Męczennica na tronie/Część III/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Męczennica na tronie |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III Cała powieść |
Indeks stron |
Cofnijmy się w przeszłość jeszcze.
Delfin żył wówczas i nic nawet nic zwiastowało choroby, która wkrótce tak nagle wyrwać go miała kochającej matce, siostrom i żonie.
Pomiędzy młodszemi damami dworu królowej znajdowała się, od dwóch lat mianowana przyboczną jej, hrabina de Beaumont. Nosiła ona imię rozrodzonej i możnej rodziny, ale sama była ubogą i osieroconą owdowieniem, które ją samą bez opieki zdało na łaskę i niełaskę losu. Młoda, niepospolicie piękna i miła, odznaczała się wdziękiem, skromnością, łagodnością charakteru, poszanowaniem dla starszych, które jej serca jednało takich pań, jak: księżna de Luynes, marszałkowa de Boufflers i Villars. Wszystkie one były nią zachwycone. Pierwsza księżna de Luynes dała ją poznać królowej, a gdy się jej od pierwszego widzenia podobała, wyrobiła miejsce przy dworze. Adelajda, również ją pokochawszy, uprosiła u ojca stosowne wyposażenie, bez którego wdowa niezamożna obowiązków przy dworze podjąćby się nie mogła.
Wkrótce ulubienica wszystkich pani de Beaumont tylko względem delfina znalazła się w fałszywem położeniu.
Najzimniejszego i najobojętniejszego z ludzi na wdzięki niewieście siostry na przekorę prześladować zaczęły piękną panią de Beaumont. Delfinowa, zazdrosna bardzo, żart ten wzięła do serca, posądzając go w istocie. Chcąc żonę oduczyć od śmiesznej zazdrości, delfin przez czas jakiś udawał, że się do hrabiny zaleca, co wielce młodą damę dworu przeraziło... Słowem, wywiązał się z tego tak zwany „pasztet“, który niemiłe po sobie zostawił wspomnienie... Przy delfinie nie zbywało na tych, którzy go płochym uczynić i zepsuć byli radzi.
Ci ichmoście na gotowej osnowie tkali intrygę bardzo zręczną, której każda inna kobieta i każdy inny młody książę możeby się oprzeć nie umieli. Delfinowi zaręczano, że Beaumont do szaleństwa w nim się kocha, hrabinie zaś mówiono, że delfin namiętnie jest w niej rozmiłowany.
Szczęściem delfin sercem i myślami był gdzie indziej, a pani de Beaumont miała się na baczności i wyobraźni nie dawała panować nad sobą.
Powodziło się jej na dworze, bo miała wszystko, co ją tu miłą i pożądaną czynić mogło — wesołość, dowcip, dobroć serca, uprzejmość i niewinną tę chęć podobania się wszystkim, o którą pani de Deffant i Temirę obwiniała.
Oprócz tego hrabina miała talenta rozliczne: doskonała lektorka i deklamatorka, śpiewaczka z głosem sympatycznym, grała wybornie na klawikordzie, celowała w delikatnych robótkach żeńskich, umiała opowiadać zręcznie, a w rozmowie zastosować się tak do humoru i usposobienia każdego, iż łatwo sobie wszystkich pozyskiwała. Miała też ów dar rzadki, który pozwala przenikać ludzi, odgadywać ich gusta, a ciekawość młodą, skłaniającą ją do poznania każdego, z kim się spotkała, choćby znajomość krótko trwać miała.
Na dworze stała się wkrótce istotą pożyteczną, potrzebną wszystkim. Zwracano się ku niej po informacje i sądy, które zawsze łagodnie wypadały i pobłażająco, choć nic nie zakrywały. Beaumont widziała lub odgadywała wszystko.
Nie można jej było nazwać zalotną, choć się podobać pragnęła każdemu, i w tych czasach miłostek łatwych, gdy na dworze mało kto nie zawiązywał, nie zrywał, nie odnawiał intrygi, nie próbował choć na krótko wkraść się w łaski pięknej kobiety — urocza Beaumont wcale nie miała adoratorów. Nadto się jej obawiano. Starsze panie stawiały ją za przykład i miały za zasługę, iż przystępu do siebie broniła.
Królowa w krótkim czasie, widząc ją tak stateczną, mocno się do niej przywiązała; pozyskała sobie Adelajdę, zjednała Ludwikę, księżnę de Luynes i prezydenta Hénaulta. Delfinowa tylko zawsze jej nie dowierzała. Niezbyt piękna, bo w niej austrjacka krew matki była widoczną, obawiała się jej wdzięków... Z rzadkich tu gości pani du Deffand, autorka słynnych „Portretów“, tego rozmiłowania wszystkich w hrabinie nie podzielała, zazdroszcząc jej może.
— Cóż chcecie? — odpowiadała tym, co jej to wyrzucali — są ludzie, którzy nie znoszą zapachu róż.
W kilka miesięcy po umieszczeniu jej przy dworze królowa Marja brała ją z sobą w podróże, kazała sobie towarzyszyć do Compiègne, pozwalała z sobą podzielać nabożeństwa, usiłowała natchnąć pobożnością własną i długo czasem w noc z nią przesiadywała.
Nieznacznie wyrobiła sobie wpływ wielki, ale im ten więcej wzrastał, tem i delfinowa, i on mniej ją zdawali się lubić. Plotki najczarniejsze i najniedorzeczniejsze rozmaicie to tłumaczyły.
Mówiono poza dworem, iż byli przyjaciele delfina, którzy chcieli go koniecznie wciągnąć na tę drogę, jaką utorowali Ludwik XIV i XV. Nie można było o to obwiniać ani marszałka de Belle-Isle, ani hrabiego de Saint-Florentin, ani d’Argensona, ani de Paulmy, którzy wszyscy do orszaku delfina należeli, ale młodzież i „menin’ów“ jego. Pozorem do tego obowiązku rozbawiania młodego pana było jego usuwanie się od najniewinniejszych zabaw, od czasu, gdy nieszczęśliwy strzał na polowaniu życie jednego z jego dworzan kosztował. Myślistwo nawet delfin zaniedbał zupełnie. Wśród młodzieży ci, co go kochali, sprzysięgli się, aby go wywieść z tej melancholji i osamotnienia. Większej części z nich zdawało się, że przez kobietę najłatwiej tego dokażą — a pani de Beaumont była pod ręką. Dalej stojący te przywidzenia uważali za rzecz spełnioną.
Wszystko to próżniaczych głów i gąb było wymysłem, ale puszczona w świat najnieprawdopodobniejsza potwarz zawsze coś po sobie zostawia.
Znający bliżej delfina nie dawali wiary, obcy w zmyśleniu szukali ziarnka prawdy.
Piękną hrabinę mocno to niecierpliwiło i oburzało.
Pewnego wieczora, gdy królowa po modlitwie, zatrzymawszy przy sobie Beaumont, usposobiona do zwierzania się poufnego, opowiadać jej zaczęła, co ją kosztowały pierwsze króla z siostrami de Nesles miłostki, a później wprowadzenie margrabiny de Pompadour — nagle Beaumont, jakby przejęta współczuciem serdecznem, zawołała:
— Bogdajby przynajmniej w. król. mości i delfinowej Bóg nowych cierpień oszczędził, zachowując delfina wiernym, jak dotąd, jego małżeńskiej przysiędze!
Królowa, która syna miała za zupełnie zabezpieczonego od wszelkich płochostek, wykrzyknik ten mimowolny przyjęła przestraszona, jakby był ostrzeżeniem. Ubodło ją to, że o delfinie wątpić śmiano. Tego wieczoru więcej już o tem nie mówiono. Myśl jednak, że syn jej mógł być narażony, wciągnięty w jakąś intrygę, nie odstępowała biednej matki.
Nazajutrz niespokojna zaklinać poczęła hrabinę, aby jej powiedziała prawdę całą, odkryła, jeżeli jakie zagrażało niebezpieczeństwo.
Broniła się zrazu de Beaumont, lecz obawy królowej, boleść jej, niepokój tak ją przejęły, że wkońcu wymówiła się z tem, iż istnieje intryga, która delfinowi zagrażać może.
Usłyszawszy to wyznanie, królowa już nie miała spokoju, dopóki nie wydobyła od hrabiny wszystkiego, o czem ona wiedziała. Musiała jednak przyrzec, że dochowa tajemnicy i z delfinem nawet mówić o tem nie będzie.
Znając i kochając hrabinę, królowa zupełną dała wiarę jej słowom i oblewała je gorzkiemi łzami. Dowiedziała się o spisku, o ludziach, co go uknuli, o tych, którzy do niego wciągnięci być mieli, a nawet o tem, że Beaumont pozyskać usiłowano.
Nic nie może dać wyobrażenia zgrozy i trwogi, z jaką królowa przyjęła tę wiadomość groźną dla syna.
Stała z początku jak słup, zdrętwiała, blada, niema, rażona tym piorunem, nie mogąc wymówić słowa. Potem nagle otwarły się jej usta, padła na kolana przed krucyfiksem i zawołała:
— Panie, o Panie mój! — jeżeli to święte, niewinne dziecię moje ma podpaść zepsuciu, ma się sprzeniewierzyć cnocie, złamać przysięgę, skalać swoją białą szatę niewinności — Panie! o Panie! błagam cię na kolanach — ja, która to dziecię kocham nad życie, ja, której ono jest skarbem jedynym — Panie mój! Ojcze! weźmij go z tego świata na łono swoje, dopóki czystym jest... Niech go raczej widzę na marach, niż występnym! Matka, oddaje Ci go — niech umrze takim, jakim żył dotąd, niech jego występnym nie widzę!..
W tym wykrzyku duszy, który z uniesieniem i zapałem wyrwał się jej z piersi, było coś strasznego, proroczego jak wyrok śmierci.
P. de Beaumont rzuciła się przestraszona, chcąc nie dać jej dokończyć. Sama ona, usłyszawszy, co usta wyrzekły, zadrżała i zapragnęła może je cofnąć, — ale już było za późno. Potokiem łez zamknięta została, zapieczętowana ta bohaterska ofiara matki chrześcijanki.
Nazajutrz, czując, że w uniesieniu grzech popełnić mogła, dziecku własnemu śmierci życząc i skazując je, przywołała ks. Biegańskiego, spowiednika swojego, wyznała przed nim, co popełniła wczoraj, a choć spowiednik starał się ją uspokoić, pozostała pod wrażeniem, iż mogła prawicę Boga skierować na głowę syna.
Nikomu zresztą nie przyznawała się z początku do tego wybuchu i, oprócz spowiednika i p. de Beaumont, nikt o tem nie wiedział. Wstydziła się zwierzyć nawet księżnie de Luynes i prezydentowi. W duszy dręczyła ją myśl o tem przewinieniu, podwójną czułością otaczała dziecię ukochane, jakgdyby zawiniła przeciw niemu.
Wkrótce potem, nadomiar niedoli, delfin naprzód na cierpienia wewnętrzne uskarżać się zaczął, potem nagle zachorował, królowej zdawało się, że ona swoją modlitwą ściągnęła na niego chorobę, że ona zwiastowała, iż Bóg nieopatrznej prośby jej miał wysłuchać.
Przestraszona wyznała naówczas i księżnie de Luynes to, co nazywała swoją winą, ciągle się trwożąc, aby Bóg nie wysłuchał jej modlitwy. Prześladowała ją ta myśl uparta, iż delfin był zagrożony intrygą, że Bóg chciał go, wedle prośby jej ocalić, biorąc go do siebie.
Wszyscy, którym się z tego zwierzała, starali się ją pocieszać napróżno; nie mogła sobie przebaczyć, iż, nie poddając się woli Bożej, ściągnęła na siebie największą boleść, jakiej na ziemi doznać mogła.
Oddawna smutna, wpadła odtąd w rodzaj melancholji, i oprócz nabożeństwa i modlitw, którym większą część dnia poświęcała, nic już jej prawie nie zajmowało. Gdy ją pocieszać usiłowano po śmierci syna, odpowiadała, płacząc:
— Rachel nie chciała być pocieszona. Aby łzy moje osuszyć, synaby mi powrócić trzeba. Oddajcie mi go.
Od zgonu delfina przekonanie, że jej prośba do Boga mogła śmierć sprowadzić, że była wysłuchaną, opanowało jej umysł i zatruło życie. Nikt, nawet duchowni nie mogli jej odjąć tej myśli, która ją ciągle dręczyła.
Stawała się coraz mniej przystępną, coraz bardziej pogrążoną w sobie i milczącą; naostatek symptomata choroby, która życiu zagrażała, pokazały się wyraziście...
Klasztor karmelitanek w Compiègne, do którego uciekała przed ludźmi i światem, stał się naówczas najulubieńszem dla niej miejscem pobytu. Tam urządzić sobie poleciła mieszkanie, w którem była cela, zupełnie tak wyposażona skromnie, jak innych zakonnic.
Żadnych w niej wygód mieć nie chciała: krzyż, klęcznik, kilka obrazów z historji świętej i wizerunki patronów były ozdobą jej całą.
P. Chantal, św. Wincenty à Paulo, Stanisław Kostka zajmowali tu pierwsze miejsca. Oratorjum to nie różniło się w najmniejszej rzeczy od cel sióstr innych, z których królowa zwała się najmłodszą i najwięcej miłosierdzia Bożego potrzebującą. W dniach, w których do komunji przystępowała, zachowywała najściślej wszystkie przepisy zakonnej reguły. Często nawet zakonnice przybywające do chóru już ją tam znajdowały na modlitwie i, odchodząc, pozostawiały.
Po skasowaniu jezuitów królowa, gdy wycieczki jej do Compiègne utrudnione zostały, a do klasztornej tęskniła klauzury, założyła nowy klasztor karmelitanek w Wersalu, w którym znaczniejszą część dnia spędzała, aby zupełnie o świecie zapomnieć.
Zajęty swoją podwójną polityką i nieustannemi tajemniczemi miłostkami, od których go wiek nie oswobodził, Ludwik XV, o którego od śmierci pani de Pompadour znowu się dobijali słudzy, by go oddać w ręce nowej metresy, coraz rzadziej widywał się z królową, słyszał o niej niewiele, zajmował się nią tylko, gdy to córki na nim wymogły.
Spostrzegli jednak wszyscy, że, pomimo rozwiązłego życia, okazywał dla żony daleko więcej względów, niż kiedykolwiek. Zbliżał się do niej z poszanowaniem wielkiem, dopytywał z troskliwością o jej zdrowie, domagał się od sług jej największej karności. Gdy Adelajda poskarżyła mu się na jaki brak wygód około matki, przychodził sam, rozporządzał, nakazywał surowo, przesiadywał nawet w jej pokojach, zdając się głęboko przejęty łagodnością i rezygnacją, z jaką przyjmowała cierpienia i znosiła, co ją dotykało. Nic teraz nigdy nie odmawiał, sam nawet uprzedzając życzenia królowej. Tak czułym nie widywano go zgoła.
Choroba wycieńczająca, powolna — przeciągała się, czyniąc postępy, a życie przybrało formy klasztornego szpitala. Ze starych przyjaciół wielu ubyło, z młodszego pokolenia nikt się nie czuł pociągniętym do tego smutnego dworu. Pustki i cisza Wersal zaległy.
Stan ówczesny ducha męczennicy najlepiej malują listy jej do zakonnic pisywane. W tych, któremi jeszcze obdarzała wiernego sobie prezydenta Hénaulta, coraz mniej widzimy poufnych zwierzeń; do sióstr swoich pisze jakby rozmawiała z niemi.
„Módlcie się za moją biedną duszę, — pisze w jednym z listów — módlcie się za mnie grzesznicę wielką. Nie mówcie Bogu o niczem, tylko o duszy mojej; potrzebuje ona wielce modlitw waszych. Módlcie się do miłosiernego Boga nie o wytrwałość dla mnie, — złaby to była modlitwa — lecz żebym lepszą się stała. Nie zapominajcie nadewszystko modlić się za duszę moją, za intencje moje. Polećcie mnie modlitwom całego zgromadzenia, mnie, to jest duszę moją.
Jestem zachwycona listem waszym, który nie zasługuje wcale na nazwisko, jakie mu dajecie. Potrzebuję bardzo waszych listów, i przykrość mi czynicie, nie wierząc temu. Bądźcie pewne, że się sobą brzydzę, nie upokarzając się, ale mówiąc prawdę. Jeżelim od tak dawna nie pisała, to dlatego, że nie miałam czasu, chociaż nie użyłam go na dobre.
Świat jest pełen fraszek bezpożytecznych, a na nieszczęście dla mnie są to bezużyteczności konieczne, nieprzebyte. Byłabym szczęśliwa, gdybym czasu inaczej nie używała, gdy stan mój tego wymaga; ale zawsze źle czynię to, co czynię. Módlcie się za biedną duszę moją.
Dziękuję wam za De profundis, które codzień odmawiacie za delfinową, chociaż, spodziewam się, że, przy łasce Bożej, ona go nie potrzebuje. Mam najmocniejsze pobudki być pewną, że ta piękna dusza pozyskała zbawienie.
Módlcie się za duszę moją, zamiast modlić się za zachowanie mnie przy życiu, które się na nic nie zdało. Módlcie się za intencje moje, a nadewszystko za jedną szczególnie. Polecam wam duszę moją. Nie myślcie o ciele, nie warto ono, aby myśleć o niem; ale dusza moja tyle kontrowała Zbawicielowi, że nie wolno się nią nie zajmować“.
Później pisała do tychże sióstr karmelitanek w Compiègne:
„Mogłybyście nie troszczyć się o wielką surowość moją dla siebie; zaręczam, że post odbywam bardzo łagodnie, jak mówi Toinon, a na nieszczęście u mnie tak wszystko jak post idzie. Módlcie się do dobrego Boga za biedną duszę moją — wielce tego potrzebuje. Ja od siebie Zbawicielowi nie mam nic do ofiarowania nad pragnienie: niepłodną jestem w dobre uczynki. Mówię tu jak największą prawdę. Wstrzymajcie zatem miłosierdzie wasze i nie mieszajcie smutnej rzeczywistości z pokorą, na której mi zbywa — przeciwnie mam dużo dumy.
Proście Boga nie o wytrwanie, bo toby znaczyło wytrwałość w złem, ale o moje nawrócenie; dołączcie do tego intencje. Opuśćcie zachowanie mnie; życie moje zawsze dość będzie długie, a zdrowie dość dobre, jeśli z nich dobry zrobię użytek. Módlcie się za duszę moją, a zapomnijcie o ciele. Proszę tylko Boga o to, aby o niem zapomnieć, oderwać się od tego brzydkiego łachmana, który z żalem wlokę za sobą“.
Zbliżyła się nareszcie dla niej chwila wyzwolenia, którą żal po drogich sercu straconych istotach przyśpieszał. Wołały ją do siebie litościwe ich dusze.
Królowa, ilekroć przejeżdżała przez Saint-Denis, zatrzymywała się zawsze przed kościołem opactwa, aby się tu pomodlić, gdzie zwłoki jej złożone być miały.
Wiosną też r. 1768 zatrzymały się powozy dworskie, wiozące ją przed kościół Św. Dionizjusza. Duchowieństwo wyszło na powitanie pobożnej pani, mając na czele opata, któremu się do grobów prowadzić kazała.
— Tu więc — odezwała się do niego — obok tych zmarłych i ja oczekiwać będę na ciał zmartwychpowstanie. Oto pałac, w którym umieścicie mnie wkrótce, ale pokażcie mi, proszę, mój ojcze, miejsce, w którem będę spoczywała.
Opat zmieszany nie chciał odpowiedzieć na pytanie, chociaż królowa nalegała.
— A więc — dodała, widząc, że jej żądaniu zadośćuczynić nie chce — wiem przynajmniej, że pod tem sklepieniem, o kilka kroków od tego miejsca, zgniją me szczątki.
To mówiąc, padła na kolana, i cała skupiona w sobie, oderwana od świata, zapomniawszy o tem, co ją otaczało, gorąco modlić się zaczęła...
Choroba, coraz groźniejszego nabierając charakteru, odejmowała jej siły.
Wszyscy biografowie Ludwika XV przyznają, że ten okres po śmierci Pompadour, po zgonie delfina, gdy Marja już była skazaną przez lekarzy i znosiła swoje powolne konanie z anielską cierpliwością, czynił tak wielkie wrażenie na ostygłym, płochym, ale myślami o śmierci wciąż zajętym królu, iż zmienił jego postępowanie, humor, tryb życia jawny, iż sądzono, że będzie momentem poważnego zwrotu.
Jakgdyby żałował dawnego obchodzenia się z żoną i chciał je wynagrodzić; Ludwik był teraz dla niej z nadzwyczajnem poszanowaniem i względami. Spoważniał, posmutniał i naturalnie nudził się, jak zepsute dziecię, coraz mocniej. Natomiast królowa chora, choć osłabiona i choć ją to kosztowało wiele, siliła się na przyjmowanie wszystkich, co ją odwiedzać chcieli, uśmiechała się, rozmawiała, udawała ożywioną i wesołą — nie przyznając się do boleści. Nie zrywając stosunków z dawnymi przyjaciółmi, choć towarzystwo ją nużyło, usiłowała mu wydołać, — a bywała niekiedy tak zmęczona, iż nie poznawała osób, brała jedne za drugie i usiłowała to później naprawić.
Zwątpiwszy o wyzdrowieniu, miała niemal za złe lekarzom, iż życie jej przedłużać się starali, gdy duchem już była cała na drugim świecie. Posłuszna wszakże, spełniała, co jej polecano.
W pobożności, w praktyce obowiązków religijnych, w całem życiu królowej Marji, chociaż może ono zdawać się podobnem do żywotów innych świątobliwych niewiast wszelkich narodowości, przypatrując się im zbliska, znajdujemy tak wyraźne piętno polskie, iż dziwi nas, że go francuscy nie dostrzegają biografowie. Dlatego może ta postać, zarazem tak skromna, tak dobroduszna, tak obca wszelkiemu okazywaniu się i popisom, a tak wielka rezygnacją, wytrwaniem bohaterskiem, przebaczeniem winy, we Francji nigdy należycie zrozumianą i ocenioną nie była.
Zdumiewano się nad nią, ale się też litowano nad jej umysłowem upośledzeniem, to ganiono pobłażanie, to wynajdywano jakieś słabości, tak się im wydawała dziwną i niezrozumiałą. Wszystko, co w jej pobożności i życiu najwybitniej miało charakter polski, Francuzi znajdowali dziwacznem. Ta łatwość, z jaką się Marja z ludem porozumiewała, dając do siebie poufale zbliżać się wieśniakom, rozmawiając ze sługami i dozwalając im głośno wypowiadać myśli swoje, z ujmą królewskiej godności — była przez duchownych naturalnie jako cnota pokory chrześcijańskiej wynoszoną, ale na dworze nie oceniano jej wcale. Wyrzucano królowej, znajdowano dziwacznem to, co w Polsce było przyjętem i powszedniem.
Królowa Marja do końca życia nie straciła tego charakteru polskiego, jaki jej nadało wychowanie ojcowskie. O obyczaju polskim mowy nigdy nie bywało, a mimo to zachował on się we wszystkiem.
Tak samo dwór lunewilski, na którym suknia francuska narówni z polską występowała — miał charakter właściwy, nie tyle fizjognomją swoją i formami, co duchem i treścią mu nadany. Wszyscy tam przebywający znajdowali w starym królu jemu tylko właściwą otwartość, dobroduszność, prawość, prostotę i ten brak wszelkiej żądzy popisu, która Francuzom była niepojętą.
Filozof dobroczynny, tak dobrze umiejący oceniać piękno w poezji i literaturze, nie zaprzeczający talentu nawet ludziom przekonaniom swoim przeciwnym, mający odwagę zawsze mówić prawdę, choćby prądowi wieku nie była miłą, wzbudzał podziwienie jako coś zagadkowego i wyjątkowego. Królowa też we wszystkiem, co po ojcu przejęła, była oryginalną i pozostała niezmienioną, sobą do końca żywota.
Delfin, który może najwięcej z dzieci przejął się jej charakterem, najlepiej też ją oceniał. Kochały ją i szanowały córki, ale żadna z nich charakterem do niej nie była podobną.
Aż do ascetyzmu przejęta pobożnością Ludwika, która siebie Bogu złożyła na ofiarę, idąc do klasztoru, aby ojcu wymodlić poprawę życia i zbawienie, była daleko namiętniejszą, gwałtowniejszą, daleko bardziej Francuzką, niż matka. Tej polskiej łagodności i pokory, jaka odznaczała Marję, nie wzięła po niej żadna, choć zbliżyła się najwięcej do matki Henrjeta.
W całej historji tego męczeństwa, które we wszystkich swoich fazach i przejściach odmalować się nie daje, im dalej idziemy za królową, tem bardziej widzimy ją rosnącą wyżej i doskonalszą.
Najstraszliwsze przebywszy męczarnie w pierwszym okresie panowania sióstr de Nesles, w epoce Pompadour musiała rozpoczynać walkę powolną, nie widoczną, codzienną, na którą więcej może sił było potrzeba, niż na tę, co ją poprzedziła. Pompadour układała się, okrywała pokorą, oszukiwała, pochlebiała, a odgrywaną komedją urągała królowej. Niekiedy tylko nagle wybuchała okrzykiem triumfu... którego Marja musiała nie słyszeć. Przeciwko tej komedji stawiła ona niewyczerpaną łagodność i majestatyczną wyższość charakteru, nie zniżającego się do walki jawnej, nie dającego ująć i doścignąć.
Ostatnie dni życia królowej upłynęły na modlitwach i obcowaniu z córkami, które jej nie odstępowały. Król Ludwik tak się wydawał zaniepokojonym grożącą mu stratą małżonki, której zatruł całe życie, tak mu wyrzucało sumienie poniewierkę niewiasty za świętą uważanej za życia, iż nieustannie czuwać chciał sam nad nią... Niekiedy po cztery razy na dzień przychodził dowiadywać się o jej zdrowie.
Było w tem może równie wiele starania o rehabilitację w oczach ludzi, jak potrzeby uspokojenia sumienia. Niemniej jednak obudzał tem wdzięczność w umierającej, która mu dawno winy jego względem siebie przebaczyła.
Niekiedy w pokoju chorej przesiadywał długo, zwoływał lekarzy na narady, albo przychodził na nie i bywał im przytomny. Królową tak to wzruszało, gdyż wiedziała, co go to kosztować musiało, iż się zdradziła z uczuciem, którego doznawała. Król Ludwik zupełnie tak jak dla umierającej Pompadour sam przyprawiał lekarstwa, tu przyprawiał aforyzmy.
— Proszę pani pamiętać o tem, — mówił tonem mentora — że chory nie powinien się nigdy troszczyć o tych, którzy są zdrowi. Ja tu chcę być ciągle o każdej dnia godzinie; ale pani nie powinnaś nawet wiedzieć o tem.
Do uroczystego błogosławieństwa matki, przed jej zgonem, jak zobaczymy, sam Ludwik XV przyprowadził córki do łoża; ale tu mu wyrazów zabrakło na oznaczenie, z czem do niej przychodził i zmieszany zaprezentował je tylko królowej. Sercu jej łatwo było odgadnąć, czego od niej żądały.
Zliczyć trudno wszystkie chwile wybitne, któremi się odznaczył ten zgon kobiety-chrześcijanki. Nawet w chwilach, gdy gorączka odejmowała jej przytomność i pojęcie otaczających rzeczy, nie mówiła o niczem, tylko o tem, co duszne zbawienie jej obchodziło.
W ciągu swojego smutnego panowania niewielką zamożność, jaką jej to panowanie dawało, obracała prawie w całości na ubogich i dobre uczynki; umierając, też troskę miała jeszcze wielką o to, aby im zabezpieczyć z tego, co pozostawiła, tęż samą pomoc do życia. Oddawała ich na opiekę córkom, w spuściźnie przekazując niedolę, ale znając ich charaktery i zajęcia, dodała im w pomoc starego sługę Włodka, który w ostatnich miesiącach na krok się nie oddalał z przedpokoju.
Często go też, gdy pozostała sama, przywoływać do siebie kazała. Włodek znał wszystkich biedaków królowej, i choć mu obowiązki jałmużnika ciążyły, bo pragnął powrócić do kraju, nie mógł odmówić pani swojej nadzoru przynajmniej nad rozporządzeniem jej spuścizną.
Nigdy może „dobra królowa“ nie była wszystkim bardziej ukochaną, popularniejszą, niż w tych godzinach zbliżającego się zgonu. Zamek był ciągle oblężony. Wszyscy bez wyjątku, którzy do niego przystęp mieli, cisnęli się tam dowiedzieć o jej zdrowie. Nawet ci, którzy znani byli z niechęci, z nieprzyjaźni w czasach wdziękiń i intryg, szli, aby się pokazać przynajmniej na zamku. Każdy z nich teraz wypierał się dawnych uczuć swoich.
— Ja byłem zawsze z najwyższą czcią dla świętej niewiasty, — mówiono — stawałem w jej obronie przeciwko brutalnym napaściom!
Stało się wkońcu modą codzień zapisywać się do księgi, leżącej w przedpokoju, i pokazywać w nim choćby na czas krótki.
Budziło to pewny rodzaj zazdrości w królu, który, spotykając tu codzień tłumy, a między niemi ludzi przybyłych zdaleka, z prowincji, starców, duchownych z diecezyj odległych, posłów, obcych gości i klasy średniej, z Alzacji, z Lotaryngji, odezwał się wkońcu, jakby mimowoli, do Richelieu’go:
— Patrzaj! jak była kochaną!...
Usposobienie, jakie ogół wówczas okazywał, przywiązując do zachowania królowej zapewnienie szczęśliwego bytu Francji, pomyślność jej i błogosławieństwo, przypomniał niepokój, jaki obudzała choroba, a potem śmierć delfina.
Król mruczał, zwracając się do swoich poufnych:
— Gdybym zachorował, nie wiem, czybym miał tylu łzawych gości.
Dnia 24 czerwca rano królowa przebudziła się bez gorączki, jakby po wypoczynku zwiastującym wyzdrowienie. Sama przyznała z uśmiechem, iż od początku choroby nigdy się lepiej nie czuła; lecz zdawała się wiedzieć znaczenie tego fenomenu.
We wszystkie serca wstąpiła nadzieja, ale pogoda ta, która często burzę poprzedza, była i dla niej tylko oznaką i skutkiem wyczerpania sił, ostatnim błyskiem gasnącej lampy żywota.
Marja śpieszyła korzystać ze swobodniejszego stanu umysłu, aby powtórzyć spowiedź.
Wkrótce po niej podniecone siły opuszczać ją zaczęły. Lekarze oświadczyli Ludwikowi, że dnia tego nie przeżyje.
Wzruszony wielce, król natychmiast powołał córki, i — jakeśmy mówili — przyprowadził je do jej łoża. Część tego błogosławieństwa, które osłabłym głosem wymówiła nad ich głowami, spłynęła i na niego... Król mógł to sobie wyobrażać, gdyż płochy był razem i zabobonny.
Zaraz potem zaczęła się modlić królowa, odmawiała swoje obowiązkowe powszednie modlitwy i wśród różańca osłabienie przeszło w omdlenie, które było ostatniem...
Na Ludwiku XV zgon ten wywarł może największe wrażenie ze wszystkich doznanych w życiu. On, który się tak lękał śmierci i jej wspomnienia, choć czasem kapryśnie je wywoływał, kilka godzin sam na sam spędził przy zwłokach żony na rozmyślaniu, i żegnając tę, której był katem za życia, ze łzami czoło jej ucałował... Nigdy go nie widziano tak pogrążonego w żałości.
Uznanie własnej winy długim potem wyraziło się w nim smutkiem. Zdawał się chcieć zmienić życie, porzucić wszelkie płoche miłostki, zerwać z przeszłością. Lecz i to nie trwało długo: znudziła go skrucha!
Otwarcie testamentu, którego wypełnienie zdawała na dzieci, było tylko potwierdzeniem tego, co wiedziano o charakterze królowej.
Wszystko, co miała, przekazywała na klasztor założony w Wersalu, na misje religijne w Polsce, na jałmużny, na pensje, na dary dla duchowieństwa i ubogich. Relikwiarze swoje, krzyże, obrazy, różańce rozdawała tym, którzy się za jej duszę modlić mieli.
Sława jej świątobliwości tak była rozpowszechnioną, iż po śmierci jak relikwje rozrywano jej suknie, pozostałości najmniejsze... Nie zwano jej już inaczej, tylko „świętą królową“.
Przez osiem dni trwania obrzędów pogrzebowych tłumy nieustannie otaczały jej katafalk i przepełniały kościoły. Pochwały jej były na ustach wszystkich, żal powszechny. Anioł opiekuńczy Francji uleciał do niebios.
Wolą ostatnią zmarłej było, aby się pogrzeb odbył z największą prostotą; ale Ludwik nie usłuchał jej żądania, nakazał wspaniały i uroczysty obrzęd żałobny, wedle zwyczajów i tradycji dworu.
W całej też Francji duchowieństwo, pamiętne opieki królowej Marji, w modlitwach za nią, w mowach pogrzebowych wyraziło cześć i uwielbienie, jakie dla niej miało.
Czyż potrzeba wymowniejszego świadectwa o charakterze Ludwika XV, niż widok jego płaczącego u zwłok żony w czerwcu, a w grudniu witającego w Wersalu zamieszkującą w nim Du Barry?
Ani księżna de Gramont, siostra Choiseula, ani żadna inna z najbliższych nie wzięła spadku po margrabinie Pompadour. Zręcznie prowadzona intryga obdarzyła nim piękną Joasię, która polityką króla zawładnąć nie zagrażała.
Pompadour nie mogła mieć godniejszej następczyni i dziedziczki. Lecz w opustoszałych pałacach, u stóp krucyfiksów i ołtarzy nikt nie mógł zastąpić świętej, ostatniej królowej Francji.
Osierocone córki w przeznaczeniu swojem miały widzieć oczyma żywemi to, co matka ich proroczym przepowiedziała duchem, upadek monarchji we Francji, i umrzeć na obcej ziemi.