>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Maciej
Podtytuł Portret
Pochodzenie „Rola“, 1887, nr 40-42
Redaktor Jan Jeleński
Wydawca Jan Jeleński
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MACIEJ
PORTRET
przez
Klemensa Junoszę.





Znała go cała wieś — i ja go znałem dobrze. Osobliwego nie było w nim nic, bo i cóż mogłoby być tak szczególnego w chłopie — a to chłop był, najzwyczajniejszy pod słońcem... mazurskiem.
Nosił sukmanę grubą, ujętą w pasie szerokim rzemieniem, czapkę baranią, wielką jak wronie gniazdo i ciężkie, niezgrabne buciska.
Stąpał w nich jak słoń, a gdy mu się weselić i tańczyć zachciało, gdy ująwszy wpół jaką przysadzistą piękność, zaśpiewał i puścił się w pląsy, to podłoga w karczmie trzeszczała, drżały szyby w oknach, a szynkarz z przerażeniem spoglądał na sufit, — czy się nie zawali do licha?!
Ale to już dawne dzieje.
Dziś Maciej już nie żyje, a i te piękności z któremi oberka ongi wywijał, leżą na cmentarzu pod brzozami.
Może, może znajdzie się jeszcze jaka zgarbiona we troje, pomarszczona na gębie, niby uschła gruszka, starowina, może, powiadam, znajdzie się jeszcze jaka co siedzi na przypiecku i opowiada bajki prawnukom — ale wątpię, bo śmierć zawsze łazi po wsi i kosi a kosi; najbardziej zaś drobne dziatki i takie oto stare baby wybiera.
Z chłopem to jej zawsze trudniej, bo chłop mocny, a Macieja to ledwie, ledwie że zmogła.
Łaziła też za nim, łaziła przez długie lata, może ze dwadzieścia razy zaglądała mu w oczy, ale chłop twardy był jak krzemień, nie dawał się...
Ma się rozumieć że wreszcie go zmogła, bo silniejsza, bo jej Bóg miłosierny dał prawo nad każdem stworzeniem; ale napracowała, napracowała się dość.
Jak Maciej na świat przyszedł, będzie temu lat ośmdziesiąt może — bo i najstarsi ludzie tego nie mają w pamięci — to akurat wiosna zaczynała się z zimą mocować, mróz z deszczem wojował, a śnieg wylegiwał się po rowach i po wądołach, bo mu jeszcze słońce poradzić nie mogło.
Pewnie to musiało być przy końcu Lutego miesiąca, skoro chłopca na Macieja ochrzcili.
Jak skoro tylko Maciusia w kołyskę włożyli, zaraz śmierć przy drzwiach stanęła i pilnowała go już ciągle.
Pojechali kumowie do kościoła, dziecko jak Pan Bóg przykazał ochrzcili, potem ogrzali się trochę w karczmie i powracali do domu; ale oto kuma zdrzemnęła się trochę, bo ją zimno rozebrało po kościach i dzieciak wyleciał z woza, niby wiązeczka grochowin.
Już się śmierć schylała po niego, już go chciała podnosić, ale chłopak wrzeszczał tęgo, druga furmanka nadjechała i wzięła go z drogi.
Później znów, jak już lato nastało, matka poszła grządki w ogrodzie pleć, tymczasem zjawił się wieprz, trącił ryjem we drzwi, wszedł do chałupy i już był napoczął Maćka, ale dzieciak mocny był, znów wrzasnął tęgo, matka usłyszała i nadbiegła.
Ocalał tedy Maciek, tylko mu na lewej ręce, po wieprzowych zębach, znaki na całe życie zostały.
Później chłopiec już łaził, a że dowcipny okrutnie był i miarkował że w garnku jedzenie się gotuje, więc się na komin wgramolił. Od wióra koszulina się na nim zajęła i byłby się spalił na szczęt, ale akurat znów sąsiadka przyszła soli pożyczyć i zobaczywszy co jest, konew wody na Maćka wylała i nie było mu nic, tylko przeląkł się okrutnie, tak, że później może ze dwa tygodnie do komina nie łaził.
Już ze trzy lata miał, już po wsi, po ulicy sam chodził, gdy wpadł w rów koło kuźni i topić się zaczął, ale się nie utopił, bo go kowal z wody wydobył; — dał mu ze trzy razy pięścią w kark, aż jęknęło, a zapowiedział przytem, że jak się Maciek drugi raz utopi, to dostanie takie wnyki, że aż „w niebie będzie słychać“.
Dobry bo to i człowieczysko był ten kowal, serce miłosierne miał, a pięść jak z żelaza.
Maciek posłuchał kowala i nie utopił się nigdy, bo choć raz, tęgim parobczakiem już będąc, przez zamarzłą rzekę przejeżdżał i lód się pod nim załamał, wydobył się jednak na ląd o własnej mocy, i tylko go potem febra coś przez trzy kwartały trzęsła.
Zresztą już ciężkich przygód nie miał, tylko raz go fura z drzewem przygniotła i raz na czarną ospę przez sześć tygodni przeleżał.
W wojsku też był szczęśliwy, może dlatego że nie pytał nic, jak kazali walić, to walił na prawo i na lewo, gdzie trafił, na oślep. Kule latały koło niego jak osy, ale nie ukąsiła go żadna, tylko go raz piką w nogę kolnęli ale tak delikatnie, że nie trzeba było nawet nogi urzynać.
Wojowanie Maćkowe było niedługie, ale gorące, a jak się skończyło, powrócił Maciek do swojej wioski, ożenił się, dzieci dochował, no i siedział na wsi aż do śmierci. Literami biografię Macieja można bardzo króciutko opisać. Orał, bronował, siał, żął, kosił, młócił, woził snopki z pola i zboże żydom odstawiał, sosny ścinał w boru i do bindugi wywoził.
Oto wszystko.
Gdyby jednak przyszło komu do głowy wyrazić te roboty w cyfrach i podsumować je razem, gdyby kto chciał obliczyć ile to on morgów wysiał!?
Jedne woły starzały się, drugie rosły i znów się starzały, a on wciąż chodził za sochą, wciąż nowe skiby odwracał.
A porachujcie no, mądrzy ludzie, ile tysięcy mil za broną przeleciał, ile korcy nasienia w pulchną rolę wrzucił, ile snopów użął, ile się cepami namachał, ile worków zboża na swoim grzbiecie wydźwigał.
Wielkie hrabstwo ufundowaćby można z tych morgów wysianych, zbronowanych, skoszonych i wyżętych przez Macieja, — wielkie piękne hrabstwo!
A ile to on sosen w boru ściął, ile nadźwigał się ich.
Lecz dajmy pokój sumowaniu i cyfrom, bo może niejeden z takich co o swej pracy dużo opowiada, zobaczywszy ów rachunek zawstydziłby się, może miałby sny przykre.
Maciej sam swojej pracy nie liczył i nigdy o niej nie mówił. Gdy słońce wstawało — i on wstawał także, zaprzęgał woły do sochy, albo szkapę do brony według tego jak mu wypadało, albo też brał do ręki sierp, siekierę, lub cepy i szedł do roboty.
W południe wypoczął, podjadł sobie i znów do wieczora robił i tak mu schodził tydzień za tygodniem, rok za rokiem i ani się obejrzał jak życie zeszło — długie pracowite.
W niedzielę, przywdział nową sukmanę i do kościoła szedł — czasem po południu zabawił się z kumami, czasem podochocił sobie, ale nazajutrz znowuż przy robocie był jak zwykle, jak co dzień.
Za pańszczyzny robił na dworskiem, potem na swojem własnem, ale zawsze robił, choć mu się grzbiet, niegdyś prosty i równy, kabłąkowato zginać począł, choć włosy na głowie bielały.
W ostatnich czasach jakoś, nieraz go dziwne znużenie napadało. Bywało, ni z tego ni z owego, ręce i nogi mu omdleją; brodę na piersiach zeprze i drzemie. Drzemie chwilkę, a potem, gdy sen go minie, znów jest zdatny do roboty, jako zwykle.
Miarkował chłopisko że życie ku końcowi się ma, a że nie chciał aby po jego śmierci dzieci prawować się miały i kłócić, żeby zgorszenia ludzkiego i obrazy boskiej nie było, zawołał syna, statecznego już, żonatego gospodarza — i córkę, co w drugiej wsi za chłopem od kilku lat była (bo tylko dwoje dzieci miał), wybrał się z niemi, porządnie, furmanką, do rejenta, żeby akt zrobić, za życia majątkiem rozporządzić — spokój uczynić.
Siedzieli całe dwa dni w mieście, dumali, radzili, i rejent także swoje słowo wtrącał, i tak opisali: że syn całe gospodarstwo po ojcu weźmie, a połowę tego co warte jest, pieniędzmi siostrze zapłaci. Przystali na to i córka i zięć, i syn z synową, opisali wszystko sprawiedliwie, podpisali, rejent im dał papiery z pieczęciami, i stał się już między familią spokój na wieczne czasy.
Chyba że wnuki, jak podrosną i jak ich więcej będzie, zaczną się między sobą, o ten szmatek świętej ziemi, za łby wodzić, ale tymczasem zgoda święta być musi.
Nawet, po prawdzie, nie może być między bratem a siostrą żadnej kwestyi, bo on w jednej wsi, ona w drugiej, ani o miedzę zatem, ani o bydlę, ani o szkodę w polu sporu być nie może.
Rejent starego buntował, żeby dzieciom nie odpisywał wszystkiego, żeby sobie chociaż co nieco zostawił, bo na dziecinnej łasce być niedobra rzecz. Bywa że taki ojciec i z głodu przymrze i poniewierki dozna, a jak z dopuszczenia Bożego słabość na niego przyjdzie, to i łyżki wody nie podadzą.
— Bajki, wielmożny rejencie — odpowiedział Maciej — mnie ta moje dzieci krzywdy nie zrobią.
— Także to jesteś pewny, mój człowieku?
— Mogą ociec być pewne — odpowiedział rezolutnie syn — mogą ociec u mnie do samej śmierci być.
— A, ty mądry jesteś! — wtrąciła córka — gospodarstwo bierzesz, dobytek bierzesz i jeszcze ojca chcesz brać?!... Niedoczekanie twoje!
— Jo, jeno staję za sprawiedliwością, jako się co kuzdemu przynależy: ociec idzie za synem, a matka zaś za córka... Żeby, na to mówiący, matula żyli, to niechby ta siedzieli se u ciebie, jabym nawet marnego słowa nie rzeknął.
— A juści!
— Moi dobrzy ludzie — rzekł rejent — jakże się cieszę słysząc wasze słowa! — tak rzadko dziś się zdarza spotkać podobne przykłady...
— Jo, dopraszam się łaski prześwietnego regenta — rzekł syn.
— O cóż to?
— Dopraszam się łaski prześwietnego regenta, żeby już nijakiej chwestyi nie było, jeno po świętej sprawiedliwości, to niech wielmożny regent dopiszą jeszcze w akcie, jako się ociec od dzisiejszego dnia do mnie należą.
— To już, mój kochany niech sam ojciec postanowi przy kim chce być, ale z waszej strony to bardzo chwalebnie, że się tak o to spieracie, bardzo poczciwie, bardzo dobrze. Szanujecie czwarte przykazanie, i za to też Pan Bóg błogosławić wam będzie.
— A jeno — odezwała się córka — wielmożny regent nie wie — ociec stare są, ale do roboty to ociec za dwóch młodych zrobią — brat je spekulantny, on to se dobrze pomiarkował i rozkalkulował w głowie...
Rejent skrzywił się i ramionami wzruszył.
— Jak tam sobie chcecie — rzekł — u kogo ojciec zechce, u tego będzie; w akcie zapisałem że o utrzymaniu ojca macie myśleć oboje.
Maciej postanowił przy synu pozostać. Powrócił tedy do wsi i wszystko poszło po dawnemu.
Niby to stary wypoczynek miał, ale prawdziwie go nie miał; niby miało mu być lżej, ale w istocie lżej nie było.
Syn go do pracy nie przynaglał, i synowa niezgorsza kobieta była, nie robiła staremu przykrości.
Czasem sama, bywało, powiada:
— Niech se ociec spoczną, niech se do kościoła pójdą, niech na swoje stare lata uważą.
Odpowiadał na to Maciej:
— Dobrze, posłucham się; dziś spocznę, bo mi jakoś po krzyżu mrówki chodzą; niech co chce będzie ostanę w chałupie.
Zapala tedy fajkę i siada przed domem.
Pali, siedzi może jakie dwa pacierze, może trzy, ale już go coś podnosi, już mu nagaduje do ucha: — A ty taki, owaki! a czy na ciebie święto, żebyś po próżności siedział? czy ty cygan, czy ty niedowiarek, żebyś oto dzień Boży marnował?! Ludzie w polu, ludzie w lesie, ludzie przy dobytku, a ty oto siadłeś sobie i siedzisz. Mało brakuje żebyś się położył i leżał...
Nie dosiedzi Maciej, nie może, bo mu wyraźnie coś gada a gada do ucha, jak żywe, jak człowiek, jak, nieprzymierzając, ksiądz na ambonie.
Więc zrywa się dziad i, według tego jaka pora na świecie, złapie sierp albo kosę i idzie w pole, albo do stodoły z cepami, albo drew urąbie, albo koło obejścia jaki porządek zrobi, byle tylko próżno nie siedzieć.
Była późna jesień.
Od dziewięciu dni mżył deszczyk, kapuśniaczek drobniutki, taki co to do kości przenika; mżył bez przerwy, ciągle, nieustannie. Drogi rozmokły, na groblach potworzyły się przepaście, że przejechać nie sposób.
Cały świat zrobił się szary, smutny i brudny. Drzewa z liści obdarte, łąki poczerniałe, gdzie jaki dołek to kałuża. Ze strzech wciąż się leje, a w podwórkach, w ulicy, co przez wieś się ciągnie, błoto.
Gdzie tylko spojrzeć, błoto, błoto i błoto.
W taki to czas wypadło Maciejowemu synowi po sosnę do lasu pojechać. Ciężka rzecz, ale jak trzeba to trzeba.
Raniuteńko wybrali się oba z ojcem, jak tylko dzień się zrobił. Zaprzęgli woły, bo koń z takiego błota nie wyciągnie, i powlekli się po groblach.
Gawędzili sobie przez drogę o kłopotach, podatkach, o różnych gospodarskich rzeczach, i tak oto gwarząc zajechali do lasu.
Sosna dawniej już kupiona, ocechowana, stała na dogodnem miejscu, na wzgórku. Wzięli się oba do siekier, ścięli ją, obrąbali wierzch, jak się należy.
Sztuka była piękna, gruba, długa, prosta, ale też i ciężka kaducznie. Ledwie że ledwie ją na wóz wpakowali.
Syn, chłop tęgi, mocny, jednak się przy tem dźwiganiu zasapał, ojciec nie pokazywał po sobie że mu ciężko, dźwigał powoli, równo, bez szarpania, jak dobry wół, gdy się tęgo nogami w ziemię weprze i pomaleńku karkiem forsuje.
Dwa tęgie drągi złamali przy onem dźwiganiu, ale sosna, koniec końców, była na wozie.
Syn zaczął zbierać resztki siana, które był wołom porzucił, a stary Maciej siadł tymczasem na wzgórku, przeciągnął się i ziewnął kilka razy, jak senny. W istocie jednak senny on nie był, bo na jesieni noc długa, można się wyspać do woli, ale się z nim coś dziwnego robiło. W rękach i w nogach omdlenie jakieś czuł, a po krzyżu przebiegały go dreszcze.
Podniósł się jednak, stanął, wyprostował się i powoli poszedł za furą.
Póki w lesie, gdzie twardziej, było jeszcze pół biedy, tęgie woliska, dobrze utrzymane, silne, ciągnęły aż jarzmo skrzypiało, ale jak wjechali na groblę, — a paskudna to i grobla była — jak się przednie koła zapadły w wybój, tak ani rusz.
A tu błoto gęste, czarne, prawie po same osie.
Woły stanęły.
Krzyczy ojciec, krzyczy syn: „heć! heć!“, ale gdzie tam. Ani „heć“ nie pomaga, ani „kso“; szarpną bydlęta w prawo — nic; w lewo, tak samo nic; wóz się tak zaparł, jakby już do sądnego dnia miał na tej grobli pozostać.
— Oj, nieszczęście nasze! — mówi syn.
— Bajki, bajki Michałku, — odpowiada Maciej — wyleziem. Woliska, Bogu dziękować, dobre, a i nas dwóch chłopów je, — to także za jednego woła będzie. Weźno się z tamtej strony pod przodek, dźwignij, aby z dołu. Dalej wraz! heć! śmignijno czerwonego batem! heć, heć!
Chłopy stęknęli, woły łby aż do ziemi zniżyły — wóz się ruszył.
— Ano, widzisz Michałku — rzekł stary — przy pomocy Boga miłosiernego, wyleźliśmy jakoś.
Jeszcze im się tak coś trzy razy wóz zapadał i trzy razy go ojciec z synem na krzepkich ramionach podnosili, w najgorszem zaś miejscu, we wsi samej, nie mordowali się już, tylko od sąsiada drugą parę wołów wzięli, przyprzęgli i tak sprowadzili sosnę na podwórze.
Wieczorem, gdy do kolacyi siedli, stary mało co jadł i prawie nic nie mówił. Nikt wszakże na to nie uważał, bo Maciej miał taki obyczaj, że jak czasem zamedytował się o czem, to bywało i dzień i dwa pary z ust nie puścił i słowa do nikogo nie przemówił.
Nazajutrz z rana syn z synową na jarmark się wybrali, w domu Maciej tylko został i Nastka, mała dziewuszka, co jej ledwie dziesięć lat minęło. Maciej jeszcze spał.
Nastka poszła do krów, postała trochę przed domem, drew potem przyniosła, wody, naskrobała kartofli, a Maciej wciąż spał.
Zaczęło to dziwić i niepokoić dziewczynę.
Przyszła tedy do tapczana, co staremu za łóżko służył, i mówi.
— Dziadziu! dziadziu! a dyć niech dziadzio wstają, bo już chyba południe niedługo!
Stary otworzył oczy.
— Oj, dziadziu! dziadziu! — zawołała z przerażeniem — nie patrzajta się tak strasznie, bo ja się boję! Oj! dziadziu! nie patrzajta wy się tak!
Maciej zdawał się nie słyszeć.
— Dziadziu! dziadziu! — krzyczała Nastka z całej mocy — czy wy żywe, czy wy umarłe? Tatulo pojechali, matula pojechali, a wy tak patrzyta... Przemówta że choć słówko, dziadziu...
Żadnej odpowiedzi.
Dziewczyna wybiegła przed dom i zaczęła krzyczeć w niebogłosy.
Kilka sąsiadek przyszło do izby, popatrzyły na starca, pokiwały smutnie głowami.
— Musi to już z naszym Maciejem skutek... — rzekła jedna z westchnieniem.
— Bo i pewnie że dochodzi, bo mu się tak nos śkaradnie wyciągnął; żeby choć Michałowie nadjechali; trzebaby i po księdza.
— A juści; jakże tak krześciańską duszę przez świętej spowiedzi ostawić!...
— Chodzili dziadzio, chodzili do spowiedzi na Siewną, jak odpust był w Woli, — wtrąciła Nastka.
— To i co? Odpust odpustem, a jak Bóg Najwyższy śmierć daje... Skoczno ty Nastka po starą Marcinową, może ona jeszcze jakie lekarstwo narai...
Dziewczyna pobiegła, jak mogła najprędzej. Przerażenie ją ogarniało i żal, bo dziadek bardzo dobry był dla niej: nieraz jej obwarzanków z miasta przywiózł, ładne bajki umiał opowiadać.
Marcinowa niedługo dała na siebie czekać.
Przybiegła zadyszana i zaraz energicznie wzięła się do rzeczy. Jako znawczyni swego fachu, odrazu poznała że się w chłopie „coś“ oberwało.
Na taki wypadek dobrze jest smarować plecy psiem sadłem, ale że owego specyfiku nie było pod ręką, więc wzięła okowity, poszeptała coś nad nią, napiła się sama, potem wlała trochę w usta choremu, który leżał jak bezwładny i żadnego oporu nie stawiał.
Następnie zaczęła go okadzać...
W ciasnej izbie aż duszno zrobiło się od dymu, starego porwał kaszel.
Marcinowa z tryumfem spojrzała na kumoszki, gdyż, bądź co bądź, chociaż kaszlem chory dał znak życia.
Zachęcona powodzeniem, jeszcze energiczniej wzięła się do kadzenia, smarowania i natrząsania.
Maciej przemówił.
Słabym głosem zażądał żeby posłano po księdza.
Gdy Michałowie wrócili z jarmarku, zastali pełną izbę ludzi. Na wieść że Maciej umiera, poschodzili się sąsiedzi i sąsiadki, każdy po swojemu radził, każdy chciał ratować.
Michałowa, ujrzawszy co się dzieje, zaczęła głośno lamentować, wtórowała jej w tem Nastka; inne babiny także ocierały łzy i, nie krępując się bynajmniej obecnością chorego, który wszystko słyszał i miał przytomność, wychwalały jego przymioty i opłakiwały stratę.
Jedna stręczyła nawet parobka, który miał brak Macieja w gospodarstwie zastąpić.
W nocy ksiądz przyjechał.
Wszyscy wyszli z izby, i Maciej, przytomny, spokojny, jakby się nie na śmierć, ale w podróż niedaleką wybierał, odbywał spowiedź z całego życia swego.
Takie to życie było długie, takie niezmarnowane i owocne, a do opowiadania tak niewiele materyału dawało...
Ta dusza, która miała niezadługo ulecieć, przez ośmdziesiąt lat mieszkała w chłopskiem ciele wpół uśpiona. Nie miotały nią żadne namiętności gwałtowne, nie dźwigała na sobie krzywd cudzych, ani grzechów wielkich.
Przebiegał Maciej pamięcią życie swoje, rozpamiętywał je, przywoływał wspomnienia chwil dawno ubiegłych, żeby się oskarżyć, żeby uzyskać przebaczenie od Tego, w którego moc, sprawiedliwość i dobroć tak silnie, tak gorąco wierzył.
Bił się twardą ręką w piersi wyschłe i jęczał, korzył i żałował szczerze, całem sercem.
Może miał cudzą śmierć na sumieniu... Pewnie że miał, ale to było na wojnie. On także swoją pierś na pociski nadstawiał, i na jego głowę dybano, a zawsze, nim się krwawe starcie zaczęło, to przecież ksiądz błogosławił walczących... A potem, gdy szeregi opuścił, gdy do wioski powrócił i do pracy się zabrał, to już mu życie szło spokojnie, dnie za dniami płynęły jak woda w rzeczułce, i tak były jednakie, tak podobne do siebie, jak krople, z których owa woda się składa.
Grzeszył... juścić grzeszył, bo któryż człowiek nie grzeszy? Czasami podochocił sobie zanadto; czasem się zniecierpliwił i na woły zaklął; czasem się z sąsiadem przemówił. Grzeszył, ale z jaką skruchą, z jaką pokorą się oskarża!
Z jaką wiarą, wita nowe życie, które go oczekuje za grobem! Oto lada chwila, lada moment, powołany zostanie w insze światy, przed Majestat Boski, ujrzy zastępy aniołów, usłyszy ich pienia.
Cóż dla niego znaczy śmierć ziemska, cóż mu strasznego trumna, grób, cmentarz?! kiedy on wierzy silnie, niezachwianie, że to tylko przejście do lepszego nieskończonego życia.
Gdyby miał wątpliwości jakie — gdyby przypuszczał że po za grobem jest próżnia i nicość, czyż nie włóczyłby się u nóg Marcinowej — lekarki, — nie błagał, nie żebrał o przedłużenie życia, choćby na rok, na kwartał, na tydzień...
Gdyby przypuszczał, że po za grobem jest nicość, czyż nie oddałby ostatniego grosza, ostatniej kapoty z grzbietu, zato żeby jeszcze chociaż jeden dzień za sochą pochodzić, choćby jeden wóz z błota wydźwignąć, ale to jemu nie w głowie.
On wyorał, wyżął, wykosił te morgi, które mu wyznaczono, skończył swoją robotę i odchodzi od niej spokojnie, bez żalu, z przeświadczeniem że zrobił wszystko co był zrobić powinien.
Wyspowiadał się, zrzucił jedyny ciężar jaki miał na duszy, i teraz pogodnem okiem patrzy w przyszłość, która przedstawia mu się jasno, bez żadnych wątpliwości i zagadek.
Twarz jego promienieje radością, czuje się lżejszym, silniejszym.
Po odjeździe księdza, złożył ręce na piersiach i leżąc długo jeszcze się modlił.
Już wszyscy dawno posnęli, światło było zgaszone. Wiatr rozpędził chmury i przez małe okienko chaty widać było skrawek nieba i gwiazdy.
Gwiazdy to dobrze Maciejowi znane, może ukazały się umyślnie aby go powitać, jako stara dawna znajomość; przyglądał im się nieraz w nocy woły pasąc, patrzył jak płyną powoli po niebie, miarkował po ich ruchu, czy słońce prędko wstanie, wpatrywał się w nie godzinami całemi.
Teraz są one jeszcze dla niego droższe i ciekawsze. Niedługo spodziewa się zobaczyć je bliżej, bo gwiazdy w górze są. Bóg nad niemi mieszka na wysokości i dusze ludzkie powołuje do siebie.
Leży Maciej, w gwiazdy patrzy, o niebie rozmyśla. Nie dolega mu nic, bólu żadnego nie czuje, tylko co siły mu braknie, probuje się podnieść. Wstał.
Już szarzało trochę przededniem, koguty piały. Maciej zwlókł się z posłania, kożuch zarzucił na grzbiet i wyszedł z chałupy.
Obszedł całe gospodarstwo synowskie, zajrzał do bydła, do koni, a potem na kamieniu usiadł i pacierze odmawiał. Tymczasem mrok się rozpraszał, drzewa, domy, żórawie studzienne zaczęły wychylać się z ciemności; świat się osrebrzył, zaróżowił, ozłocił, dawno niewidziane słońce zapaliło się jasnością wielką na wschodzie.
Patrzył się w nie Maciej, zamglonym gasnącym wzrokiem, a tu już w chacie przebudzili się, syn wyszedł na podwórze.
— Lepiej wam ojcze? — zapytał starego.
— Nie, mój Michałku, nie lepiej, czekam ja tu na ciebie od świtania.
— A co?
— Trzebaby parę tarciczek suchych wybrać na trumnę.
— Ej poco? Bóg miłosierny odmieni.
— Nie odmieni, nie odmieni — chodź synu, zawdy człowiekowi milej jak sobie sam porządne deski wybierze. Toć ci więcej majątku nie wezmę mój synu.
Poszedł stary z synem, deski wybrał, o gospodarstwie z nim przytem rozmawiał, doradzał żeby czerwonego wołu sprzedać, żeby obórkę nową postawić, a na połowę chałupy poszycie świeże dać. I tak im na tej pogawędce parę godzin zeszło.
Wróciwszy do izby Maciej białą koszulę włożył i po kuma Jędrzeja posłał, co golić umiał.
— Oskrobcie mi krzynkę brodzinę, — rzekł do przybyłego — żebym nie stanął przed Panem Jezusem i przed Świętymi Pańskiemi jako cygan. Oskrobcie Jędrusiu. Bóg nagrodzi...
Kum Jędrzej wzdychając zabrał się do tej czynności. Brzytwę z kawałka starej kosy zrobioną, naostrzył na progu i oskrobał twarz Maciejowi rzetelnie, że ani jednego włoska na kościstych i wyschłych policzkach nie zostało.
Syn i wszyscy domowi patrzyli na te przygotowania bez zdumienia, ale z nadzieją że się staremu polepszy, że się podźwignie z niemocy.
Prosili go żeby jadł, bo to najlepsze lekarstwo, podobno nawet synowa umyślnie nagotowała kapusty ze słoniną, ale Maciej jeść nie chciał, wody się tylko napił i legł na tapczanie.
W nocy, gdy już wszyscy usnęli, a przez okienko gwiazdy było widać, stary Maciej westchnął ciężko.
Było to jego ostatnie westchnienie.
Pies na podwórzu zaczął wyć żałośnie.
Widać zobaczył śmierć, która przez tyle lat za chłopem chodziła.
Zmogła go nareszcie, bo była silniejsza, bo jej Bóg miłosierny dał taką moc, że każde żyjące stworzenie pod jej panowanie podpada...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.