Macocha (de Montépin, 1931)/Tom IV/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Anatol Kouravieff, względem którego wszyscy goście zachowywali się zupełnie obojętne i który nudził się bardzo, ile razy musiał towarzyszyć matce, spostrzegłszy ją, zbliżył się.
— Czy się tak bardzo bawisz mamo? — zapytał. — Co do mnie nudzę się tak, iż o mało nie zasnę.
— Jeżeli chcesz możemy jechać!
— Uprzedzasz moje marzenie pod tym względem.
Matka i syn znaleźli się w przedsionku pałacyku. Lokaj poszedł zawołać karetę.
— Dokąd jedziesz?
— Do klubu.
— Odprowadzę cię. W drodze porozmawiamy.
Mam ci zadać kilka pytań.
— Bardzo dobrze.
Zaledwie wsiedli, hrabina zapytała.
— Gdzie poznałeś Różę Madoux?
— W Sucy-en-Brie. Myślałem, iż wiesz o tem.
— Czy nie informowałeś się o niej przypadkiem?
— Rzeczywiście.
— Cóż mówiono o niej?
— Wiele dobrego. Ale na cóż wznawiać historję odwieczną?
— Nie pytaj mnie moje dziecię, tylko odpowiadaj. Cóż mówiono o jej matce, Joannie Madoux?
— Nie wiem nic. Ona wcale mnie nie interesowała. Umarła zresztą.
— Czy była zamężna?
— Naturalnie, ponieważ została wdową.
— Gdzie mieszkała?
— W folwarku Rosiers.
— Sama?
— Z Różą i starą służącą.
— A wiesz jak się nazywa ta służąca?
— Weronika Jaltier.
— Czy nigdy nic nie słyszałeś o urodzeniu Róży? Czy nie przypuszczano przypadkiem, że była dziecięciem podrzuconem, wychowanem przez dzierżawczynię? Jak wreszcie wygląda ta Weronika?
— Zwyczajna wieśniaczka, mająca lat około sześćdziesięciu... Ale otóż i klub. Do widzenia mateczko!...
Powóz się zatrzymał. Anatol wysiadł, a pani Kouravieff zostawszy sama, myślała.
— O ile mi się zdaje, dzień dzisiejszy nie przyniósł mi straty.
Powróćmy jednak do pałacyku przy ulicy Linne.
Pani de Lorbac, która musiała przyjmować gości, prowadzić z nimi rozmowę, uśmiechać się do nich, cierpiała niewypowiedzianie.
Tak zeszło do godziny drugiej po północy, za nadejściem której salony się opróżniły nareszcie.
Eugenja Daumont oczekiwała na córkę nie bez drżenia. Teraz nie mogła już kryć światła pod kocem. Szaleniec, porwany z domu zdrowia doktora Sardat, był to Gaston Dauberive, zamknięty przed laty dwudziestu z jej rozkazu, był to człowiek, którego Teresa kochała, za którym poszła, ojciec Pauliny nakoniec. I to właśnie doktór de Lorbac usiłował przywrócić mu rozum i pamięć... Ale z jakiego powodu zajmuje się z nim hrabina? Ta zagadka zastanawiała ją i nie mogła na nią znaleść ani słowa odpowiedzi.
W chwili, gdy sądziła, że przeszłość umarła już na zawsze, gdy otrzymała od Weroniki Jaltier obietnicę, że zachowa milczenie, nagle ta przeszłość zmartwychwstaje...
Zobaczywszy wchodzącą córkę, pani Daumont opuściła fotel i postąpiła krok naprzód.
— Rozumiesz pewno dobrze, moja matko, dlaczego chciałam rozmówić się z tobą jeszcze tej nocy — mówiła Teresa ledwie dosłyszalnym głosem. — Historja, opowiedziana przez panią Kouravieff, jest moją własną. Ten obłąkany, który nie przypomina sobie ani jednego nazwiska... O matko moja, o matko!
Lecz na cóż powtarzać scenę smutną, która na osobach udział w niej biorących, jednakowo wstrząsające zrobiła wrażenie. Rezultatem jej było przyjście do przekonania, iż chmury wiszą nad głowami matki i córki, i że lada chwila wypadnie z nich piorun w postaci hrabiny, która bezwątpienia nie bez interesu zajęła się nieszczęśliwym Gastonem i dobrze naprzód obrachowała efekt, zanim się zdecydowała na opowiedzenie iście tragicznych jego dziejów.
Piorun ten wisiał nad niemi przez dni kilka, trzymając umysły i serca obu w strasznym niepokoju.
Hrabina musiała przedewszystkiem wyciągnąć zeznania od Weroniki, dotyczące pochodzenia Róży Madoux. Jednemu z ludzi rodzaju Joachima Touret, udało się wydostać od prostodusznej wieśniaczki nietylko to zeznanie, ale nadto akt, w którym proboszcz Dubrenil opisał zdarzenie z nocy z 16-go na 17-ty listopada.
Mając w ręku to wszystko, postanowiła do walki wstąpić otwarcie.
Pojechała do pałacyku przy ulicy Linne, i kazała się zaanonsować pani Daumont.
Matka i córka, znajdowały się właśnie razem, rozmawiając o przeszłości i gubiąc się w przypuszczeniach, co miały znaczyć tajemnicze groźby hrabiny.
— Obawiam się czegoś — rzekła Teresa, w chwili gdy lokaj po zaanonsowaniu wyszedł.
— Więcej spokoju i krwi zimnej!
— Czegoż chce ta kobieta?
— To właśnie zaraz zobaczymy. Wejdź do mojego gabinetu, stamtąd nie stracisz ani słowa z tego, co będziemy mówiły z sobą.
Eugenja, aczkolwiek dodawała odwagi córce, sama jednak wcale nie była spokojną. Oczekując ciosu, o którym wiedziała, że padnie, obsypywała tymczasem grzecznościami hrabinę. Ta ze swej strony jakże nie pozostawała w długu.
— Przyszłam do kochanej pani — zaczęła wreszcie — z wielką prośbą.
— Z prośbą? — powtórzyła pani Daumont, badając pilnie rysy swojego gościa. — Jeżeli tylko w czemkolwiek mogę być pani pomocną lub użyteczną zechciej liczyć na mnie. O cóż jednak idzie?
— O mojego syna — zawołała hrabina, usiłując głosowi swemu nadać nutę serdeczną.
— I ja pani mogę oddać usługę dotyczącą jej syna?
— Przysługę wielką, o spełnienie której nie pragnę się odnieść do nikogo, tylko do pani jedynie.
Pani Kouravieff położyła na wyrazie jedynie szczególny nacisk, poczem ciągnęła dalej.
— Syn mój jest zakochany, zakochany do szaleństwa.
Nic nie wiedząc o zamiarach Anatola względem Róży, zamiarach udaremnionych na szczęście przez Renego, Eugenja rozumiała coraz mniej.
— Być zakochanym — zaczęła wszakże, żeby coś powiedzieć — to przecie nic dziwnego w jego wieku; nie potrzebuje zaś rozpaczać, ponieważ stan jego majątkowy czyni niemożliwem odrzucenie go przez każdą rodzinę.
— Czy nawet i wtedy jeżeli ukochana jego oddała serce innemu?
— Czyżby taki nieszczęśliwy wypadek zachodził w tej chwili?
— Niestety tak! I dlatego pozwoliłam sobie udać się do pani. Pomóż mi. Ocal mego syna od rozpaczy, niech za twoją przyczyną ustali swoje szczęście...
Eugenja coraz bardziej była zdziwioną.
— Zdaje mi się, że śnię chyba. W jakiż sposób ja mogę zapewnić szczęście pana Anatola?
— Pani może wiele, pani może wszystko...
— Znam więc tę panienkę i posiadam wpływ nad nią?...
— Powinnaś pani go posiadać!
— Któż jednak jest ową panienką?
— Nauczycielka wnuczki pani, Róża Madoux.
Pani Daumont zadrżała na całem ciele. Nagle zrozumiała wszystko. Postanowiła wszakże jeszcze przekonać się o tem.
— Pani się myli, droga hrabino. Nie mam i mieć nie mogę żadnego wpływu na nauczycielkę mojej wnuczki. Znam ją zaledwie. Róża jest sierotą i zależy tylko od siebie samej. Nadto zięć mój dał swoje zezwolenie na jej małżeństwo ze swoim synem. Rzecz ułożona. Pani syn przyszedł za późno.
— Nigdy nie jest zapóżno, łaskawa pani, dopóki fakt nie należy do rzeczy spełnionych. Małżeństwo, o którem mówimy, dopiero znajduje się w projekcie, i dlatego przyszłam prosić, abyś mi pani pomogła je zerwać...
Hrabina zdawała się namyślać przed chwilę: poczem znów zaczęła.
— Pani nie zrozumiałaś mnie dobrze. Ja nie należę do rzędu takich, któreby odstępowały tak łatwo od swoich zamiarów. Przyprowadzenia tego związku życzę sobie, a czego ja sobie życzę, musi się urzeczywistnić. Powiadasz pani, że nie masz wpływu nad panną Różą, możesz jednak go mieć, jeżeli powiesz: Moje drogie dziecię, idzie tu o honor, o spokojne dni twojej matki...
Eugenja Daumont próbowała jeszcze udawać, że nic nie rozumie.
— Czyż pani niewiadomo, że jej matka umarła?
Nie mówię tu zupełnie o Joannie Madoux, której ona nie jest córką. Być może, iż Róża nie zna swoich rodziców, ale my obie znamy ich dobrze. Byłoby łatwo uregulować jej akta osobiste, ponieważ ojciec i matka żyją dotąd. Róża jest córką naturalną, przyznaną przez ojca i kobiety, zajmującej obecnie pozycję godną najwyższego szacunku. Róża jest córką Gastona Dauberive, zamkniętego przed laty dwudziestu w domu warjatów.
Zaledwie pani Kouravieîf wymówiła te wyrazy, krzyk rozdzierający serce dał się słyszeć. Jednocześnie otworzyły się drzwi gabinetu i stanęła w nich Teresa blada jak marmur.
Eugenja i hrabina powstały jednocześnie. Pierwsza wydała okrzyk przestrachu, druga zadowolenia.
Teresa szła wprost ku pani Kouravieff, i zatrzymawszy się przed nią, powiedziała:
— Wymieniłaś pani ojca, czy możesz mi także powiedzieć nazwisko matki?
— Mogłabym, ale dlaczego pani żądasz tego odemnie, kiedy słyszałeś wszystko i zrozumiałeś wszystko?...
— Słyszałam, rozumiałam i od onegdaj wraz z moją matką czekałyśmy tego, co nas spotyka dzisiaj.
Pani Daumont przerwała jej w tej chwili.
— I wiedząc, że mamy do czynienia z kobietą z naszego towarzystwa, jesteśmy zdziwione, że pani się tak do nas odzywa. Życie nasze i sposób postępowania odrzucają wprost te nienawistne podejrzenia, które zrodziły się w umyśle pani. Początek ich jest nam znany. Rozpoczęły się one w dniu od chwili, gdyś umieściła u siebie warjata, któremu mój zięć napróżno usiłuje powrócić rozum. Gaston Dauberive, ponieważ to o nim mowa, był, jak mu się zdawało, zakochany w mojej córce, nie miał sposobności wszakże jej tego powiedzieć. Biedny artysta miał głowę nadzwyczaj słabą. Prawdopodobnie w rodzinie jego znajdowali się już obłąkani, i choroba była dziedziczną. Ogarnęła go ona nagle, w chwili gdy się dowiedział, że mam zamiar wydać Teresę za mąż. W ataku szaleństwa wtargnął do mego domu, krzycząc, że oddawna już córka moja była jego kochanką i że mu ukradziono dziecię, będące owocem tego związku... To, coś pani opowiadała, jest tylko dowodem, że nieszczęśliwy nie jest wyleczonym i nie wyleczy się nigdy. Jest to monoman w najlepszym gatunku... Od dwudziestu lat bredzi wciąż jedno w kółko, dziwię się tedy jedynie temu, iż kobieta podobna pani, mogła wziąć na serjo jego halucynacje.
— Czy pani zupełnie pewna, że on tylko bredzi w tym razie?
— To znowu kwestja, która mnie obchodzi osobiście — rzekła nagle Teresa, stojąc koło matki, iżeby czoło stawić burzy. — Wiem dobrze, co pomyśłałby mój mąż, gdyby się dowiedział, w jaki sposób pani osądziłaś mnie i moją matkę; gdybym więc mogła przewidzieć, jakie podejrzenia wznieciły w pani wyrazy szaleńca, ja pierwsza wywołałabym odpowiednie wyjaśnienie. Matka moja w kilku wyrazach określiła całą naszą przeszłość i teraz wie pani już dobrze, jaką wartość moją w rzeczywistości opowiadania szaleńca.
— Usprawiedliwienie to zadowolniłoby może pana de Lorbac i każdego innego, nie może jednak wystarczać osobie, znającej rzeczywistą prawdę. Że tak jest zaś, dowiedzie fakt podrzucenia dziecka w nocy z d. 16-go na 17-ty listopada. Wiadomem jest nazwisko osoby, która podrzuciła dziewczynkę, wychowaną następnie pod imieniem Róży Madoux.
— To kłamstwo niegodne! — zawołała macocha.
— Mów pani ciszej. Ktoś niedyskretny mógłby nas usłyszeć jeszcze. Na cóż zresztą udawać. Widziano przecież panią. Trzech świadków spisało odpowiedni dokument. Ci trzej świadkowie, to ksiądz Dubreuil, proboszcz z Sucy-en Brie, Caron i służąca Weronika Jalties... Ta ostatnia żyje jeszcze i nie będzie mogła zaprzeczyć tożsamości swojego podpisu.
— Ależ pani chcesz chyba naszej zguby? — przerwała Teresa.
— Wcale nie, jeżeli się pogodzimy. Jedno słowo wystarczy do przekonania pań, iż mówię szczerze. To nie przeciw wam prowadzę kompanję, ale raczej dla korzyści własnej.
— Rozporządzaj więc pani — powiedziała pani Daumont, widząc dobrze, że dłuższa walka z tak uzbrojonym przeciwnikiem byłaby bezużyteczną. — Będziemy posłuszne. Zrobimy wszystko, byle tylko tajemnica nasza była zachowana.
— Wiedziałam dobrze, drogie panie, iż wreszcie musi przyjść między nami do ugody. Co do mnie, ja pragnę tylko, iżby Róża Madoux została żoną Anatola i żeby Gaston Dauberive uznał ją za córkę.
— Ależ w takim razie ja będę zgubioną — zaczęła Teresa.
— Wcale nie, przecież do tego nie potrzeba zupełnie, żeby pani nazwisko było wymienione i żeby Paulina odnajdując ojca, znalazła zarazem i matkę. Nic przecie prostszego: Gaston Dauberive nie pamięta nazwisk, a zresztą gdyby nawet w skutek wstrząśnienia moralnego pamięć mu wróciła, to i tak władza moja nad nim tyle jest wielką, iż gdy ja zechcę, będzie milczał wszędzie... W końcu możeście panie ciekawe, dla czego tak mi idzie o małżeństwo Róży z Anatolem? Córka Gastona Dauberive dziedziczy miljony, a ja miljonów tych pragnę dla mojego syna... Powie kto może, iż to bezwstydne, ale ja jestem matką i nie zarumienię się wcale w tym razie.
To mówiąc skłoniła się Eugenji Daumont i jej córce i wyszła. Zaledwie to się stało, macocha pochwyciła za sznurek od dzwonka. We drzwiach ukazała się panna służąca.
— Poproś tutaj panny Róży — zabrzmiał rozkaz, a w chwilę potem młoda dziewczyna weszła i ze zdziwieniem zobaczyła Teresę płaczącą rzewnie.
Podbiegła natychmiast do niej.
— Łzy! — zawołała. — Pani płacze! Co się stało, skąd ten smutek? Co pani jest?
Pani de Lorbac nie dając odpowiedzi, pochwyciła Różę w swoje ramiona i długo przyciskała ją do piersi, obsypując pocałunkami, która Róża oddawała, a które wzruszały ją do głębi duszy.
— Pani cierpi — zaczęła raz jeszcze Róża — widzę to dobrze. Co się stało? Te łzy, ten smutek, byłażbym ja ich przyczyną? Czy mogłabym może im zapobiedz?
Słysząc to, Eugenja Daumont pochwyciła ręce przybranej córki Joanny Madoux.
— Ty jedna możesz nas ocalić.
— Ocalić! — szeptała Róża zadziwiona — ja?
— Tak jest, ocalić nas obie.
— Czyżbyście panie znajdowały się rzeczywiście w niebezpieczeństwie i czyż naprawdę mogłabym zrobić to, o czem mówicie? Ach, jeżeli Bóg pozwala, że potrzebujecie pomocy sieroty, mówcie bez wahania. Cóż zagraża waszemu szczęściu?
— Naszej egzystencji, powiedz raczej. Jest ktoś, co może nas strącić w otchłań rozpaczy i poniżenia uzbroić przeciw nam tak serce p. de Lorbac, że wypędziłby nas ze swego domu Jedna tylko twoja pomoc uratować nas może.
— W takim razie jestem gotową, rozkazujcie panie! — rzekła.
Pani Daumont zastanowiła się przez chwilę, następnie zaś, wahając się i dobierając wyrazów, zaczęła:
— Przedwczoraj znajdowałaś się w salonie około nas w chwili, gdy pani Kouravieff opowiadała straszną historję o człowieku doprowadzonych do szaleństwa przez matkę tej, którą kochał.
— Rzeczywiście, ale opowiadaniu temu nie dawałam wiary. Czyż bowiem podobne rzeczy są możliwe? Czyż znajdują się takie potwory, jak ta macocha, zdolna do torturowania w ten sposób swojej córki, nie bacząc, iż przez to może ją zabić?...
— A jednak, gdyby tak było? I gdyby ta zła matka, drżąca z obawy i rozpaczy przyszła do ciebie ze słowami: Od ciebie samej zależy zapomnienie przeszłości i wyjednanie przebaczenia, ty jedna możesz ocalić mnie i moją córkę od nieszczęścia i hańby, które nam grożą, czy miałabyś odwagę ją odepchnąć?
Róża słuchała z natężoną uwagą, drżąca i z sercem ściśniętem. Nagle wydała krzyk, bólu pełen.
— Ach rozumiem wszystko — zawołała. — Pani Kouravieff powiedziała prawdę. Obłąkany, znajdujący się u niej, Gaston Dauberive, jest moim ojcem.
Eugenja nie mogąc znaleść odpowiedzi; opuściła głowę. Róża z kolei zwróciła się do Teresy, której pierś wznosiły konwulsyjne łkania.
A oto moja matka, moja najdroższa mateczka — zawołała, padając w jej objęcia.
Teresa przycisnęła ją do serca.
— Tak jest, twoja matka, moja Paulinko, dziecię drogie, moja córko, moja... Ach, jak słodko wymówić wreszcie te wyrazy. Dwadzieścia lat oczekiwałam na to... Dwadzieścia lat wzywałam cię napróżno i płakałam.
Róża pokrywała pocałunkami jej twarz i ręce, powtarzając:
— Mateczko!
— Paulinko, więc ty mnie nie przeklinasz?
— Kocham cię i żałuję. Złamano twoje serce i dręczono duszę. Czyż to jest twoją winą? Byłaś zawsze nieszczęśliwą, a nigdy występną... Ale nie mówmy już o tem... Powiedz raczej, co ci zagraża?
— Wiesz już dobrze — zaczęła pani Daumont — że hrabina...
— Czyż miałaby interes w tem, żeby odkryć naszą tajemnicę?
— I wielki...
— A czy nie istnieje żaden środek, ażeby nakazać jej milczenie?
— Jest tylko jeden.
— Jaki?
— Być posłusznym jej woli.
— Czegóż żąda?
— Żebyś porzuciła myśl zaślubienia Renego i żebyś zgodziła się zostać żoną jej syna Anatola.
Młoda dziewczyna cofnęła się blada i drżąca.
— Ależ to niemożliwe — zaczęła. — kocham Renego, jestem wzajemnie kochaną, a wszystkiemi siłami mojej duszy nienawidzę i brzydzę się Anatolem, tym nikczemnikiem, który już raz urządzał zasadzkę, ażeby mnie zniesławić.
Pani Daumont i Teresa wydały okrzyk zadziwienia, nie było jednak czasu na żadne wyjaśnienia.
— Los nasz jest w twoich rękach — powtórzyła pani Daumont.
— Moja dziecię — szeptała Teresa.
Róża ścisnęła konwulsyjnie głowę w dłoniach obu.
— Dla ciebie mateczko — rzekła głosem wolnym, bezdźwięcznym — dla ciebie oddałabym bez wahania życie moje, przysięgam! Dla ciebie gotowa jestem umrzeć, ale to gorsze daleko niż śmierć... Gdyby szło tylko o rozbicie mojego serca, miałabym dosyć siły i odwagi. Umarłabym może, ale śmierć moja nie przyniosłaby nikomu żadnej szkody. Lecz zastanów się, iż żądasz nietylko mojego nieszczęścia... Rene mnie kocha, czyż mogę go dręczyć, zabić może?... Cóż mu powiem, jakie kłamstwo wymyślę? Że go nie kocham już, że go nigdy nie kochałam. Nigdy mi nie uwierzy, że kocham innego! To jeszcze mniej podobne. Rene gotówby oszaleć, tak samo jak mój ojciec...
— Zamilcz! zamilcz! — wołała Teresa.
Róża pochwyciła ręce matki, i przyciskając je do swego serca, mówiła dalej.
— Trzeba znaleść inny jaki środek. Wyrzec się Renego mogłabym może. Powiedziałabym mu: kocham cię zawsze i na zawsze, ale muszę ocalić tę, która mi droższą nad życie. Ale zaślubić innego... Należeć do innego... Nie, to straszne. Mogę poświęcić się dla ciebie matko i zgodzić na znoszenie męczarni, ale być katem... nigdy!
— Łaski! — mówiła pani Daumont.
— Litości! — wyjąkała Teresa.
— Przebacz mi matko, nie chciałam cię dotknąć, serca ci rozkrwawiać... Lecz tak potwornem wydało mi się to, czego żądają odemnie. A więc ceną milczenia tej kobiety ma być moje małżeństwo z Anatolem. Ocalę was, ale niech mnie nie zmuszają do zaślubienia go. Pójdę do pani Kouravieff, upadnę jej do nóg i błagać będę...
— Na nic się to nie przyda.
— Zresztą Gaston Dauberive, jest moim ojcem, a znajduje się u hrabiny. Moje miejsce przy nim. To mój obowiązek. I jego także muszę ocalić. Biedny Rene — dodała głosem przerywanym łkaniem.
— Uczyń to moja matko, żeby mnie nie przeklinał. Przysięgnij mu, że go kochałam, że go kocham więcej niż życie moje, że nie jestem ani niestałą, ani wiarołomną, że pomiędzy mną a nim, stanęła fatalność, przeciw której wszelka walka jest bezużyteczną.
— Co chcesz uczynić? — zawołała pani de Lorbac.
— Czuwać przy moim ojcu i starać się zmiękczyć serce hrabiny — odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Twój ojciec nauczy cię nas nienawidzieć — rzekła Eugenja.
— A ja nauczę go przebaczyć... Bądź zdrowa moja matko! Idę pracować nad waszem ocaleniem.
I Róża, wstrzymując całą siłą łkania, jakie wyrywały się z jej piersi, wyszła z pokoju.