<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Nazajutrz późno już było po południu, gdy kareta, wioząca małego lorda wraz z panem Hawisem, wtoczyła się w długą aleję zamkową. Hrabia wydał rozkaz, aby chłopaczek przybył do niego na obiad, a z powodów, których nie raczył wyjawić nikomu, rozporządził także, aby mu nikt nie towarzyszył, nie chciał mieć świadków przy pierwszem spotkaniu. Pan Hawisam miał polecenie przywieźć go do zamku i natychmiast odjechać. Lord Fautleroy przez całą drogę ciekawie wyglądał z powozu i rozpatrywał się na wszystkie strony. Nic nie uszło uwagi jego: ani wspaniałość karety i zaprzężonych do niej szpaków, ani bogata, błyszcząca liberya stangreta i lokaja, ani herb z koroną, umieszczony na drzwiczkach; usiłował nawet odgadnąć jego znaczenie.
Gdy powóz zatrzymał się przed kratą parku, chłopczyk wychylił głowę przez okno, ażeby lepiej obejrzeć dwa duże lwy kamienne, zdobiące bramę. Otwierała ją właśnie kobieta młoda i miłej powierzchowności, która wybiegła z domku, pokrytego dzikiem winem, stojącego tuż przy bramie. Za nią wybiegło dwoje dzieci: usta miały rozwarte z podziwu, oczy rozszerzone wlepiły w chłopczyka, wyglądającego z karety, a i on ciekawie na nie patrzał. Kobieta ukłoniła się małemu lordowi z uprzejmym uśmiechem, dzieci, na znak jej, także kłaniały się nieśmiało.
— Czy ona mnie zna? — zapytał Cedryk zdziwiony — może mnie bierze za kogo innego.
Zdjął aksamitną czapeczkę i ukłonił się kobiecie, mówiąc swym dźwięcznym głosikiem:
— Jak się ma pani, dobry wieczór!
Uradowało to widocznie kobietę, uśmiech wyraźniejszy jeszcze rozjaśnił twarz jej poczciwą, błyszczącemi oczyma spojrzała na chłopczyka:
— Niech Bóg błogosławi waszę Dostojność! — zawołała — witaj nam, mylordzie! Oby ci Bóg dał szczęście!
Lord Fautleroy po raz drugi zdjął czapeczkę, a gdy powóz ruszył dalej, rzekł do prawnika:
— Jakaż to miła kobieta! Poznała mnie, musiała o mnie słyszeć. Dobrze, że te dzieci tak blizko mieszkają, będę mógł czasem się z niemi pobawić.
Pan Hawisam nic nie odpowiedział, nie uważał za stosowne objaśniać w tej chwili małego lorda, że zapewne nie wolno mu będzie bawić się z dziećmi stróża zamkowego. Ta wiadomość ominąć go nie mogła.
Powóz potoczył się dalej pomiędzy dwoma rzędami ogromnych i pięknych wiązów, któremi aleja była wysadzana. Rozłożyste ich gałęzie łączyły się prawie z sobą u góry, tworząc wspaniałe zielone sklepienie. Cedryk nigdy w życiu tak pięknych drzew nie widział. Bo też park, należący do zamku Dorincourt, zaliczany był do najpiękniejszych w Anglii. Zarośnięty odwiecznemi drzewami, utrzymany starannie, przedstawiał widok tak okazały, że chłopczyk był odurzony. Wszystko cieszyło go i zachwycało. Promienie zachodzącego słońca, jakby strumienie złota przelewały się przez zielone gęstwiny; zarośnięte ustronia pogrążone były w cieniu, a wszędzie panowała głęboka, uroczysta cisza.
Park ten, niezmiernie rozległy, przedstawiał coraz to inne widoki. Przed oczyma jadących migały kolejno, to gąszcze niezgłębione, to znów miejsca odsłonięte, piękne łąki, pokryte murawą, usiane dzikiemi kwiatami, lub całkowicie zasłane bujnem listowiem paproci. Nieraz Cedryk wykrzyknął z podziwu i zachwycenia, gdy nagle zając lub królik spłoszony zerwał się z pod nóg koni i umykał w krzaki, albo gromadka przepiórek podlatywała, trzepocąc skrzydłami. Mały lord klaskał w rączki z radości.
— Jakże tu ładnie! — mówił do pana Hawisama — daleko ładniej niż w Parku miejskim w Nowym-Yorku. A co za ogrom! Jedziemy, jedziemy, i jeszcze nie widać zamku.
— Od bramy parku do zamku jest ze cztery mile[1] — odpowiedział pan Hawisam.
Co chwila napotykano nowe cuda, ale nic tak nie zachwyciło Cedryka, jak stado danieli. Piękne zwierzęta leżały na murawie, turkot powozu nie spłoszył ich wcale, podniosły łebki, ozdobione dużemi rogami i spoglądały na jadących. Chłopczyk tylko w menażeryi widywał dotychczas żywe daniele, oczy jego zabłysły z radości.
— Czy one tu mieszkają? — zapytał.
— Tak — odrzekł prawnik — należą do hrabiego, tak samo, jak i park cały.
Ukazał się wreszcie i zamek. Potężne, szare mury starożytnej budowy wyglądały wspaniale, najeżone basztami, wieżyczkami, strzelnicami; ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się w licznych oknach, rzucały na nie blaski ogniste. W wielu miejscach dzikie wino i inne pnące się rośliny pokrywały mury. Przed głównem wejściem dużą przestrzeń zajmowały kwatery, zasadzone przepysznemi kwiatami.
— Jakże tu prześlicznie, jak prześlicznie! — powtarzał Cedryk, spoglądając na wszystkie strony z zachwyceniem — nigdy nic podobnego nie widziałem, to tak wygląda, jak owe pałace zaczarowane, co to są w bajkach!
Przez wielkie drzwi wchodowe, na ścieżaj rozwarte, widać było mnóstwo służby, ustawionej we dwa rzędy w postawie pełnej uszanowania. Wszystkie oczy wlepione były w małego lorda, wysiadającego z powozu. On także z ciekawością wielką patrzał na ich piękną, pozłocistą liberyą, miał ochotę zapytać prawnika, co oni tu robią wszyscy? Na myśl mu nawet nie przyszło, że ci ludzie, starzy i młodzi, stali tam jedynie po to, aby powitać i uczcić małego chłopczyka, który kiedyś miał być panem tych wszystkich okazałości: i zamku, podobnego do zaczarowanych pałaców z bajki, i rozległego parku, gdzie wśród drzew olbrzymich, wśród łąk zielonych i paproci skakały zające i króliki, a daniele o pięknych rogach drzemały na murawie. Dwa tygodnie minęły zaledwie od tej pory, gdy ten chłopczyna siedział w sklepie korzennym na beczułce mączki cukrowej lub pudle z mydłem i wywijając nóżkami w powietrzu słuchał, jak pan Hobbes rozprawiał o polityce; we śnie nawet nie przeczuwał tych wielkości, które tak niespodziewanie miały spaść na niego. A oto dziś wchodził do zamku pomiędzy dwoma rzędami służby wygalonowanej, czatującej na jego skinienie, wchodził jako dziedzic i pan przyszły. Na czele służby stała sędziwa kobieta, ubrana w gładką suknię czarną jedwabną. Pan Hawisam zwrócił się do niej i rzekł, wskazując chłopczyka, którego prowadził za rękę:
— Oto jest lord Fautleroy, pani Millon; mylordzie, oto pani Millon, gospodyni zamkowa.
Cedryk wyciągnął rękę do kobiety.
— Jak się ma pani — powiedział ze zwykłą swoją uprzejmością i prostotą — dziękuję za tego ślicznego kota, wszak to pani go przysłała do mieszkania mamy? Bardzo, bardzo dziękuję.
— Wszędzie poznałabym odrazu jego Dostojność — rzekła kobieta, a uśmiech zadowolenia twarz jej rozjaśnił — zdaje mi się, że widzę kapitana. Wielki to dzień, mylordzie, wielki i uroczysty.
Cedryk napróżno usiłował odgadnąć, dlaczego to był dzień wielki i uroczysty? Staruszka patrzała na niego z dziwnem rozrzewnieniem, łza nawet błysnęła w jej oku, lecz nie musiała to być łza smutku, gdyż uśmiechnęła się znowu do chłopczyka i pochylając mu się do ucha, rzekła półgłosem:
— Jest jeszcze i kotka takaż sama, ma dwoje kociątek, możeby je zanieść do pokojów waszej Dostojności?








  1. Mila angielska równa jest prawie wiorście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.