Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Ajent spoważniał.
— Informacje w widokach zamierzonego małżeństwa... — rzekł. — Nie wchodzi się do rodziny nie wiedząc, co za jedna... Niech pan będzie spokojny, otrzyma pan wyjaśnienia szczegółowe.
— Sądzę — rzekł Gaston — że dwa dni wystarczą dla zebrania wiadomości?
— Najzupełniej... — Pojutrze wieczorem wręczę panu notatkę szczegółową, rozumie się, jeżeli nie zajdą jakie komplikacje, utrudniające poszukiwania... ale w tym wypadku nie przypuszczam ich... Nie zdaje mi się, by trzeba było badać jakie tajemnice...
— Ile się należy? — zapytał Gaston.
— Sto pięćdziesiąt franków, nie licząc kosztów nadzwyczajnych, gdyby były potrzebne... zresztą złożę w takim razie dowody.
— Czy mam zapłacić z góry?
— Sto franków teraz.
— Oto są... Otrzymam zapewne pokwitowanie?
— Nie wydaję go nigdy.
— Dla czego?
— Ponieważ tego rodzaju sprawy... rozumie pan... są natury delikatnej. Musisz mi pan zaufać w zupełności. Upewniam pana, że nikt jeszcze nie żałował położnego we mnie zaufania.
— Ufam i nie nalegam.
— Pańskie nazwisko?
— Gaston Dauberive, rzeźbiarz, ulico Bochard-de-Saron, nr 2.
— Dobrze. Więc pojutrze... będzie pan ze mnie zadowolony.
Bouley odprowadził gościa do drzwi gabinetu i pożegnał się.
Artysta udał się wprost na ulicę des Martyrs, wszedł do zwykłej swej restauracji, zjadł obiad pośpiesznie i nie wypaliwszy nawet cygara, jak zwykł był czynić codziennie, poszedł do swego mieszkania, myśląc ciągle o rodzinie Daumont, a w szczególności o pięknej blondynce.
Około godziny dziesiątej odźwierna, która robiła porządki w jego mieszkaniu, zdziwiona tak wczesnym powrotem, przyszła dowiedzieć się, czy nie potrzebuje czego. Gaston odprawił ją, w kilka minut po jej wyjściu rozebrał się i poszedł spać. Napróżno jednak usiłował zasnąć, całą noc nie zmrużył oka. Na drugi dzień wstał ze wschodem słońca i skoro się tylko ubrał, zbliżył się natychmiast do okna.
Przypuszczał, że zobaczy pannę Daumont, lecz niestety! było zawcześnie i okno jej pokoju szczelnie zasłaniała roleta. Wziął się więc do pracy i zaczął dalej modelować glinę wywołując w pamięci rysy swego ideału.
Mimo to nie zapomniał, iż właśnie tego rana miał być u doktora de Lorbac, wkrótce więc powstawszy, zbliżył się jeszcze raz do okna, i znalazłszy je wciąż zasłoniętem, westchnął i opuścił mieszkanie.
Doktór de Lorbac mieszkał w pięknym domu własnym przy ulicy Linneusza pod nr. 15-ym. Bogaty sam przez się, i odziedziczywszy znaczny majątek po swej żonie, posiadał on ośmdziesięciu tysięcy franków rocznego dochodu, z których wydawał zaledwie małą cząstkę. Przynajmniej dwie trzecie części poświęcał na cele dobroczynne. Przed rokiem zmarła jego żona, pozostawiwszy mu czteroletniego syna.
— Doktór tylko co wrócił ze szpitala, gdy służący zaanonsował Gastona.
— Dziękuję panu za punktualność rzekł do artysty, ściskając mu rękę. — Później wskazując rysunek zawieszony na ścianie, dodał:
— Oto jest plan pomnika, który kazałem już budować... a jeżeli, o czem nie wątpię, znajdziesz pan w sobie natchnienie dla wykonania posągu, który ma być jego uwieńczeniem, to zdaje mi się, że będzie to dla pana korzystnem pod każdym względem, ponieważ mam wielu przyjaciół, a starać się będę, by zostali pańskimi klijentami.
Gaston odpowiedział, że będzie usiłował wykonać posąg jak najlepiej, podziękował, zabrał plan, przypatrzył się olejnemu portretowi pani de Lorbac i narysował szkic jego. Poczem, przypomniawszy sobie, iż tak niewiele czasu mu pozostawało do oznaczonego terminu, pożegnał doktora i wyszedł.
Po drodze wstąpił tylko na śniadanie i powrócił do siebie.
Zanim się zabrał do roboty, przystąpił do okna. Na ten raz rolety były podniesione, i młoda blondynka siedziała, jak zwykle, zajęta jakąś robótką Gaston uczuł przyspieszone bicie serca.
— Gdyby choć mogła mię spostrzedz!... — mówił do siebie — lecz nigdy nie kieruje wzroku w moją stroną... nigdy. Co tu uczynić, by zwrócić jej uwagę?
Otworzył jedną połowę okna, oparł się na pręcie żelaznym przeprowadzonym w poprzek i zaczął kaszlać, z początku lekko, później coraz głośniej, ale gdy piękna blondynka pomimo to nie podnosiła głowy, całą siłą płuc, jakdyby chory był na koklusz.
Wszystko to przecież było napróżno.
Niepowodzenie to rozgniewało go. Ze złości zaczął śpiewać jakąś arję z operetki, tak głośno, iż osoby przechodzące trotuarem zatrzymywały się, szukając wzrokiem okna, z którego głos wychodził na ulicę. Lecz to go nie obchodziło. Chciał zwrócić na siebie uwagę sąsiadki i dopiął wreszcie celu w chwili, gdy już dochodził do rozpaczy.
Panna Daumont zbudzona nagle z zamyślenia znaną sobie śpiewką, podniosła głowę i spojrzała w okno. Twarz jej oblała się rumieńcem.
Gaston pochylił głowę, ona bezwiednie odpowiedziały lekkim ukłonem, i zarumieniwszy się jeszcze więcej, zajęła się swą robótką z przejęciem, więcej udanem niż rzeczywistem.
Nie odszedł od okna, pochylił się i udawał że patrzy na ulicę; choć nic nie działo się tam szczególnego. Parę razy jeszcze spostrzegł jej wzrok rzucony ukradkiem ku sobie. Następnie, nie zamykając okna, przysunął stół, zmoczył glinę i wziął się do modelowania popiersia, zwracając je tak, by panna Daumont widziała, iż to ona właśnie służy mu za model.
Dziewczę zrozumiało go doskonale, i jakby obrażone tą śmiałością artysty, zasłoniło okno firanką muślinową.
Gaston nie rozgniewał się tym razem.
— To rzecz naturalna... oswoi się powoli — pomyślał — i zamykając połowę okna, dodał:
— Założyłbym się o nie wiem co, że za godzinę firanka będzie odsłonięta.
I byłby wygrał. Po południu mała kształtna rączka o rzeźbionych paluszkach i różowych paznokciach usunęła firankę, i Gaston mógł na nowo wpatrywać się w te piękne rysy twarzy, które coraz bardziej i głębiej wyrzeźbiały się również w jego pamięci i sercu.
Panna Daumont jakby niechcący, od czasu do czasu zwracała swój wzrok na przeciwległe okno lecz za każdym razem natychmiast opuszczała go na robótkę.
Artysta powróciwszy na zwykłe miejsce w pracowni, obserwował ją tylko i lekko się uśmiechał. Widział jak się podniosła i nie mogąc przezwyciężyć ciekawości, usiłowała przeniknąć wzrokiem aż do głębi pracowni, ale nic nie dostrzegłszy, usiadła znowu.
— No, miałem piękny dzień dzisiaj — mówił do siebie zakochany. — Przynajmniej już mnie zna... wie, że mieszkam tutaj, że myślę o niej... że ją kocham... a to najważniejsze. Jej wyobraźnia dopełni reszty.
Gaston, jakkolwiek naprawdę zakochany nie utracił jednak zdrowego rozsądku. Rozumiał doskonale, że przyjąwszy zobowiązanie i wziąwszy z góry pieniądze, zaszkodziłby własnej przyszłości i straciłby opinję człowieka honorowego, gdyby na termin nie wykończył posągu. Otóż praca ta niewieleby postąpiła, gdyby codziennie poświęcał tyle godzin swojej kontemplacji miłosnej. Więc by nie tracić widoku osoby ukochanej, umieścił stół przy samem oknie i zabrał się do pracy nad rysunkiem, spoglądając od czasu do czasu na młode dziewczę, które jakby przyzwyczajone już do tego sąsiedztwa nieuniknionego, nie kryło się więcej po za firanką.
Nadeszła noc i roleta została spuszczoną.
— Do jutra... — rzekł Gaston, wstając od roboty.
Nazajutrz nie zaszło nic nowego, co by mogło zbliżyć więcej artystę z panną Daumont; przywitali się ukłonem i wymienili spojrzenia, on pełne miłości ona pomieszania. Należy dodać, iż nie spuszczała już firanki, nawet gdy artysta zaczął wykończać jej popiersie.
Za każdem dotknięciem ręki, twarz nabierała, życia, podobieństwo było uderzające... Gaston promieniał radością.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.