Męczennica na tronie/Część III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Panowanie margrabiny nad królem trwało jeszcze nienaruszone, chociaż Ludwik więcej chwil odkradzionych publicznemu życiu spędzał w swoim Parc aux cerfs, niż u stóp metresy. Zmysłowym króla fantazjom nie stając na zawadzie, posiłkując im nawet, Pompadour o wpływ swój i przywiązanie była zazdrosną. Wszystko, co zagrażać mogło jej panowaniu nad umysłem Ludwika XV, przerażało ją.
Zjawienie się nadzwyczajnej piękności panny Romans, córki adwokata z Grenobli, piękności, o której piszą współcześni, iż była istotnie cudowną doskonałością kształtów i rysów, wdziękiem i powagą, tak że król przy niej wyglądał na studenta — i tem bardziej przywiązał się do niej, iż mu dała syna, napełniało ją obawą. Lękała się i piękności matki, i miłości dla dziecięcia, ale wkrótce przekonać się mogła, że Ludwik więcej poddanym był nałogowi, który go wiązał do niej, niż jakiemukolwiek uczuciu, nie mogącemu długo wyżyć w sercu wyziębłem.
Zdaje się, że wśród tego niezmordowanie czynnego życia, które siły pochłaniało, wśród spodziewanych triumfów polityki, zawarcie traktatu paryskiego, którym wyrzec się było potrzeba posiadłości w Nowym Świecie, odstąpić Kanady, wyspy Breton, wysp, rzeki i zatoki Św. Wawrzyńca i t. d., dotknęło ją boleśnie i było ciosem, który ten organizm, tak sprężysty, złamał. Piękność jej, dotąd jeszcze cudownie się zachowująca, zwolna więdnieć zaczęła. Straciły blask oczy, cera straciła świeżość, i wszystkie kosmetyki, któremi ją odżywiać usiłowano, nie pomagały.
W ciągu przejażdżki dla rozrywki do Choisy sił jej zabrakło; musiała się w łóżko położyć. Oprócz choroby kłopoty pieniężne i troski zwiększyły cierpienie; potrzeby i długi cisnęły tak, że w chwili, gdy zachorowała, musiała 70.000 franków pożyczyć. Z owych stosów złota, które pięknemi rączkami rozsiewała po świecie przez lat tyle z rozrzutnością nie powątpiewającą o jutrze, w chwili ostatniej miało jej pozostać trzydzieści kilka luidorów w stoliczku.
Choroba, z dolegliwym kaszlem, wzrastała. W łóżku nie mogła wytrzymać, bo ją dusiło. Doktorowie odrazu okazali się wielce zaniepokojonymi. Król prawie codzień chorą odwiedzał, a gdy go sprawy pilniejsze zatrzymywały w Wersalu, kurjerowie co godzina przywozili mu nowiny z Choisy.
Wiadomość o jej chorobie i o niebezpieczeństwie, w jakiem się znajdowała, uczyniła ogromne wrażenie. Delfin nie ukrywał radości, a Adelajda od siebie wyprawiała posłańców do Choisy, chcąc być pierwszą, która królowej zwiastować miała wyswobodzenie.
Radość tę, jaką wywoływał zbliżający się zgon faworyty, nieukrywaną wcale, dzieliła księżna de Luynes i cały dwór otaczający królową Marję. Ona tylko jedna wcale jej nie okazywała.
Syn, który wszedł właśnie, gdy powracała ze swojej kapliczki, zdziwił się na widok posępnego oblicza matki.
— Lekarze — odezwał się otwarcie — nie czynią już najmniejszej nadziei ocalenia jej... Raz tedy swobodniej odetchniemy, bo z nią zaginie cały system, który ona z Choiseulem królowi narzuciła. Zmienić się musi wszystko. Król jest wyczerpany i znużony.
Mówiąc to, delfin spojrzał na matkę, która mu tylko westchnieniem odpowiedziała. Właśnie do salonu królowej wchodził prezydent Hénault. Ku niemu zwróciła się królowa Marja.
— Ludwik się cieszy — odezwała się — i radby we mnie obudzić radość, jaką w nim budzi spodziewany zgon margrabiny. Wierzcie mi, choć nam ta kobieta tyle złego zrobiła, nie mogę się oprzeć uczuciu politowania dla niej... Wątpię, ażeby była szczęśliwą, a bardziej jeszcze, by umierała spokojną.
Delfin stał wielce zdumiony.
— Trzeba być takim jak ty, kochana matko, aniołem dobroci, aby nad taką istotą czuć politowanie.
— Trzeba być tylko chrześcijanką, — odparła spokojnie królowa — bo przebaczenie jest dla nas obowiązkiem. Zresztą, Ludwiku mój, wierz mi, że zgon jej więcej może powinien budzić obawy, niż radości. Wiemyż, co po niej nastąpić może?!
— Mogłożby być co gorszego? — przerwał delfin.
Wśród milczenia nadeszła księżna de Luynes, na którą królowa spojrzała wzrokiem pytającym.
— Włodek przyjechał z Choisy — szepnęła królowej na ucho. — Przywozi dla nas niepomyślną, ale dla chorej dobrą wiadomość. Przyjaciele jej cieszą się, spała w nocy, gorączki nie ma, mówi o wstaniu i przechadzce.
— Niech Włodek przyjdzie — odpowiedziała królowa.
Księżna de Luynes, doszedłszy do drzwi, dała znak, i po niedługiem oczekiwaniu Włodek, zawsze tu witany przyjaźnie przez całą królewską rodzinę, zbliżył się z poszanowaniem do krzesła królowej.
— Mówią, — odezwała się, dając mu rękę do pocałowania, Marja — że dobrą przywozisz wiadomość z Choisy.
— Dobrą? — podchwycił Włodek z przekąsem — nie wiem, jak ją nazwać, ale że pewną, za to ręczyć mogę. Margrabina ma się znacznie lepiej. Słyszałem o tem z własnych ust marszałkowej de Mirepoix, którą znać mam szczęście i która mnie przez roztargnienie zapewne do przyjaciół margrabiny zalicza. Uszła gorączka, powrócił sen, zaczęto już mówić o powrocie do Wersalu.
— Favart już począł pisać kuplety o zaćmieniu słońca, które ma nowym blaskiem zaświecić, a Cochin sztychuje ramki, w których się one umieszczą.
Czas jakiś panowało milczenie. Oblicze królowej nie zdradzało ani radości, ani zniecierpliwienia. Włodek, któremu się zdawało, że powinien był się tłumaczyć z tego, że tak niemiłą wszystkim potwierdził wiadomość, począł mówić o doktorach, którym margrabina powierzyła się w chorobie.
— Doktór Richard sam wprawdzie mi mówił o tem polepszeniu, — dodał wkońcu — ale ja nie mam wielkiej wiary w niego. Nie wiem, dlaczego pozbyto się starego Quesnay’a.
— O! Quesnay! — przerwała królowa — jest z pewnością jednym z najrozumniejszych medyków; ale najlepszego, niestety! nie użyją dla niej, bo go tam nie znają... Boga... Gdyby wyzdrowiała Pompadour, — dodała z uśmiechem — byłoby to słuszną karą Bożą nad nami, bośmy się nadto cieszyli nieszczęściem, jakie ją spotkało...
— Nie wszyscy tak są święci, jak w. król. mość — rzekł Włodek.
Scena, która się odegrała w apartamencie królowej, złagodzona jej charakterem i przytomnością, nie mogła dać wyobrażenia o tych, jakie się gdzie indziej z powodu choroby i już przepowiadanego końca faworyty odbyły z cynizmem oburzającym.
Wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób dotknięci być mogli zmianą, jaką śmierć wywołać tu mogła, żywo się już nią i likwidowaniem spadku metresy zajmowali. Śmielsi szukali jej następczyni, ręcząc, że Ludwik, nawykły do tego rodzaju życia, jakie mu stworzyła Pompadour, szukać będzie kogoś, coby mu ją umiał zastąpić.
Zresztą na twarzy zawsze ostygłej Ludwika najbliżsi i ci, którzy go najlepiej znali, nie mogli odkryć najmniejszego śladu smutku, a tem bardziej rozpaczy, z jaką przyjął zgon księżny de Châteauroux; był tylko jakby długością trzytygodniowej choroby znudzony i znękany.
Wieczorem, po ogłoszeniu polepszenia, kazał do siebie przywołać starego Quesnay’a, który słynął zarówno z trafności sądu, jak i prawdomówności.
— Powiedz mi otwarcie, — rzekł, przychodzącego chwytając tem przemówieniem na progu — nie ukrywaj nic przede mną. Jak się ma margrabina? Richard chlubi się, że ją uleczył; mówią, że niebezpieczeństwo minęło?...
Stary lekarz poprawił niecierpliwie perukę.
— Najj. panie, — rzekł — Richard nic nie rozumie... i dlatego zdaje mu się, że wszystko może. Margrabina jest bez nadziei; cuduby potrzeba, ażeby życie wyczerpane powróciło.
Na obliczu Ludwika nie drgnął żaden muskuł; oczy tylko podniosły się leniwie na Quesnay’a.
— Tak sądzisz? — zapytał.
— Jestem tego pewien, — potwierdził Quesnay — i bardzo się cieszę, że Richard miał odwagę wziąć na siebie kurację.
Skinieniem głowy król pożegnał starego, który wyszedł spokojny.
Nazajutrz, po owych nadziejach tak świetnych, nastąpiło już nagłe rozczarowanie. Księżna de Luynes przyniosła królowej wiadomość, że Pompadour jest bez nadziei, że dogorywa.
Łzy zakręciły się na powiekach biednej Marji.
— Księżno moja droga, — rzekła cicho — posyłała mi bukiety, gdy życiem kwitnęła... poproś proboszcza Marji Magdaleny, aby poszedł przejednać ją z Bogiem... albo przynajmniej kogoś, coby jej ten obowiązek przypomniał.
W chwili polepszenia skorzystała z niego, łudząc się niem Pompadour, i ostatkiem sił przeniosła się do Wersalu. Ruch tem może przyśpieszył pogorszenie jej stanu. Richard zaczynał wątpić teraz o niej i o sobie.
Przyjaciele jej, zgromadzeni około łoża, w daleko mniejszej liczbie, niżby się spodziewać było można, ze zdumieniem przypatrywali się mocy ducha, z jaką się gotowała na śmierć. Król nie dał znaku życia. Wiadomem było, iż czasem aż nadto się bawił ideami o śmierci, a niekiedy je odpędzał. Tym razem przeciąganie się ostatniej godziny zdawało mu się ciężyć wielce... Chciał raz jakiegoś końca.
Królowa, gdy jej znać dano, że margrabina przykładnie dała do swego łoża przystęp kapłanowi, który ją na wielką podróż miał pobłogosławić, poszła się modlić na jej intencję do oratorjum swojego.
Wszystkich tych nawet, którzy znali lodowaty chłód serca Ludwika XV, zdumiała obojętność, z jaką przyjął zgon kobiety, która przez lat kilka rządziła i zdawała się władać sercem jego. On, który bolał i rozpaczał po zmarłej Châteauroux, po pani de Mailly, po Vintimille, z okna pałacu wersalskiego patrzył okiem zastygłem na żałobne wozy, które zwłoki i towarzyszące im osoby wiozły do klasztoru kapucynek na placu Vendôme. Dobył flegmatycznie zegarka, obrachowując czas, jakiego kondukt potrzebował, aby się dostać na miejsce przeznaczenia, i rzuciwszy okiem na niebo zaciągnięte dżdżystemi chmurami, odezwał się do otaczających:
— Margrabina nieszczególną ma pogodę na dzisiejszą podróż swoją.
Było to podobno ostatnie jego wspomnienie o tej, której żonę, rodzinę i tylu sług swoich poświęcił.
Cały ten ruch artystyczny, umysłowy, intrygancki, wywoływany i tworzony przez margrabinę, która była jego ogniskiem, z nią razem ustał i zagasnął. Król uwolniony od kobiety, której panowanie było już dla niego ciężarem, oddychał swobodniej. Zdawało się i rodzinie królewskiej, z wyjątkiem królowej, że śmierć margrabiny zwrot jakiś pociągnie za sobą. Lecz i delfin, i wszyscy wprędce przekonać się mogli, iż tryb życia Ludwika wcale nie uległ zmianie. Część jego ukryta w cieniu pozostała ciemną; jaśniejsza też mdłem dawnem światłem połyskiwała. Król tylko jeden swobodniejszy obracał się niczem nie krępowany w ciasnem kółku swoich fantazyj zużytych.
Królewna Adelajda, ciągle czynna, nigdy się niepowodzeniami nie zrażająca, chociaż zarówno z delfinem pochwalić się nie mogła, aby u ojca cokolwiek wymóc zdołała, nie ustawała w tem wspomaganiu matki, które ją zajmowało ciągle. Aby pozyskać ojca, stawała się trzpiotowatą, wesołą, zuchwałą, podżegała do zabawy siostry, opanowywała chwilowo znudzonego Ludwika, z jednego dnia na drugi wymyślała mu rozrywki, aby potem w upatrzonej godzinie zakląć go, napaść, oblec tak, ażeby wkońcu spełnił, o co prosiła. W ten sposób udało się jej przemóc długi opór ojca w sprawie podatku od dochodów duchowieństwa na potrzeby państwa i uwolnić je od przysięgi.
Królowa, całą duszą będąca za duchownymi, nie mogąc sama działać, musiała się posługiwać córką. Król bardzo długo prośby jej, nalegania, napastliwe zabiegi odpychał; lecz Adelajda nie dawała mu spokoju i wkońcu zmusiła, że zezwolił, aby duchowni nie składali dowodów swoich posiadłości. Było to dziełem rodziny, ale sprężyną jej zawsze Adelajda, która się też przyczyniła do wygnania Machaulta, acz król go potem żałował. Delfin i ona zawsze byli najczynniejszymi, ale położenie delfina nakazywało mu oględność wielką. Wiedział on, że ojciec go nie lubi i nie ufa mu, że każdy krok jego fałszywie tłumaczą i podejrzewają; musiał więc, podzielając uczucia i pragnienia matki, od jawnego występowania się wstrzymywać. Adelajda go zastępowała.
Charakteru żywego, gwałtowny, delfin musiał od dzieciństwa być łagodzonym i uśmierzanym. Obowiązek tego ukajania przypadł niewłaściwie na biskupa Mirepoix, który był wielkiej surowości i najskrajniejszych przekonań kapłanem.
On i abbé Saint-Syr wpajali zawsze uczniowi swojemu wstręt, nienawiść, pogardę dla wszystkich, co się nie poddawali przepisom kościoła, przeciw sekcie filozofów i wolnomyślących. Prześladowanie ich zalecali jako obowiązek.
Delfin, jak tylko wiek jego i stosunki z ojcem pozwoliły mu mieszać się do spraw publicznych, wypowiedział im wojnę i przy każdej sposobności naglił, aby król i parlament ścigali tego nieprzyjaciela wiary.
Delfin wcale się nie krył ani z przekonaniami, ani z czynnościami. Pomiędzy nim a tak zwanymi filozofami wojna była wypowiedzianą i jawną. Złośliwemi dowcipami obrzucano delfina w kołach wolnomyślnych, a na dworze jego nie oszczędzano filozofów i nowatorów. Przyjaciele z jednego do drugiego obozu przenosili te słówka, jątrzące często, z których delfin śmiał się pogardliwie.
— Cóż tam? — zapytał raz hrabiego de Mouy, powracającego z Paryża, co prawią nasze wielkie genjusze i nasi wielcy filozofowie? Mówią, że mają wiele talentów i przymiotów, na których delfinowi zbywa? Nieprawdaż?
De Mouy, uśmiechając się, domysł ten potwierdził.
— Zaprawdę, — odparł delfin — mógłbym być z tego dumnym. Sądziłem zawsze, że delfin unikać powinien posądzenia, iż się stara o uznanie i pochwały filozofów.
Ówczesne namiętne zajęcie się encyklopedystami, ich walką z tem, co się zwało przesądem i zacofaniem, moda filozofowania, które się głównie zasadzało na obaleniu tego, co od wieków czczonem było, czyniły delfina ogółowi wstrętliwym, jako rzekomego nieprzyjaciela postępu i oświaty.
Voltaire ogłaszał go za wroga prawdy i fanatyka. Zrobiono mu opinję ciasnego umysłu, nieudolności, tak jak królowej, której cnoty wielbiono, ale nie przypuszczano wyższości umysłu i rozumu, z któremi się nie popisywała.
Tymczasem, królowa i jej syn mieli daleko więcej wykształcenia, dowcipu nawet, z którego inni słynęli, niż ci, co ich tak mało szanowali.
Delfin miewał odpowiedzi ostre i zręczne. Przytaczano rozmowę jego z hrabią de Noailles, którego pytał:
— Zawsze będziesz waćpan występował w stroju piętnastoletniego, z twarzą trzydziestopięcioletnią, a obyczajami osiemdziesięcioletniemi?
— Prawdziwie — odparł hrabia zmieszany — nie wiem, co mam czynić, aby się w. król. wysokości podobać!
— Całkiem się odmienić — rzekł sucho delfin.
Położenie jego względem ojca, potrzeba tajenia się z myślami i uczuciami czyniły go skrytym z musu, tak iż dowcipni nieprzyjaciele wyrażali się o nim, iż połowę zdolności swoich zużywał na to, aby drugą zataić. Niezmiernie żywy i porywczy, miał zwyczaj, gdy był zmuszony stać w jednem miejscu, niecierpliwie z nogi na nogę się przechylać, a gdy ktoś się z tego wyśmiewał, rzekł mu:
— Im więcej się uczę waszego dworskiego życia, tem mocniej się przekonywam, że się nigdy nie nauczę z nogi na nogę przerzucać.
Pochlebstwo było mu nieznośnem. Jeden ze sławniejszych rzeźbiarzy przyszedł go prosić, by pozwolił mu zrobić popiersie „największego z żyjących ludzi“.
Delfin mu na to odpowiedział, że na to czas będzie jeszcze.
Ludwik XV, któremu donoszono każde jego słowo, zawiadamiany o skłonnościach i czynnościach, stosunkach i obrotach, posądzał go o ambicję, chęć panowania i niecierpliwość pochwycenia władzy. Obawiał się go, nie ufał mu i bardzo długo nie używał do niczego. Przeszło dwudziestoletni wszedł do rady ministerjum spraw zagranicznych, a w dziesięć prawie potem do rady stanu.
W czasie choroby króla w Metzu, gdy ks. Châteauroux odprawioną została, a królowa bez pozwolenia przyjechała do męża, delfin także samowolnie ze swoim preceptorem pojechał za nią... Król wziął mu to za złe i tłumaczył żądzą panowania. Rozkazano mu natychmiast powrócić do Wersalu, a książę Chatillon ukarany został wygnaniem. Król z przekąsem wyraził się do kogoś ze swoich:
— Zdaje mu się, że już jest merem pałacu!
Odtąd oziębłość dla delfina rosła i spotkał go tenże los co królową: stał się prawie obcym ojcu. Sprawiło to, że między matką a synem ściślejszy zawiązał się stosunek, ugruntowany na jedności przekonań i wspólności losu.
On, matka i królewna Adelajda stanowili grupę, do której później przyłączyła się druga żona delfina, księżniczka saska, córka tego samego Augusta III, z którym Leszczyński o tron polski wojował.
Pomiędzy pierwszem ożenieniem delfina z księżniczką hiszpańską, siostrą tej, którą Ludwik miał poślubić, a drugiem z córką Augusta III delfin miał sposobność w kampanji r. 1745 odznaczyć się męstwem rycerskiem, w bitwie pod Fontenoy. W parę lat później poślubił Marję Józefę saską. Pomimo wszystkiego, co ją dzielić mogło od królowej Marji, pobożna młoda pani z łatwością sobie pozyskała serce matki.
Leszczyński wpajał to córce, ażeby synową jak najczulej przyjęła. Żona więc delfina weszła do obozu królowej i wplątana została w intrygi przeciwko faworycie, której jako dumna swoim rodem nie znosiła tak blisko siebie i tronu.
Delfin zaniedbywany, zapomniany, zostawiony sam sobie — całkiem się też od dworu oddalił i wyłączył. Jeżeli dnia którego nie było wieczoru u królowej, zamykał się z żoną, stawał niewidzialnym i nieprzystępnym.
To ukrywanie się, unikanie ludzi, zamiast przyczynić się do zapomnienia o nim, obudzało ciekawość, zwracało na niego oczy wszystkich. Domysły były najrozmaitsze nad tem, co robił, co zamierzał, a złośliwi wolnomyślni żartowali sobie, ubierając go we włosiennicę, opowiadając o biczowaniu, o modlitwach w chórze i t. p. praktykach.
Brak ruchu, życie siedzące, za wcześnie uczyniły go z powierzchowności ociężałym. Zaczął tyć, a oznakę tę wzięto za znak i dowód równej ociężałości ducha. Pomawiano go o próżniactwo, o dziwactwa. „Piszą mi z prowincji, — notował w swoich pamiętnikach d’Argenson — że delfin jest przyczyną fermentacji umysłów w kraju, gdyż ma wielkie przywiązanie do episkopatu rzymskiego. Otóż to owoc owego wychowania całkiem ultramontańskiego! Biskupów zwą tu burzycielami pokoju publicznego. Wszystko tu miłość ku panującej rodzinie obraca w nienawiść dla niej i następcy tronu, co wielkiem jest niebezpieczeństwem dla królestwa naszego“.
To odsunięcie się zupełne delfina trwało przez lat kilka, w ciągu których najczulszy, serdeczny związek między matką a synem coraz ściślejszym się stawał. Delfin nie mógł, patrząc na los matki, jej anielską cierpliwość, na to, co cierpiała od urągającej się jej przepychem swoim i potęgą metresy, nie powziąć wzajemnej niechęci, wstrętu ku ojcu, żalu do niego. Szanować go nie mógł.
Marja wprawdzie nie dozwalała nigdy dzieciom jawnie mówić przeciw ojcu, tłumaczyła go, uniewinniała, pokrywała wiele milczeniem, ale były tak jawne i krzyczące zgorszenia, że z nich nic go nie mogło rozgrzeszyć.
W czasie napaści Damiensa król chwilowo zdał rządy na delfina, a pierwszą czynnością tego ostatniego było upoważnienie do wygnania margrabiny. Król, przestraszony zrazu, zgodził się na nie, a Michaud padł później ofiarą posłuszeństwa delfinowi.
Bardzo prędko potem Ludwik odebrał synowi rządy, który powrócił na dawne stanowisko, ale Pompadour, pamiętna obrazy swojej i trwogi, nie przebaczyła delfinowi i nie dała mu pokoju aż do zgonu swego.
Zmyślano najpotworniejszą baśń, jakoby pragnący panowania delfin posługiwał się Damiensem i był z nim w zmowie. Uczyniono delfina pomocnikiem i narzędziem jezuitów, których zakonu zwinięcie i kasata postanowione zostały. Wiadomo, jaką w tem rolę odegrał przyjaciel pani Pompadour, kardynał de Bernis.
Powierzenie rządów ministrowi ks. de Choiseul, podniesionemu nagle, postawiło go na czele nieprzyjaciół najzajadlejszych delfina. Przyczyniły się do tego osobiste niechęci i wstręty, a wpływ margrabiny. Delfin z ministrem, stworzonym przez metresę, obchodził się dumnie, okazując mu wzgardę, tak że Choiseul, do najwyższego stopnia rozdrażniony, rzekł mu raz w oczy:
— Mogę być skazanym na nieszczęście, że zostanę poddanym w. król. wysokości, ale nigdy nie będę jego sługą.
W kilka lat potem dzieło Choiseula i kardynała de Bernis — kasata jezuitów, uczyniło delfina nieprzejednanym wrogiem ministra.
Delfin i królowa Marja, sprzyjająca jezuitom, znaleźli się w szczupłej gromadce tych, którzy opłakiwali los zakonu. Ludwik XV trzymał z panią Pompadour, a Voltaire pisał o niej do swoich: „Ona trzyma z nami...“ Wśród tych wypadków, które dla bawiącego się króla były także rodzajem rozrywki, rodzina jego coraz się bardziej rozdzielała i odosobniała.
Życie królowej całe teraz było w ojcu i w synu, który, nieczynny, milczący, odepchnięty, spotwarzany, w kółku poufałem dawał się poznać jako umysł poważny i charakter energiczny. Żadna płochość nigdy go nie skaziła.
Surowe prawidła życia czyniły go dla płochego ojca sędzią strasznym. Samo jego prowadzenie się było potępieniem ojcowskiego. Matka miała nadzieję, że syn jej naprawi wszystko, co mąż zwichnął i nadwerężył.
Na nieszczęście, delfin, ciągle drażniony, niecierpliwiący się, zmuszony do ukrywania się z uczuciami i myślami, cierpieć zaczynał zarówno na ciele, jak na duszy. Przedwczesna otyłość, która dawała pozór zdrowia, a w istocie zwiastowała chorobę, nikomu zrazu nie wydawała się groźną. Pomimo szczęśliwego z żoną pożycia, której tylko niczem nieuzasadnioną zazdrość przypisywano, delfin wpadł w melancholję.
Otyłość zwiększająca się zmuszała ciągle już suknie rozpuszczać, cera stała się żółtą, oczy utraciły blask, siły go opuszczały. Doktorowie się niepokoili.
Przestrach matki doszedł do najwyższego stopnia, gdy znajdujący się podówczas w Wersalu delfin zasłabł nagle na zapalenie płuc i dysenterję. W listach nieszczęśliwej matki odbija się stan jej duszy w czasie kilkutygodniowej choroby syna, której tragicznego końca nie mógł się nikt spodziewać.
Naprzemiany zwątpienie i nadzieje miotały królową. Nadzieja jej cała była w Bogu i modlitwie. „To pewna, — pisze do prezydenta przyjaciela — że polepszyło mu się z dniem, gdy rozpoczęły się modlitwy. Gdy oddycham wolniej nieco, piszę do ciebie, prezydencie. Z łaski Bożej, oto już dni trzy, jak mu lepiej, noc była dobra, odpluwanie lepsze, gorączki mało... Zdaje się, że lekarstwa zrobiły dobry skutek. Szczęściem, że niema na nim tych oznak, które chorych na piersi cechują: głos ma tak mocny, jak dawniej, kaszel silny i jest bardzo wesoły. Ucieczmy się do największego lekarstwa: módlmy się do Boga, módlmy się z wiarą i zaufaniem“. Jeszcze list jeden pełen jest nadziei, — potem... milczenie...
Spełniło się, co było w przeznaczeniu męczeńskiem: syn ten jedyny, w którym Marja wszystkie złożyła nadzieje, chluba i pociecha rodziny, po trzytygodniowej chorobie, przeniesiony z Wersalu, którego nie lubił, do Fontainebleau, którego nie cierpiała królowa, skończył życie.
„Piszę do ciebie, kochany prezydencie, — odzywa się potem królowa w ostatnich dniach grudnia roku 1765 (delfin zmarł 20) — by ci tylko powiedzieć, że żyję jeszcze po mojem okropnem nieszczęściu... Nie mogę się tylko niem zajmować. Płaczę świętego, Bóg moją pociechą jedyną!“
Wkrótce potem dodaje w innym liście: „Nieszczęście moje codzień mi się okropniejszem wydaje; płaczę po synu i po przyjacielu, płaczę nad nieszczęściem państwa. Bóg tylko może łzy te osuszyć, i to szczęście, jakiego syn mój doznaje przez miłosierdzie Jego, pociesza mnie...“
W listach tych długo, długo jeden ten tylko ból się odbija.
Po zmarłym, opłakiwanym przez całą rodzinę, pozostawała królowej wdowa i dziecię, wnuk, na którego teraz zlała się cała jej miłość macierzyńska.
Lecz tych wszystkich ofiar i boleści, jakie Marja przeżyć musiała, nie dosyć jeszcze było przeznaczeniu, które jej świętą cierpliwość i poddanie się woli Bożej na najstraszliwsze narażało próby.
Zkolei straciwszy ukochaną Henrjetę, potem siostrę jej bliźnią infantkę, naostatku najukochańszego syna i wnuka, musiała patrzeć z trwogą na owdowiałą delfinową, która swojej niedoli podźwignąć nie mogła. Otoczona macierzyńskiemi królowej staraniami wkrótce po zgonie męża poczęła cierpieć. „Bardzo się niepokoję o delfinową, — pisała królowa do prezydenta: — kaszle ciągle, a zmiana jej twarzy jest okropna.“
Stan ten już się tylko później pogarszał. Czasami, chwilowo świeciła jakaś słaba nadzieja; potem znów symptomata niszczącej choroby wracały. Sprowadzono ze Szwajcarji najsłynniejszego z ówczesnych lekarzy, Tronchina. „Delfinowa — pisze później królowa — wczoraj trochę miała się lepiej, ale daleko do tego, aby było dobrze. Tem gorzej, że lekarze nic nie rozumieją choroby i mówią to otwarcie... Mogę powiedzieć, że od lat dwóch karmię się tylko goryczą“.
Mogła powiedzieć raczej, że się nią karmiła od chwili ukoronowania, które jej cierniową koroną skroń opasało. „Tronchin mówi, — dodaje nazajutrz — że chorobą jej jest wątroba, a piersi tylko cierpią od niej... Rodzaj wykrzywienia ciągle trwa; mówię: rodzaj, bo ono zdaje się jej nie szkodzić, przeciwnie. Mówi po wzięciu lekarstwa wczoraj, że się od początku choroby nigdy tak dobrze nie czuła. A! niech nam Bóg ją powróci! Żyjemy od dwóch lat w boleści i goryczy; lecz trzeba chcieć tego, co Bóg przeznacza. W chwili, gdy to piszę, przychodzą mi oznajmić, że noc spędziła bardzo dobrze“.
Pociecha ta z polepszenia stanu synowej trwała bardzo krótko; w marcu tegoż roku delfinowa skończyła życie... „Strata jej — odzywa się wkrótce po jej zgonie — przygnębia mię, a oprócz tego, że czuję ją, jak powinnam, przypomina mi inne“.
Trzeba było całej siły ducha, jaką dawała pobożność, aby zkolei przychodzące ciosy znieść z taką rezygnacją świętej, jaką widzimy w listach królowej.
Pozostawały jej jeszcze córki, wnuk, naostatek sędziwy ojciec, który z pogodą w duszy podzielał jej męczarnie.
Po zgonie delfina wkrótce przyjaciółka od lat czterdziestu, hrabina de Saint-Florentin, zmarła także, zostawiając po sobie wspomnienie najboleśniejszej straty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.