Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gaston Dauberive odprowadziwszy gościa aż do schodów, wrócił do pracowni i podbiegł do okna.Ale spotkał go zawód, roleta bowiem była spuszczona.
— Wyszła — rzekł z westchnieniem — zobaczę ją dopiero jutro. Przeklęta wizyta, byłbym poszedł za nią i może znalazł sposobność zapoznać się. Lecz cóż ja mówię? to bluźnierstwo!... Nazywam przeklętą wizytę człowieka, przyjaciela sztuki, który dał mi zarobić dziesięć tysięcy franków, i napełnił kieszeń moją w chwili, gdy była pustą aż do dna... Niech go Bóg błogosławi, dał mi przynajmniej możność posmarować łapę odźwiernego z przeciwka i rozwiązać mu język o mojej nieznajomej... Nie trzeba tracić czasu, pójdę natychmiast, tylko należy się trochę przebrać... Otóż jestem bogaty! Paweł ma słuszność, gdy mówi, że kto ma pugilares pełny, może wszystkiego próbować i mieć nadzieję...
— Dziwna rzecz, słowo honoru — mówił dalej do siebie — ile to powagi i ile śmiałości dodaje człowiekowi kieszeń pełna... Zdaje mi się, żem niepodobny wcale do tego, jakim byłem jeszcze przed godziną, i tak się zmieniłem, że nie poznaję sam siebie.
Ubrawszy się, włożył do portmonetki jeden z pięciu biletów i opuścił mieszkanie.
— Trzeba na drobniejsze zmienić — myślał dalej, znalazłszy się na ulicy — a przedewszystkiem zapłacić dług memu restauratorowi, który, prawdę posiedziawszy, żywi mię bardzo źle, ale bądź co bądź żywi... a potem do odźwiernego.
Gaston stołował się w restauracji przy ulicy des Martyrs, gdzie zbierali się artyści pozostający bez pracy, literaci nie mogący znaleźć wydawców, autorzy dramatyczni, których sztuk teatry nie przyjmowały i tym podobni ludzie niepewnych dochodów. Cena obiadów była tam bardzo skromna, ale też i pożywienie było jeszcze skromniejsze.
Gaston zapłacił za miesiąc zaległy i bieżący i wprost z restauracji udał się na ulicę Trudaine.
Dom zamieszkiwany przez piękną blondynkę, o której chciał zasięgnąć wiadomości, był narożnym przy zbiegu dwóch ulic Bochard-de-Saron i alei.
Gmach ogromny, świeżej budowy i z powierzchowności wspaniały, jak prawie wszystkie domy tej dzielnicy, która w przeciągu dwóch lat nabrała cechy arystokratycznej. Ale fizjonomja to mylna, mieszkania tam bowiem poszukiwane są głównie przez kapitalistów żyjących z procentu, przez kupców, którzy się wycofali z interesów, wyższych urzędników, przez kobiety z półświatka i nakoniec przez artystów.
Gaston podszedł do drzwi i zawahał się. W chwili stanowczej zabrakło mu odwagi, wreszcie przyszła mu myśl, że postępowanie jego jest niedelikatne. Badać odźwiernego o jedną z lokatorek, przekupywać go, płacić za jego niedyskrecję i uchybienie obowiązkom, wydało mu się niezbyt szlachetne i ryzykowne. A jeżeli wypadkiem rodzice jej dowiedzą się o tem, w takim razie potrzeba raz na zawsze utracić nadzieję poznania jej. Lecz z drugiej strony, jeżeli się nie zapyta, pozostanie w dotychczasowej niepewności, w której dłużej już żyć nie zdoła.
Ważył się z myślami, lecz w końcu, jak łatwo było do przewidzenia, miłość odniosła zwycięstwo nad radami rozumu.
Wszedł.
Odźwierna, której mąż był woźnym w pewnej instytucji administracyjnej, tylko co zapaliła gaz na schodach i schodziła do swej loży. Spostrzegłszy młodego człowieka, zatrzymała się na ostatnim stopniu i zapytała:
— Czego pan sobie życzy?
Gaston uczuł krew występującą mu na twarz, nie wiedział od czego rozpocząć rozmowę i jak wytłómaczyć cel swego przybycia.
— Mam parę słów powiedzieć pani — odrzekł zmieszany.
— Słucham, niech pan mówi.
— Wolałbym pomówić w loży, niż na schodach.
— Więc to jakiś sekret?
Młody rzeźbiarz nic nie odpowiedział, wszedł za odźwierną do loży, wyjął z kieszeni zawczasu przygotowany bilet pięćdziesięciofrankowy i podając go, rzekł nieśmiało.
— Przedewszystkiem proszę przyjąć to odemnie jako małe wynagrodzenie za subjekcję, jaką pani sprawiam.
Odźwierna przygryzła usta i zapytała sucho:
— Co takiego? Zapytanie to zmieszało jeszcze więcej młodego człowieka i było to tak widocznem, a zarazem komicznem, iż odźwierna aż się roześmiała.
— No cóż? śmiało! — rzekła dodając mu odwagi. — Czegóż pan się wstydzisz? Nie dzisiejszą jestem i wiem co pan chcesz powiedzieć, nawet gdybyś nic nie mówił. Dwadzieścia lat jestem już odźwierną i napatrzyłam się wielu rzeczy. Znamy się na tem. Chcesz się pan dowiedzieć odemnie o kimś lub o czemś i myślisz, że bilet pięćdziesięciofrankowy rozwiąże mi język... Otóż nie znasz mnie pan! Rozalja Michaud jest uczciwą kobietą i nie miesza się w żadne matactwa, schowaj więc do kieszeni swoje pieniądze i powiedz śmiało o co chodzi i co chcesz wiedzieć. Jeżeli będę mogła objaśnić, nie uchybiając moim obowiązkom odźwiernej, i bez narażenia kogokolwiek na jaką szkodę, nie widzę powodu, dla czego nie miałabym uczynić tego darmo. Ale jeżeli przeciwnie, chcesz mi pan powiedzieć coś takiego, co się nie powinno mówić i żądać rzeczy niemożliwych, w takim razie strzeż się... Za pierwszym słowem przerwę panu, a za drugiem wskażę drzwi. Więc o co chcesz mię pan zapytać?
Po takiej przemowie wahać się dłużej było niepodobieństwem; należało albo wypowiedzieć cel przybycia, albo odejść. Gaston rzekł po cichu:
— Chciałem zapytać się o rodzinę mieszkającą na trzeciem piętrze...
— O tem mogę mówić — odrzekła odźwierna. — Rodzina ta składa się z ojca, matki i córki...
— Młodej, lat siedemnastu lub ośmnastu — zawołały Gaston — blondynki z niebieskimi oczyma... bardzo pięknej, wszak tak?
— Tak — odpowiedziała Rozalja, śmiejąc się. — Ona to właśnie pana obchodzi, i nie dziwię się temu. Rzeczywiście piękna... Spostrzegłeś ją pan ze swego okna i rozgorzałeś ku niej jak zapałka... Ot co jest! No, zakochać się wolno każdemu, ale na ten raz nie doprowadzi to do niczego. Dla tego też mogę w dodatku dać panu radę: napróżno zaprzątasz sobie nią głowę, ponieważ jej ojciec Robert Daumont nie zna się na żartach, a jej matka jeszcze mniej...
Oboje są bardzo surowi i ostrożni pod tym względem i słusznie!... Pilnują córki, bo wiedzą, że wielu jest takich jak pan myśliwych, co tylko krążą i podpatrują, i gdy dostrzegą jakiego rzadkiego ptaszka, zaraz zastawiają sidła... Weź więc pan swoje pieniądze. Zresztą, jeżeli pan potrzebujesz innych objaśnień, idź na trzecie piętro, pan Daumont jest właśnie w domu...
— Ależ przecie, kochana pani — zaczął Gaston.
— Dość już tego, mój panie — przerwała Rozalja Michaud — widzę, że powinnam zawiadomić panią Daumont o pańskiej wizycie.
— Nie czyń pani tego, błagam cię — zawołał młody człowiek — daję pani słowo honoru, że przyszedłem w jaknajczystszych zamiarach. Uczucie moje dla pięknej lokatorki pani, jest najszlachetniejsze... Zobaczywszy ją, pokochałem i...
— Tiu, tiu, tiu! — przerwała odźwierna — cóż mnie to obchodzi? to rzecz rodziców. Jeżeli chcesz się pan żenić, idź i oświadcz się o jej rękę. Żegnam pana!
I powiedziawszy to, usunęła go lekko ku drzwiom loży.
Gaston pojął, że dalsze naleganie byłoby bezskuteczne. Odźwierna była widocznie niezachwianą i niemożliwą do zdobycia. Pozostało wycofać się, co też uczynił.
— Głupia! — mówił półgłosem, idąc ulicą — obraziła się, jakbym żądał od niej czegoś, ubliżającego jej godności!... A jednak muszę dowiedzieć się, czy mogę kochać to śliczne dziewczę i mieć nadzieję, że zostanie moją żoną... Muszę poznać tę rodzinę... nie mogę jednak, nie wiedząc co są za jedni, iść do nich i wprost powiedzieć: kocham waszą córkę, czy chcecie mi ją oddać? Jakże przyjęliby podobne oświadczenie nieznanego im człowieka i do tego tak niespodzianie? Czyż nie mieliby racji przypuszczać, że jestem pomieszany? Przypuściwszy nawet, że postąpienie moje wzięliby na serjo, to przecież, za nim by dali odpowiedź, pragnęliby poznać moją pozycję i moje widoki na przyszłość.
„Tymczasem moja sytaucja obecna wcale nie jest świetne. Pieniądze posiadam zaledwie od czterech godzin, wprawdzie mam talent i jak mówi mój przyjaciel Paweł Gaussin, czeka mnie przyszłość świetna... Zresztą, czyż ci Daumontowie są bogaci i czy mają prawo być wymagającymi? Jakim sposobem dowiedzieć się o tem wszystkiem, skoro ta głupia odźwierna odmówiła objaśnień?“
Zamyślony, ze zwieszoną głową, szedł przed siebie machinalnie. Nagle zatrzymał się, jakaś myśl przyszła mu do głowy.
— Wiem co zrobię! — rzekł do siebie, uderzając się ręką w czoło. Przyspieszył kroku, skierował się na ulicę Saint Lazare i wszedł do domu oznaczone go nr. 9.
— Czy tutaj mieszka pan Bouley? — zapytał odźwiernego.
— Tutaj.
— Na którem piętrze?
— Na drugiem, drzwi wprost.
Młody człowiek wszedł na schody, dostał się na drugie piętro i zatrzymał się przed drzwiami, na których przy świetle gazu spostrzegł metalową tabliczkę z napisem:
Ajent Biura informacji handlowych i innych.
Sprawy sądowe. Spory. Obrona w sądach
Gaston zadzwonił.
Chłopak lat piętnastu otworzył drzwi i wprowadził go do gabinetu. Pan Bouley, człowiek niskiego wzrostu, szczupły i szpakowaty, siedział przed wielkiem biurkiem założonem papierami i pisał. Spostrzegłszy Gastona, powstał i wskazując ręką fotel, zapytał.
— Co pan rozkaże?
— Przyszedłem prosić o informacje.
— Czy o jakiej firmie handlowej?
— Nie jestem kupcem.
— Więc jakaś sprawa poufna!
— Tak, panie.
— Osoba, o którą panu chodzi, mieszka w Paryżu, czy na prowincji?
— W Paryżu.
— Nazwisko?
— Robert Daumont.
— Mieszkanie?
— Ulica Trudaine nr 28.
— Stanowisko społeczne? Zajęcie?
— Właśnie nie wiem tego.
— I chcesz się pan dowiedzieć... bardzo dobrze — rzekł Bouley, notując odpowiedzi Gastona w księdze. — Za dwa dni będziesz pan mieć najdokładniejszą informację. Ale pod jakim względem jednak pragniesz pan mieć wyjaśnienia bardziej szczegółowe?
— Pod względem przeszłości, sytuacji obecnej, stosunków i stanu majątkowego; nadto pragnąłbym szczegółów o rodzinie, to jest o pani Daumont i jej córce.
— Ach, więc tam jest córka... — rzekł ajent, uśmiechając się — i założyłbym się, że piękna.
— Wygrałbyś pan napewno... prześliczna.