Męczennica na tronie/Część III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Po śmierci margrabiny de Pompadour przez czas jakiś mniemano, że miejsce jej pozostanie niezajętem, a Ludwik, mając dosyć rozrywek w Parc aux cerfs i miłostkach przemijających, nie podda się despotyzmowi nowej wdziękini. Żywił tę nadzieję stary król, królowa, a nawet wszystko wiedząca i zawsze w łaskach u ojca zostająca królewna Adelajda. Stosunki wszakże męża i żony wcale się nie zmieniły; pozostały tak, małżeństwo to dzieląc i odosobniając, że zaledwie na pokojach w dni przyjęć uroczystych się spotykali. Królowa naówczas nie śmiała próbować męża przyciągnąć ku sobie, zmienić tonu w rozmowie, narzucić mu się nieco i ośmielić. Ludwik przychodził z uszanowaniem wielkiem, ale zimny, ostygły, okazując żonie niezmierną uprzejmość, tak przesadzoną, że szczerą być nie mogła. Przystępował do niej z respektem wielkim, wymagał, aby wszyscy cześć jej okazywali, ale prośbom jej rzadko czynił zadość i poza godziny przymusowego pobytu na pokojach nigdy z nią chwili dłużej nie pozostał.
Zdawał się rad bardzo, gdy mógł po kilku, zawsze jednych wyrazach powitania oddalić się, na drugich ją zdając. Marja już tak do tego była nawykła, że więcej pragnąć nie śmiała. Najmniejsza oznaka niezwykłych jakichś względów i grzeczności rumieńce wywoływała na twarz jej bladą, chociaż oznaki te żadnych następstw nie prowadziły za sobą... W dziejach biednej pani z lat tych smętnych niema nic oprócz tęsknych wspomnień, nabożeństw z zakonnicami, podróży do Luneville’u i przyjęć starego ojca w Wersalu. Ale królewna Adelajda krząta się i biega w sprawie duchownych, jezuitów i wszystkich tych, których pomyślne rozwiązanie mogło jakąś pociechę przynieść matce.
W obronie duchowieństwa ciągle ona i królowa czuwać muszą. Mówiliśmy już o tem, że po napaści Damiensa nie wahano się delfina oskarżać przed ojcem o spisek z nikczemnym zbójem. Cóż dziwnego, że o ten sam współudział listem jakimś u króla oskarżano arcybiskupa paryskiego?... Ludwik XV, znający zacnego kapłana bardzo dobrze, chcąc mu okazać zaufanie, jakie w nim pokładał, i wzgardę dla denuncjata, pokazał mu list, oświadczając szacunek, jaki miał dla niego.
Oburzony sędziwy pasterz, któremu wpojono przekonanie, iż metresa była listu tego sprężyną, w odezwie pasterskiej dotknął z boleścią sprawczynię potwarzy. Postanowiono wygnanie... ale w chwili, gdy miał wydać rozkaz, król zawahał się i posłał Richelieu’go, żądając zbliżenia się i przejednania.
Szło o cofnięcie listu, którego arcybiskup nie chciał odwołać, ani naprawić.
— Niech stawią rusztowanie, — odparł posłowi — wejdę na nie, dopominając się praw moich i spełniając obowiązek, posłuszny przekonaniu sumienia.
Zesłano arcybiskupa do Gaskonji. Królowa, dzieci nie śmiały nawet podnieść głosu w obronie jego, ale płakali pocichu. Leszczyński nie miał najmniejszego wpływu, patrzył i bolał z niemi, a ilekroć spotykał córkę, w obawie pogorszenia jej losu, doradzał powolność, wyrzeczenie się wszelkiego wpływu na politykę i cierpliwość.
Na Ludwiku XV wszystkie straty, jakie ponosił on i rodzina, nie czyniły najmniejszego wrażenia. Przyjął śmierć Pompadour z równą obojętnością, jak zgon syna, który w kraju wywołał troskę o przyszłość Francji. Jezuici głosili, iż delfin zmarł z boleści, jaką mu sprawiło ich wygnanie, któremu zapobiec nie mógł, a filozofowie i encyklopedyści po zgonie chcieli go niemal liczyć do swoich adherentów, dlatego, że pod poduszką znaleziono u niego Locke’a, że się opierał prześladowaniu wolnomyślących i że Thomas pisał jego pochwały. Voltaire, najzręczniejszy z pochlebców, pod wizerunkiem zgasłego delfina umieścił dwuwiersz, za który matka musiała mu być wdzięczną.

Więcej znany z cnót swoich, niż przez głośne czyny,
Życiem mędrzec, a zgonem pozyskał wawrzyny.

Wśród tych dziejów męczeńskich, patrząc na nie, starając się ulżyć niekiedy dotkliwym ciosom, jakie spotykały królową, Włodek starzał i poczynał tęsknić do kraju; ale go tu trzymał nałożony dobrowolnie na siebie obowiązek służenia tej, która wiernych sług miała niewielu i pośredniczenia w stosunkach z ojcem.
Naprzemiany w Wersalu, w Paryżu, w Luneville’u, przenosząc się z miejsca na miejsce, gdzie mu się zdawało, że więcej mógł być potrzebnym, stary kawaler siwieć poczynał. Żenić go chciała królowa nieraz i byłaby mu łatwo posażną znalazła Francuzkę, swatał król stary z córkami swoich urzędników, ale Włodek im bardziej starzał, tem o tem mniej chciał słuchać.
— N. panie, — odpowiadał żartobliwie — nie zapomniałem o przysłowiu naszem, które powiada, że w tych latach, jak moje, djabeł już chyba człowieka żeni, bo on największą z małżeństwa jego ma pociechę; a przytem, gdyby się Polka znalazła, kto wie? z Francuzką, choćby najpiękniejszą i najcnotliwszą, nie ożeniłbym się, bo mi dzieci wychowałaby na Francuzów. Ojciec daje nazwisko, to prawda, ale matka duszę i język.
Leszczyński wzdychał, słuchając.
— Masz słuszność, — mówił — gdy tych mieszanych małżeństw nie chcesz... rzadko one na dobre wychodzą.
Tęsknił Włodek do kraju coraz mocniej, choć do wytworniejszego życia we Francji był nawykł, czuł, że powrócić był powinien kości położyć przy ojcach; ale jakże mu było opuścić tych, do których przywiązał się, jak dziecię, a czuł, że im był potrzebnym?
Szczególniej po śmierci delfina, gdy okrutny żal po nim widział w królowej, litość go zdejmowała wielka i z nową żywością począł z Luneville’m coraz częściej królową łączyć, przynosząc jej stąd wiadomości, zmuszając do pisywania do ojca, bo wiedział, że stary król, do którego córka była serdecznie przywiązaną, jeden ją mógł pocieszyć skutecznie. Namawiał też ciągle to króla Stanisława do Wersalu, to królową do niego.
Z obu stron nie brakło chęci zbliżania się jak najczęstszego, ale trudności były mnogie.
Kończyło się to więc najczęściej na listach, do których żywym komentarzem bywał zawsze Włodek. Posługiwano się nim, jakgdyby bez niego obejść się nie było można. Listy wkońcu zawierały zwykle notatkę tylko tego, o czem on miał rozpowiedzieć.
A miał nad pismem tę wyższość poseł, iż wiedział i miarkował, jak należało rzecz wedle pory i okoliczności wystawić.
Chociaż tyle lat spędził we Francji i był już w niej tak przyjmowanym jakby we własnym kraju, nie lubił jej Włodek. Wszystkie nieszczęścia rodziny Leszczyńskich Francji przypisywał.
— Zdawać się im może, — mówił w duchu — że nas uszczęśliwili! Słyszałem ich już na oczy nam wyrzucających swoje dobrodziejstwa! a stokroćbym wolał widzieć mego pana generałem wielkopolskim, niż królem na Lotaryngji i Barze, i królową naszą za Jabłonowskim albo za Tarnowskim, albo za którymkolwiek z panów polskich, niż tą nieszczęśliwą królową Francji, przez pół wieku dla tego szczęścia wypłakującą sobie oczy!
Do delfina, jako do wnuka pana swojego, Włodek był bardzo przywiązany, ale mu go tak wychowali na Francuza, że w nim krwi swoich panów nie mógł czuć i wydawał mu się obcym.
W Wersalu i w Luneville’u zarówno teraz było smutno, król Stanisław odprawiał ciągle nabożeństwa za duszę delfina i nie przestawał go opłakiwać, matka pisała do niego tylko o nim... Nic ich pocieszyć nie mogło.
Byłby może wreszcie na swojem postawił Włodek i starego króla namówił na podróż do córki i dłuższy pobyt przy niej, gdyby się cały dwór lunewilski nie spiknął przeciwko temu. Nie chciano go stąd puścić pod pozorem słabego zdrowia i podeszłego wieku. W istocie król miał już rok osiemdziesiąty dziewiąty, a chociaż zdrów i czerstwy, czuł na sobie to lat brzemię. Szczególniej dolegała mu otyłość, która ruch utrudniała.
Z taką fizjognomją dni ostatnich widzimy go na rysuneczku i sztychu Cochina, z długą fajką w ręku, w sukni dostatniej, ciepłej, grzejącego się przy kominku.
Dnia 3 lutego po Gromnicznej Stanisław uroczyste kazał odprawić nabożeństwo za duszę delfina znowu i sam znajdował się na niem... Dni były krótkie, zima ostra, i po obiedzie Włodek, towarzyszący mu, odradził pod noc jechać do Luneville’u, namówił do nocowania w stolicy, na co się król zgodził.
Wieczór spędził na rozmowie z urzędnikami miejscowymi, wypytując ich swoim zwyczajem, czyby do instytucyj dobroczynnych, których już wiele wprowadził w życie, coś jeszcze dodać nie można. Nie były to czcze słowa, pozostawało w tym roku kilkakroć sto tysięcy franków, o których pożyteczne zużytkowanie Stanisław się troszczył, i właśnie tego wieczora powstała kasa pomocy na niespodziewane wydatki ludzi mniej zamożnych.
„Gdy biedny rzemieślnik zachoruje, — tłumaczył urzędnikom myśl swoją — wprawdzie znajdzie pomoc w szpitalach, ale jeśli ma dzieci niedorosłe, co się stanie z tem biedactwem w czasie, gdy ojca nie będzie w domu? Kto je nakarmi, kto się niemi zaopiekuje? Włościanin straci woły, któremi rolę uprawiał, inny krowę, która żywiła rodzinę, lub konia, z którego pomocą prowadził mały handelek, — nieszczęśliwi ci zostaną zniechęceni na zawsze, może przywiedzeni do żebraniny, jeżeli się im nie przyjdzie z pomocą. Starając się tym małym stratom zapobiec i opiekując się nimi, wrócimy im życie“.
Taki był początek założonej kasy pomocy na nieprzewidziane wypadki, która natychmiast z rozkazu króla miała być w Nancy otwartą. Kilkakroć sto tysięcy przekazał tegoż wieczora na zakład, warując, iż procenta od tej sumy nigdy nie będą obracane na stałe pensje, ale służyć mają na zaradzanie nieprzewidzianym wypadkom.
Była to ostatnia myśl wielkiego filozofa. Późno w noc mówił jeszcze o niej ze swoimi zaufanymi, i w najlepszem usposobieniu poszedł na spoczynek.
Nazajutrz rano, wedle zwyczaju swojego, wstał bardzo wcześnie i dzień rozpoczął od modlitwy. Mrok jeszcze był szary na dworze... Leszczyński, nałogowo do fajki tureckiego tytoniu nawykły, zapalił ją i czytał jeszcze przy lampie papiery, które zabrać miał z sobą. Służba rozeszła się, wiedząc, że jej w tej godzinie dnia potrzebować nie będzie.
Na kominie palił się ogień zawczasu nałożony.
Chcąc powrócić do Luneville’u, zapragnął król zobaczyć godzinę na zegarze, który stał na kominie. Okryty długim szlafrokiem, w którym go Cochin rysował, nie spostrzegł, jak poła jego jedna od płomienia się zapaliła... Dym, który powstał, zdawał mu się pochodzić z komina i nie zważał, że całe okrycie na nim płonęło.
Nierychło płomień obejmujący już nogi przeraził go i zmusił dzwonić na służbę. Tymczasem starał się schylić, by stłumić ogień na ubraniu; lecz że przy otyłości ruchy miał utrudnione, stracił równowagę i padł w ogień, kalecząc się w nogę o żelazne podstawki, a ręką prawą trafiwszy na rozżarzone ognisko.
Osłabiony i przelękły, napróżno już podnieść się usiłował, próżno głosu dobyć chciał z piersi. W straszliwych męczarniach, żywcem się paląc, w ostatku — stracił z bólu przytomność.
Któż wie, jak długo to trwało?
U drzwi pokoju stała straż królewska... Żołnierza doszedł wreszcie dym, zaleciała spalenizna i swąd jakiś niezwykły dobywający się z królewskiego pokoju. Zszedł natychmiast z posterunku, usiłując wyszukać służbę, ale w izbie pokojowców nie było nikogo, na wołania rozpaczliwe żołnierza nikt nie odpowiadał. Żołnierz domyślał się jakiegoś wypadku w królewskim gabinecie, do którego wnijść mu nie było wolno.
Począł więc, podniósłszy głos, krzyczeć coraz mocniej, tak że wkońcu przywołał jednego ze służących, Perreina, który od progu ujrzawszy króla leżącego w płomieniach, rzucił się go ratować. Za nim pośpieszył stary sługa, Syster, pomagając wyciągać omdlałego z ognia i zdzierać z niego płonące suknie.
Tymczasem popłoch powstał w całym pałacu. Zbiegał się, kto żył...
Król, którego natychmiast podniesiono, odzyskał zmysły i spostrzegł dopiero, jak straszliwie był okaleczony. Spaliło się na nim wszystko, co miał na sobie, nawet flanelowa koszula, której nigdy nie zrzucał. Palce ręki lewej były zupełnie zwęglone, a lewą stronę ciała okrywała jedna rana ogromna od oparzelizny, która od policzka ciągnęła się do kolana.
Służba natychmiast rozbiegła się do miasta, do apteki, po doktorów i chirurgów, a nim ci nadeszli, nim pierwsze środki łagodzące ból zastosowano, starzec cierpiał straszliwie, ale z męstwem nadzwyczajnem.
W tym dopiero wypadku ci, co go nigdy nie widzieli walczącym z innemi życia bólami, mogli w nim poznać bohatera.
Nadbiegli urzędnicy, z wybuchem namiętnym obwiniając służbę niedbałą; odgrażali się przeciwko otaczającym osobę króla, gdy on z największą łagodnością bronił jej, chwalił pośpiech, z jakim nadbiegła, dziękował Systerowi i Perreinowi, iż mieli przytomność zedrzeć z niego palące się odzienie.
Od pierwszej chwili nie łudził się Leszczyński uzdrowieniem, chociaż lekarze zdawali się mieć nadzieję, że życie utrzymać potrafią. Wiek, wyczerpane siły, ogromna rana wycieńczająca w istocie nie dozwalały mieć najmniejszej ufności w pocieszające zapewnienia lekarzy.
Wrażenie, jakie w Lotaryngji i Alzacji uczyniła wieść o wypadku, opisać się nie daje. Dowiodło ono przywiązania i wdzięczności klas wszystkich narodu, ale szczególniej ubodzy, wieśniacy, wyrobnicy, ci wszyscy, których losem król się zajmował, tłumami poczęli zbiegać się do miasta i na podwórza pałacowe. Pod wieczór wszystkie gospody były zajęte, lud kupami obozował pod oknami, w dziedzińcach i ogrodzie, a niesposób było nakazać mu milczenia, tak że jęki i wołania dochodziły do chorego, któremu musiano wytłumaczyć to zbiegowisko. Poruszony tem posłał zaraz do intendenta Alliota, ażeby o potrzebach biednych pamiętał, rozkazując rozdać żywność, wino, a nawet pieniądze uboższym.
— Nie jestemże aż nadto wynagrodzony za to niewiele dobrego, które mogłem uczynić! — odezwał się słabym głosem.
Przypomniało mu to, iż zapisy, poczynione dla ubogich, na rozmaite zakłady dobroczynne, mogły po zgonie jego się zatracić i natychmiast je kazał wszystkie zgromadzić, zachowując w miejscu bezpiecznem. Musiano niezwłocznie żądaniu jego zadośćuczynić.
Pomimo straszliwych boleści, jakich doznawał, król daleko więcej zajmował się swoją służbą, tymi, którzy go otaczali, aniżeli samym sobą. Ponaznaczał godziny czuwania, tak, aby się ludzie nieustannie zmieniać mogli.
Widok Włodka, który jeden z pierwszych znalazł się u jego łoża, na myśl mu przywiódł córkę i kazał mu się przybliżyć.
— Powracaj natychmiast do Wersalu — rzekł do niego. — Rozejdą się wieści o wypadku. Maruchna się nastraszy... naco ma cierpieć przedwcześnie?... Wiem, że tego przeżyć nie mogę, ale pocóż ją karmić tą boleścią, ją, co jej już miała w życiu więcej, niż my wszyscy?... Jedź waćpan zaraz... pokłonisz się jej ode mnie i uspokoisz, że oparzelizny małe są, a ja wkrótce zdrów będę.
— Najj. panie, — przerwał Włodek — radbym tu pozostać...
— Waćpan powinieneś o niej myśleć, a nie o mnie i o sobie — przerwał król. — Rozumiesz!
Włodek napróżno mówić usiłował i wyrobić pozwolenie zatrzymania się: musiał się natychmiast wybierać.
Wolą było ostatnią króla, aby córka do ostatniej chwili o istotnym stanie jego nie wiedziała... Przeczuwał zapewne, że choroba się przeciągnie i że przez ten czas, pod groźbą niebezpieczeństwa, córkaby nadto cierpiała.
Widok tego ostatniego męczeństwa starca, znoszonego z tak nadzwyczajnem, można powiedzieć heroicznem męstwem, w zdumienie wprawiał wszystkich, duchownych zachwycał.
Gdy pewnej nocy kapłan, który go odwiedzał, chciał, odchodząc, uśpionych chirurga i sługę obudzić, król nie dopuścił tego uczynić.
— Proszęż cię, mój ojcze, — rzekł — daj im odpoczywać; oni mi nic nie pomogą. Jest w porządku rzeczy, że oni po dobrej wieczerzy, po znużeniu snu potrzebują... tak, jak w porządku rzeczy jest też, abym ja nie mógł zasnąć i stękał.
Jednego wieczora do siedzącego przy nim eks-jezuity odezwał się tonem łagodnym:
— Przypomniałem ustęp jeden z Pisma Świętego, który do przygód życia mojego stosować się może, tak że nieustannie powtarzam go sobie: „Transivimus per ignem et aquam, et reduxisti nos in refrigerio“. Przeszedłszy przez ogień i wodę, spodziewam się i ja, że mnie Bóg przyjmie do miejsca ochłody.
Ksiądz, sądząc, że król mówił o ostatnim wypadku, dodał:
— Na nieszczęście, woda za późno przyszła.
— Ale, boście mnie, ojcze, nie zrozumieli — odparł król. — Przeszedłem przez wody błot gdańskich, teraz przez ogień, były to dwa okrutne w życiu mojem wypadki, które przebywszy, spodziewam się, iż Bóg w miłosierdziu swojem szczęśliwszem życiem w niebiesiech ochłodę mi przyniesie.
Jest to mała próbka tego spokoju ducha i cierpliwości, z jaką starzec straszliwe boleści swoje znosił, nie dając się im pokonać.
Gdy choroba się przeciągała, bo trwała dni osiemnaście, a król coraz mniej miał nadziei wyzdrowienia, z tym samym spokojem i przewidującą troskliwością rozporządził najmniejszemi szczegółami tyczącemi się pogrzebu i osób do dworu należących. Ponieważ zarządzenie nabożeństwem żałobnem należało do Ossolińskiego, który objął marszałkostwo nad dworem jego, dnia jednego zapomniawszy mu dać rozporządzeń, przy których obstawał, późno w noc podyktował jeszcze kartkę do niego, bo się obawiał, że go już jutro nie zobaczy: „Mój książę (tytuł ten dawał Ossolińskiemu, chociaż Rzeczpospolita za Władysława IV odmówiła jego potwierdzenia), nie mogę na żaden sposób przezwyciężyć wstrętu, jaki mam do balsamowania. Jest to obyczaj pogański. Zdaje mi się przeciwnym duchowi chrześcijaństwa, aby trupa rozcinać na części. Dobre to tylko być może dla nauki doktorów, ale w tym razie nie wchodzą oni w rachunek.
„Pamiętam dobrze, iż droga moja nieboszczka często mnie prosiła o to, aby jej nie otwierano; mam sobie do wyrzucenia, że wola jej nie była spełnioną; możnaby tym przykładem zapobiec, aby i mnie nie krajano, gdy Bogu się podoba duszę oddzielić od ciała. Ja mogę tylko wzbronić tego, i o ile ode mnie zależy, spełniam. Ściskam cię, kochany książę, proszę cię moje pobudki ocenić i życzę ci lepszej nocy, niż moja“.
Wygnany wolą króla Włodek musiał natychmiast powracać, a raz się wybrawszy w tę drogę, sam czuł, iż mógł oszczędzić królowej cierpienia, wchodząc w myśl i życzenie ojca.
Wiadomość o wypadku, jakiemu uległ król Stanisław, wprawdzie wyprzedziła Włodka i znalazł ją już w Paryżu, ale tak niedokładną i zmyśloną, że łatwo mu było uspokoić królową, gdy go do siebie powołać kazała.
Przystąpiła do niego, oczyma badając go niespokojnie.
— Rozeszła się tu wieść, iż ojciec mój miał przypadek, że się poparzył, że suknie się na nim popaliły? Powracasz stamtąd?...
— Wysłany przez najj. pana, — odparł Włodek — wyprawiony umyślnie, abym uspokoił w. kr. mość. Król w istocie, przy kominie stojąc, zapalił na sobie suknię, a gasząc ją, sparzył sobie rękę, ale to się już goi... Król dobrej myśli i lekarze się niczego nie obawiają.
— Ale wiek jego! — przerwała królowa — osłabienie.
Włodek, nie dając się nad tem rozszerzać, tak dobrze umiał odmalować stan zdrowia króla, jego umysłu swobodę, iż zupełnie uspokoił królową, i tegoż dnia pisała do prezydenta Hénaulta, gdy już nie było żadnej nadziei utrzymania go przy życiu:
„Wiem, jak się niepokoiłeś wypadkiem, któremu uległ król, ojciec mój, i wrażeniem, jakie on wywrze na mnie. Nie mogę jeszcze o tem myśleć bez trwogi, i nie wiem, jak dziękować Bogu za to, że go uratował. Dzięki Opatrzności, ma się bardzo dobrze. On sam tylko zachował cały swój spokój i wesołość, wcale nie stracił nawet ani snu, ani apetytu, i ciągle sobie z tego wypadku żartuje. Odtąd pisałam już do niego razy cztery, prosząc go i zaklinając, aby zawsze miał kogoś przy sobie w pokoju. Że to nie jest bardzo przyjemnem, wątpię, aby mnie usłuchał...“
Utrzymywana w tej niewiadomości niebezpieczeństwa królowa dowiedziała się dopiero po zgonie ojca o nieszczęściu, które ją spotkało.
Był to cios ostatni, najboleśniejszy może.
Rzadko dziecię z rodzicem w takim jest związku i pokrewieństwie ducha, jak była Marja ze swoim ojcem.
Była nie tylko dziecięciem jego krwi, ale duszą jego duszy i myśli. On sam ją wychował, on w nią wlał wszystko, począwszy od pojęć aż do uczuć, które na wzór ojcowskich się wyrobiły.
Były to dwie istoty, z których jedna wiernem się stała odbiciem swojego pierwowzoru. Niewieście tylko bardziej piętno nosi na sobie dobroć królowej i jej rezygnacja, żeńską więcej jest jej pobożność. Zdaje się, że los, tworząc te dwie tak sobie pokrewne istoty, życie ich tak ułożył, ażeby obie zarówno cierpiały i jednym uległy próbom.
Marja, nie podpada to wątpliwości, nie miała najmniejszego pragnienia korony i panowania. Nie przewidując wszystkich następstw, jakie nieznany wówczas charakter Ludwika miał pociągnąć za sobą, wolałaby była skromniejszą i cichszą dolę. Poświęciła się dla ojca.
Chciała mu zapewnić byt swobodny, dostatki, poszanowanie, jakie teściowi króla Francji należało. Tułactwo długie, pozbawienie majętności, tytuł królewski bez sposobu do skromnego chociażby życia, odpowiedniego dostojeństwu, napełniały serce jej litością, a uczucie to zmusiło poświęcić się dla ojca. Stanisław może za późno to poznał i miał sobie do wyrzucenia, że nie odgadł prawdy i przyjął ofiarę całego bytu córki, skazując ją na męczeństwo. Uczucie wdzięczności ojca, przywiązanie jej do niego węzeł między nimi czyniły daleko silniejszym, niż między rodzicami a dziećmi bywa w latach późniejszych. Dla starca była to zawsze jego ukochana Maruchna; dla niej był on zawsze umiłowanym „tatkiem“, jakby jeszcze na ręku ją nosił.
Oszczędzono biednej znękanej cierpienia, stan króla Leszczyńskiego malując przed nią jako niczem nie zagrażający. Nie żył już, gdy królowa jeszcze cieszyła się rychłem jego wyzdrowieniem.
Śmierć starca mogła być wielką dla świadków jej nauką. Gdy po osiemnastodniowych bohatersko znoszonych męczarniach, po długim śnie gorączkowym Leszczyński się obudził, aby skonać z modlitwą na ustach, a w kościołach uderzono we dzwony wołające na modlitwę za konających, cała ludność miasta i ta, którą tu ściągnęła choroba króla, wybiegła na ulice, napełniła otwarte kaplice i kościoły. Żal uciskał serca wszystkich. Czuli, że tracą w nim ojca, który losem wszystkich swoich poddanych zajmował się, jakby rodzonych dzieci. Takiego króla — wieki chyba wydać mogły... takiego sumienia i serca nikt już doczekać nie miał... Człowiek, co widzi ludzi i braci w najbiedniejszych swoich poddanych, zostawił po sobie niewypowiedziany żal, bo nic go zastąpić nie mogło. Z załamanemi rękami ludzie sobie nieznani spotykali się, płacząc i bolejąc nad nieszczęściem swojem.
— Król nasz umiera! król umiera! — wołano, łkając.
Opiekun ten najbardziej potrzebujących a najmniej mających na świecie opieki — z pobożnością uspokajającą, z ufnością w Bogu kończył żywot czysty, wejrzeniem wdzięcznem żegnając zgromadzonych przy jego łożu.
U nóg jego klęczący Włodek, który natychmiast powrócił, zanosił się od płaczu.
Mówił sobie, że po raz ostatni ogląda Nancy i więcej miejsc tych oglądać już nie chce... Teraz służba jego należała królowej, — a potem! — jeśli mu Bóg miał życie przedłużyć, postanawiał Francję opuścić.
Razem ze dworem króla towarzyszył pogrzebowi. Po nim, już prawie nie zwróciwszy oczu na osierocony zamek, puścił się do Paryża.
Na kilkanaście godzin przedtem już królowa, z wielkich nadziei, któremi ją karmiono, nagle wywiedziona jednem słowem księżny de Luynes, zrozumiawszy je, padła na kolana, aby odmówić „Anioł Pański“ za duszę ojca.
Nie śmiała nawet rozpytywać o szczegóły. Żądała, aby jej wolno było udać się na pogrzeb, ale przewidując to, a nie chcąc jej na podróż nużącą narażać, przyśpieszono złożenie zwłok, i królowa tylko uroczystem nabożeństwem pamięć ojca uczciła.
Stosunkowo wielka boleść jej była mniej jawną i gwałtowną, niż się lękano. Była tak pewna, że świątobliwy i cnotliwy starzec musi być szczęśliwym, iż mu więcej zazdrościła, niż opłakiwała zgon jego.
Dopiero gdy płaczący Włodek przywlókł się znowu do stóp jej, mówić nie mogąc dla łkania, rozpłakała się i ona z wiernym sługą i o szczegóły rozpytywać zaczęła.
— Najj. pani — rzekł Włodek, — wszystkim nam tu męczeńsko żyć i umierać przychodzi. Nie widziałem w życiu człowieka, któryby tak srogie cierpienia z taką świętą cierpliwością znosił, błogosławiąc Najwyższego... Nie mówiono w. król. mości prawdy całej, bo na cóż było serce jej rozdzierać nadaremnie? Po straszliwem tem oparzeniu, ze spaloną na węgiel ręką, poraniony od stóp do głowy, żyć już nie mógł; widzieliśmy wszyscy, widział i on sam, że żyć nie będzie. Dla spokoju w. król. mości pisał listy wesołe... — ale nie miał ani godziny wolnej od straszliwych bólów... Modlił się i błogosławił, o wszystkiem pamiętał, wszystkiem rozporządził... Bohaterami zwą tych, którzy na placu boju w gorączce i zapale giną; a jakże nazwać takiego jak on świętego, który się męczy okrutnie, a uśmiech ma na ustach, a miłość w sercu do ostatniej godziny?...
Królowa, słuchając, płakała.
— Bóg mu cnoty jego zapłacił, — dodał Włodek, kończąc — bo mógł widzieć i słyszeć, jakim żalem jego śmierć napełniła serca wszystkich... Ulice i rynki w dzień i w nocy były pełne ludzi, którzy jęczeli pod oknami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.