Macocha (de Montépin, 1931)/Tom IV/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W kilka tygodni potem Róża, na usilne prośby Reginki, która bez niej tęskniła coraz więcej, proszona również przez Teresę, zajęła miejsce nauczycielki swojej przyjaciółki. Renie się na to nie użalał wcale. Tę, którą w myśli wybraną swojego serca nazywał, mógł widywać teraz codzień, poić się jej wdziękami, i zdobywać powli tę pewność, że tej serce młode nie jest dlań obojętnemu.
Powróćmy tymczasem do wypadków, opowiedzianych w kilku poprzednich rozdziałach.
Gaston Dauberivie zamknięty został w domu obłąkanych doktora Sardat; ślad o nim pozostał z jednej strony w notatkach doktora Loiset, z drugiej w testamencie Pawła Gaussin, którego kopja zginęła wraz ze śmiercią Michała Bernard.
Jedne i drugie wszakże dobrze były zachowane. Dama tej wartości, co przyjaciółka doktora Loiset, Adela Gerard, nosząca przywłaszczony tytuł hrabiny zbyt była rozsądną, ażeby piśmienną pozostałość po swoim przyjacielu zniszczyć. Zabójca Michała Bernard, niejaki Jarry, uwolniony więzień z galer, był także niegdyś jej wspólnikiem. Połączenie się więc zacnej pary w nową spółkę, nie przedstawiało żadnej wątpliwości, tem więcej, że nagrodą jej miała być poważna suma piętnastu miljonów.
Wypadało jednak mieć przedewszystkiem Gastona w ręku, przekonać się, czy obłąkanie jego jest nieuleczalne, czy też starania i opieka jaką pomoc przynieść mu mogą, spróbować, czy nie uda się odnaleźć jego córki!, a potem?...
Odszukanie Gastona nie stanowiła najmniejszej trudności.
Nazwisko lekarza domu obłąkanych, znajdowało się w notatkach Loiseta. Były galernik postarał się dostać tam w charakterze dozorcy chorych. Silna postawa, okrucieństwo, z jakiem traktował nieszczęśliwych,, zjednały mu wkrótce zaufanie doktora Sardat. W ten sposób dostał się do cel sekretnych.
Pomiędzy niemi właśnie była jedna, nosząca numer 572-gi. Okolona innemi celami, zamieszkałemi przez furjatów, ona sama jedna nie brzmiała nigdy okrzykiem wściekłości lub też skargi odgłosem. Tu zwykle na brzegu łóżka siedział człowiek milczący, z rękami skrzyżowamemi na piersi, a głową w dół spuszczoną. Nie można było spojrzawszy nań, oznaczyć dokładnie w jakim jest wieku. Włosy jego długie i broda srebrzyły się już, a jednak oczy, bezbarwne wprawdzie, które od czasu do czasu żywszym zapalały się odbłyskiem, ani rysy bladej twarzy nie uprzedzały o starości. Widząc wchodzącego dyrektora zakładu, podnosił się zwykle i pytał:
— Czyż wreszcie dzisiaj mnie wypuścicie?
Doktór Sardat odpowiadał na to pytaniem innem.
— A dokądbyś pan poszedł, gdybym ciebie wypuścił?
— Wszakże już panu mówiłem tyle razy, do tej, którą kochałem, która miała być moją żoną, lecz mnie zdradziła, i do mojego dziecka.
— Jak się nazywa ta, która zdradziła pana?
— Jej imię, jej imię — powtarzał szaleniec, usiłując sobie przypomnieć... Nie wiem... nie... nic nie mogę sobie przypomnieć.
— A pańskie dziecko?
— Moja córka!
— Niech będzie nawet i córka, skoro pan tak powiadasz. Ale jak się nazywa?... Gdzie mieszka?
— Ach gdybym to mógł powiedzieć.
Doktór Sardat odchodził odeń zwykle, wzruszając ramionami.
Jarry od pierwszego razu przypuszczał, że nikt inny z pośród pensjonarzy domu obłąkanych nie odpowiada dokładniej warunkom przezeń wymaganym na spadkobiercę Pawła Gaussin... Przypuszczenia jednak było za mało. Należało mieć pewność.
Pewnej nocy pomiędzy przejściem jednego a drugiego rontu stróży, których było zwykle cztery, zbliżył twarz swoją do okienka celi i zawołał cicho:
— Gastonie Dauberive!
Usłyszawszy to nazwisko szaleniec, zadrżał gwałtownie.
— Gaston Dauberive, Gaston Dauberive — powtarzał biedak.
— Ależ to imię jest moje... Kto mówi do mnie, kto mnie woła?...
Jarry śledził z natężoną uwagą wszystkie szczegóły dziwnej sceny, przezeń wywołanej.
Na zapytanie uczynione przez szaleńca, odpowiedział:
— Ja — i zbliżył się do okna.
— Czegóż pan chcesz?
— Pragnę wiedzieć, czy pan jesteś tym samym którego szukam...
— Któż może o tem wiedzieć lepiej odemnie?
— A cóżbyś pan zrobił, gdybyś został uwolnionym?
Gaston opuścił głowę, nie dając odpowiedzi. Szukał w swojej pamięci, ale ta pozostała milczącą...
— Nie wiem — wyjąkał nareszcie zawstydzony.
Jarry mu pomógł.
— Ale ja to wiem dobrze. Pan byłeś artystą rzeźbiarzem...
Oczy Gastona zapłonęły na nowo.
— Tak jest — przerwał ożywiany — byłem rzeźbiarzem, przypominam to sobie...
— Przez ostatnich parę lat życia mieszkałeś pan w Montgresin...
— Montgresin, Montgresin — powtórzył Gaston — przypominam sobie. Przecież tam była moja córka... Czy pan przychodzisz szukać mnie w jej imieniu, chcesz zaprowadzić mnie do niej? Odpowiedz mi. Powiedz, że moja córka żyje!...
— Milczenie - odrzekł Jarry, i zamknąwszy okno, pobiegł ku drzwiom. Tu powtórzył raz jeszcze.
— Milczenie, i staraj się pan mnie zrozumieć... Trzeba być spokojnym, jeżeli chcesz odzyskać wolność...
— Jestem spokojny...
— Pańska córka nazywała się Paulina, ale imię jej matki?...
Twarz Gastona zmieniła się, oczy zdawały się wychodzić z orbit, wysilał swoją pamięć, ale napróżno...
Łkanie wstrząsnęło nim całym.
Ex-galernik zrozumiał, iż dalsze usiłowania byłyby daremne, należało naprzód szaleńca uwolnić, a potem dopiero postarać się o przywrócenie mu przytomności. Wziął za ręce rzeźbiarza i powiedział. Słuchaj pan, za ósm dni będziesz wolnym, do tego czasu milczenie i spokój...
Gdy termin naznaczony nadszedł, pomimo iż dom zdrowia doktora Sardat był więzieniem, i to więzieniem dobrze pilnowanem, Feliksowi Jarry i Adeli Gerard udało się zamiar swój przyprowadzić do skutku. Gaston był wolny i znajdował się w rękach wspólników, którzy widzieli w nim środek do pozyskania piętnastu miljonów.
Adela, obecnie nosząca tytuł hrabiny Kouravieff, projektowała już sobie w myśli, iż ze znalezioną spadkobierczynią ożeni syna swego Anatola... O pomyślnym skutku poszukiwań nie wątpiła ani na chwilę, tyle już rzeczy trudniejszych daleko, udawało się jej przecie...
Tymczasem po przeniesieniu chorego w bezpieczne miejsce, należało się postarać o doktora światłego, a dyskretnego.
Fałszywa hrabina postanowiła poszukać w rzędzie swoich znajomych, a wybór padł na cenionego wielce dla swej wiedzy doktora de Lorbac...
Wprowadzić lekarza do domu, pokazać mu Gastona, wymyśleć historję uprawdopodobniającą zajęcie się szaleńcem, dla hrabiny nie stanowiło najmniejszego kłopotu.
Pewnego pięknego poranku, wkrótce po uwolnieniu rzeźbiarza z domu doktora Sardat, powozik pana de Lorbac stanął przed pałacykiem hrabiny.
Hrabina nie obawiała się tego, iż Gaston opowie doktorowi swoją historję... Był przecie szalonym, i opowiadanie jego mogło być wzięte za przywidzenia warjata. W każdym innym razie doktór dla niej był prawdziwym skarbem. Dodać winniśmy, iż w czasie pobytu u hrabiny, rzeźbiarz mówił mało i stawał się coraz bardziej ponurym.
Adela Gerard wprowadziła doń lekarza. Nowo przybyły ze swej strony uważnie przypatrywał się postaci szaleńca. Zdawało mu się, że pomimo złamanej cierpieniem twarzy i długiej brody, rysy te widział już dawniej.
— To szczególne - rzekł sam do siebie.
— Cóż takiego?
— Chorego pani widzę nie po raz pierwszy... Tak jest, nie mylę się wcale.
I pan de Lorbac nie wstrzymując się tym razem, podał dłoń rzeźbiarzowi. Gaston bez wahania podał mu swoją, a na czole jego odbiły się oznaki zwykłe usilnego natężenia pamięci.
— W tej chwili — zaczął doktór — przymuszasz się pan do pracy nad pańskie siły. Usiłujesz sobie przypomnieć czasy od nas już odległe.
— Tak — szeptał Gaston — tak, tak!
— Pozwól pan, że mu pomogę. Zdaje ci się, że mnie już widziałeś kiedyś dawniej?
— Tak!
— Zdaje ci się, że mnie znałeś?
— Tak!
— Jesteś tego najpewniejszym?
— Nieinaczej.
— Gdzież więc spotkałeś mnie przed laty?...
— Tam...
— Gdzie?
— Już nie wiem teraz...
— Ale to dawno?
— O tak...
— Jak dawno?
Gaston zaczął rachować na palcach.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...
— Gdy doszedł do dwudziestu zatrzymał się.
— Dwadzieścia lat — powtórzył doktór — ah teraz i na moją pamięć padł promień światła. I ja także sobie przypominam. Te rysy zmęczone, zestarzałe przed czasem z powodu cierpień, nie zatarły indywidualności ludzkiej artysty, wielkiego artysty, który mi robił biust na pomnik dla mojej żony.
— Tak jest, tak, to byłem ja...
— Jak więc się pan nazywasz.
— Nie wiem, — nie wiem już teraz — szeptał smutne szaleniec.
— Ja panu to powiem. Nazywasz się Gaston Dauberive. Opowiedz mi swoją historję, a może co poradzimy na cierpienie pańskie.
Gaston po krótkiem wahaniu opowiedział jasno i wyraźnie wszystkie fakta dotychczas nam znane, aż do chwili zamknięcia go w domu obłąkanych...
— A teraz imiona nikczemnych, którzy popełnili tak haniebną zbrodnię...
— Zapomniałem je, lecz będę je wiedział napowrót, gdy mi pan wróci władzę pamięci...
Mąż Teresy zadał jeszcze kilka pytań, ale na żadne nie otrzymał odpowiedzi zadawalniającej. Napęd szaleństwa zdawał się nieuniknionym, p. de Lorbac postanowił go uniknąć. W Salpetriere uśmierzał najgwałtowniejszych furjatów jedynie siłą wzroku. Władzy tej magnetycznej użył i nad Gastonem, gdy zaś przywrócił mu absolutny spokój, opuścił pokój jego w towarzystwie pani Kouravieff.
— Cóż myślisz doktorze — zapytała ta ostatnia — o tym nieszczęśliwym?
Na pytanie doktór odpowiedział innem.
— Pani go musisz znać oddawna, nieprawdaż?
— Bezwątpienia.
— A czy historja, którą nam opowiadał, jest prawdziwą?
— Tak i nie. Ogólne jej zarysy zgadzają się z rzeczywistością, lecz szczegóły za to biedny Gaston ubrał fantazją człowieka, mającego niespełna zmysłów.
Pan de Lorbac podniósł głowę.
— Nieszczęśliwy — rzekł — zbyt ciężko został dotkniętym...
— A więc nadzieja wyleczenia?
— Nie mogę jej mieć zupełnie, przypuszczając jednak, że uratowanie Gastona Dauberive jest możliwe, kuracja będzie długą, powolną, trudną...
— W każdym razie pan ją przedsięweźmiesz?
— To mój obowiązek, lecz nie odpowiadam za jej powodzenie.
— Przecież Gaston Dauberive nie jest zupełnym szaleńcem, rozumie co do niego mówią, sam mówi nieraz rozsądnie...
— Wielu obłąkanych zdaje się, że są najprzytomniejszymi, a tymczasem wyleczyć ich nie można...
Pan de Lorbac zastanawiał się przez kilka minut, poczem dodał.
— Ten biedny artysta wiele cierpiał, a utrata pamięci jest rezultatem paraliżu mózgu, wywołanego przez silne wstrząśnienie połączone z nadmiarem zgryzoty. Obecnie mogę tylko pani poradzić, żebyś była ostrożną.
— Pod jakim względem?
— Idzie tu o pani bezpieczeństwo osobiste.
— Nie mam się czego obawiać, Dauberive jest tak łagodny...
— Nie upewniaj się pani tak bardzo. Widziałem w jego oczach odbłyski, które są złą przepowiednią. Najmniejsze wzburzenie może wywołać napad, a wtedy wszystkiego obawiać się można.
— Drogi doktorze, pan mnie przestrasza.
— Nie mam wcale takiego zamiaru, lecz winienem panią uprzedzić. Niebezpieczeństwo, jeśli nawet nie bliskie, nie mniej jest prawdziwe, gdy kryzys nadejdzie, może być strasznem... Trzeba tedy mieć się na ostrożności.
— Ale jak?
— Nie trzeba zostawiać Gastona Dauberive samym, czuwać należy, iżby miał spokój zupełny, a jednocześnie by nie siedział bezczynnie. Rozrywka jest konieczną.
— Rozrywka — powtórzyła hrabina. — Jakiego rodzaju?
— Dauberive był rzeźbiarzem i to rzeźbiarzem utalentowanym... Przemień pani, co zresztą będzie łatwem, pokój jego na atelier. Na ścianach zawieś pani rysunki i płaskorzeźby, każ pani przynieść przyrządy do modelowania. Być może, iż mając przed sobą te wszystkie przedmioty, które mu przypominać będą ukochaną przezeń sztukę... Ale nie uprzedzajmy wypadków. Daj mi pani papier i pióro i tymczasem zapiszę receptę...
Hrabina przyobiecała, iż przepisów lekarza pilnować będzie ściśle sama, a w duchu myślała sobie:
— Kiedy ta chwila nadejdzie, gdy mój szaleniec wyzdrowieje, i gdy będę mogła jego córkę połączyć z moim synem...
Czas jednak zaznajomić się z tym, któremu piętnaście miljonów Pawła Gaussin przeznaczono bez względu, czy właściwi spadkobiercy zgodzą się na to.
Anatol Kouravieff wyglądem swoim nie różnił się od grona zdechlaczków, w którem tracił czas i siły, wartością moralną przewyższał ich jednak...
Jaka to była zaś wartość, niech za nas odpowiedzą fakta.
Zobaczywszy Różę Madoux, uczuł dla niej pewną słabość, gdy jednak dziewczę nie zwracało na śmieszne dosyć hołdy niewczesnego wielbiciela żadnej uwagi, chwilowa słabostka przerodziła się w szał chorobliwy a uparty... Duma Anatola została podrażnioną, iż jakaś tam guwernantka nie mieni sobie zaszczytem, iż o jej względy stara się spadkobierca hrabiny Kouravieff. Przecież wieśniaczka oIśniona nim być powinna... Daleki od myśli o uczuciu szczerem i szczerze niesionem w dani, uknuł jednak plan piekielny...
Róża od kilku już miesięcy bawiła w domu państwa de Lorbac, kochana czule przez Reginkę i Teresę, a uwielbiana przez Renego w milczeniu, gdy nagle otrzymała telegram z Rosiers, w którym Weronika donosiła o nagłej chorobie, i że pragnie ją natychmiast widzieć...
Kto był autorem telegramu, łatwo już się odgadnie, jeżeli powiemy, iż tego dnia rano Anatol bawił w Sucy, zamku jednego ze swoich przyjaciół, vice-hrabiego de Tourbey, leżącym na drodze ze stacji kolejowej Vincennes do Rosiers, i że prosił vice-hrabiego o ustąpienie mu części swoich apartamentów. Ten jednak nie mógł prośbie zadosyć uczynić, ponieważ sam oczekiwał adwokata z Paryża, z którym miał się poradzić w kwestji jakiegoś odwiecznego procesu granicznego.
Anatol musiał więc poprzestać na pawilonie ogrodowym.
Gościnny gospodarz po odbyciu konferencji zatrzymał gościa swojego na obiedzie, a przy kieliszku likieru i filiżance kawy, zawiązała się pomiędzy nimi pogawędka, nic wspólnego z żadnym procesem nie mającą.
Nagle vice-hrabia de Tourbey wybuchnął głośnym śmiechem.
Rene spojrzał nań zdziwiony.
— Wybacz drogi gościu, że zachowuję się względem ciebie może niegrzecznie, ale gdy wspomnę sobie...
I nowy wybuch śmiechu przerwał wyrazy wicehrabiego.
— Wybacz raz jeszcze, ale gdybyś widział minę przedmiotu mojego śmiechu, w chwili gdy opowiadał swoje sukcesy miłosne... Widziałem już na świecie wielu poliszynelów, ale ten jest bezwątpienia unikatem. Przyznasz mi to sam zresztą, drogi mecenasie, jeżeli ci powiem, że to jest Anatol.
— Pan go znasz?
— Dosyć, za dużo nawet...
— Brawo! w takim razie zgadzamy się najzupełniej...
— I wystaw sobie, że ten idjota dziś rano przyjechał do mnie na śniadanie, z prośbą o pożyczenie zamkniętej karetki i pawilonu w parku... Ale doprawdy jest z czego pęknąć od śmiechu.
— Więc tu idzie o jakąś kobietę!
— Naturalnie, ni o mniej ni o więcej tylko o porwanie... Anatol jest z tego rodzaju ptaszków, którzy sobie nie odmawiają niczego. On porywa, o przynajmniej sądzi, że mu się to uda...
— To stara sztuczka, już teraz nie porywają w Paryżu...
— Ależ tu nie chodzi o Paryż, tylko o Sucy.
— A kogoż można porwać w Sucy?
— Jakąś pseudo-wieśniaczkę, pseudo-nauczycielkę.
— Wyraz pseudo-nauczycielka uderzył uszy Renego i zdjął go pewnym niepokojem. Uczuł, że chłodny pot wystąpił mu na skroniach.
— Czy Anatol mówił jak się nazywa ta panienka?
— Nie.
— Czy ma ona rodzinę?
— I tego nie wiem. Wszystko co on wiedział ogranicza się na tem, że gołąbka jego urodziła się i wychowała w pobliżu Sucy w folwarku Rosiers. Czyż byś znał tę małą?
Rene podniósł się, bardziej wzruszony, niż chciał może to okazać.
— Tak jest, wice-hrabio, znam ją dobrze. To nauczycielka mojej siostry, najczystsza, najlepsza z kobiet, a Anatol pragnie popełnić najpodlejszą zbrodnię.
Pan de Tourbey nie śmiał się już wcale. Ze swej strony podniósł się także.
— Zbrodnia? — wyjąkał z przestrachem.
— Tak jest, i pan zostaniesz jej wspólnikiem, jeżeli nie przeszkodzisz jej spełnieniu. Róża jest aniołem, godnym szacunku wszystkich, której nie zawahałbym się dać mojego imienia, ponieważ ją kocham.
— Co pan mówisz? Kochasz ją?
— Ubóstwiam.
— A Anatol wie o tej miłości?
— Nie, ponieważ i świat cały nie wie o niej, to jednak nie czyni mniej godnym pogardy zamiaru, który przedsięwziął.
— Wiedziałże on, iż ta młoda panienka jest nauczycielką pańskiej siostry?
— Wiedział.
— W takim razie to ostatni łajdak! Na szczęście mamy jeszcze dosyć czasu, żeby w niwecz obrócić jego projekta.
Pan de Tourbey zadzwonił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.