, przyjmował go jak własne dziecko. Oczy wszystkich mimowolnie zachodziły łzami; spoglądano ze spółczuciem na przybyłego, jak na odzyskanego przyjaciela lub powinowatego.
Włodek zkolei szedł całować ręce królowej, staruszki, pana Tarły i królewny, która, wesoło zbliżywszy się do niego, witała go wdzięcznie, jako dawnego znajomego, pytając, czy sobie dziecinne przypomina lata.
Na twarzy pana Gabrjela widać było wzburzone uczucia, które mu się nawet wytłumaczyć nie dawały. Jąkał się, bełkotał, śmiał się, a łzy stały mu w oczach. Nierychło potem, nieco przyszedłszy do siebie, mógł jaśniej na pytania odpowiadać. Podano mu dla pokrzepienia kieliszek wina, które wypił za królewskie zdrowie i odzyskawszy młodzieńczą odwagę, o kraju mógł już rozpowiadać szeroko i wiele.
Z opowieści jego dowiedział się król, że Włodek po śmierci ojca wzięty był na opiekę przez babkę staruszkę, która go do szkół oddała. Później chciała go namówić do palestry, ale pan Gabrjel do niej wcale powołania nie czuł. Ruchawsze mu się życie uśmiechało. Wspomnienie ojca, który wiek cały spędził na posługach króla, gwałtownie go tu ciągnęło. Po śmierci babki, odziedziczywszy trochę grosza, ruszył w drogę w imię Boże, szukając Leszczyńskiego.
Król słuchał go w zamyśleniu.
— Bóg zapłać za twe do nas przywiązanie, — odezwał się — ale mnieby sumienie z twej ofiarności młodzieńczej korzystać nie dozwoliło. Widzisz, jakeś tu mnie zastał, a to, coś zobaczył, nie daje jeszcze miary położenia mego. Jutro i z tej pustki wygnać mnie mogą.
Włodka wcale się to zrażać nie zdawało. Skłonił się do kolan króla, zamruczał coś niewyraźnie, a śmiejąca się twarz mówiła, że ustąpić nie myślał.
Tymczasem godzina wieczornych modlitw nadeszła. Staruszkę z krzesłem przeniesiono do jej pokoju, powstał król, i Włodek się pożegnał, wracając do mieszkania, które mu wyznaczył marszałek. Po drodze, gdy tam szedł, z pośrodka sług króla przyłączył się do niego niemłody już dworzanin, który mu się opowiedział jako przyjaciel ojca i towarzysz, Damazy Makomaski. Ten go na kwaterę odprowadził.
Włodkowi znane było jego nazwisko i nowa czy odnowiona znajomość była mu pożądaną. Siedli więc na rozmowę, bo Makomaski, jak wszyscy tutaj, niezmiernie wiadomości z kraju był ciekawym. Sypały się pytania, na których ledwie cząstkę mógł Włodek odpowiedzieć.
— Żeś się waść tu do nas tułaczów przywlókł, — rzekł Makomaski — jużci mu się ta wierność i poczciwość pochwalić musi; ale że młodości twej żal, aby się tu marnowała, to też pewna. Widzicie, jak oni tu króla polskiego sobie szacują, kiedy go w tem gnieździe sów i nietoperzy umieścili! Opieki nad sobą nie mamy, oprócz królowej szwedzkiej, która niewiele pono waży. Nasz nieprzyjaciel, król August, możny, chytry, przewrotny, nie pofolguje, aż zgubi, i na życie nawet się naposiadł. Co nas tu czeka? — dodał. — W najszczęśliwszym razie królewnę, tego anioła, za jakiegoś fryzowanego i pachnącego Francuza wyswatają, a my na łasce zięcia siedzieć będziemy. Król, aby miał gdzie książki porozkładać, pomodlić się, ubogich obchodzić, pogawędzić z kim o mądrych rzeczach, więcej mu nad to nie trzeba... Rzepęby gryzł i nie poskarżył się... Dwór królewski lepiejby dziś zmniejszyć, niż powiększać, bo i tego niema czem często wyżywić, nie mówiąc o jurgielcie i barwie. Z Polski nam nie dają nic, a Francuzi czy długo karmić zechcą? nie wiem.
Wzdychał, mówiąc to, stary Damazy.
— Ach! Bóg łaskaw — zawołał Włodek. — Ja znowu przyszłości nie widzę tak czarno. Przecież i obcy się na tym panu poznają, a ocenią go. Król August obawiać się już nie ma czego... skłoni się do układów, a kto wie, co przyszła elekcja powie...
Makomaski pochwycił się za głowę.
— Sasi, mości panie, co raz im się w ręce dostało, nie puszczą! Ma król August syna, któremu zawczasu do tronu drogę torują. Z nim idzie Austrja, co syna z księżniczką ich ożenił, z nimi car Piotr, z nimi Prusak. Jakże my temu radę dać możemy?
Rozprawiali tak długo, ale upartego młokosa ani przekonać, ani mógł nastraszyć Makomaski. Pozostał on przy swojem, Leszczyńskiemu lepszą przyszłość rokując, a królewnie tron jakiś, którego ją sądził godną.
— Co do mnie, — dokończył — król mnie chyba kijem wypędzi, inaczej do nóg mu padnę, a w służbie pozostanę. Jurgieltu nie potrzebuję, a przydam się choć do posyłek. Jedna gęba go nie ogłodzi!
Tak się tedy rozeszli do jutra, a Włodek, rzuciwszy się na twarde posłanie, po znużeniu podróżą zasnął mocno i ze snów różowych nie zbudził się, aż gdy na pierwszą mszę w kapliczce zamkowej zadzwoniono.