Maja Liza/Ławeczka kamienna

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Maja Liza
Podtytuł Romans
Rozdział Ławeczka kamienna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Concordia Sp. akc.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Liljecronas hemland
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŁAWECZKA KAMIENNA.

W kilka dni po wielkiem odkryciu wyszła Maja Liza o zwykłej porze z Norą na przechadzkę po gościńcu.
Dziś jednak nie szła opieszale krokiem chwiejnym i znużonym. Dziś we dwie budziły echo, we dwie szukały miki w kamieniołomie, we dwie budowały tamy na potoku i we dwie zbierały jaskry na pastwisku.
Maja Liza nie miała jednak ochoty drażnić się ze sową, to też zostawiła Norę pod wielką brzozą, a sama dotarła do szczytu pagórka, do kamiennej ławeczki. Sowa musiała się okazać dnia tego bardziej towarzyską, gdyż Nora nie nadbiegła do niej ani przed tajemniczym murem duchów, ani też potem.
Spostrzegłszy na wzgórzu blok skalny z ławeczką, przystanęła, albowiem ujrzała siedzącą na bloku postać jakąś, z brodą opartą na dłoniach. Człowiek ten nie rozglądał się po ziemi, ale zadarłszy głowę, gwizdał zapamiętale, wtórując kosowi ukrytemu w koronie wysokiej jodły, rosnącej po drugiej stronie drogi. Naśladował ptaka i roznamiętnił go tak, że darł się, jakby mu gardło pęknąć miało.
Obaj, mężczyzna i kos tak byli zajęci sobą, że nie dostrzegli wcale Maji Lizy. Stała przez czas jakiś bez ruchu, patrząc z podziwem na mężczyznę. Ile razy go przedtem widywała, czynił wrażenie człowieka uginającego się pod brzmieniem troski, to też nigdyby nie mogła przypuścić, że ma zaledwo lat dwadzieścia pięć. Teraz przedstawiał się jak młodzieniec. Tak ją to zdziwiło, że się mimo woli w głos roześmiała.
Obrócił trochę głowę nadsłuchując, a spojrzeniem szukał po koronach drzew, jakby sądził, że śmiech stamtąd dolata.
Wybuchła ponownie radosnym chichotem i teraz zorjentował się, co to znaczy. Szybko zeskoczył ze skały i podszedł do niej oświadczając, że właśnie jej oczekuje. Powiedział, że był u jej przyjaciółki Britty z Loby by się dowiedzieć, co uczynić trzeba, chcąc spotkać mamzel Maję Lizę samą. Britta to zawiadomiła go, że wieczorami bywa tu na wzgórzu.
Serce dziewczyny zaczęło bić mocno, jakby oczekiwało czegoś bardzo radosnego. Jakże mogło być jednak tak nierozsądne! Wszakże wiedziało, że Sven Liljecrona przybywa w misji zgoła nieprzyjemnej. Chciał z nią pomówić o bracie swym zapewne i raz jeszcze przedłożyć spokojniejszemu teraz rozważeniu projekt szwagierki.
Tak się też stało, jak myślała. Podprowadził ją grzecznie, niemal uroczyście na szczyt głazu, gdzie dopiero co leżał, sam jednak stanął na drodze. Potem spytał poważnie, czy rzeczywiście odczuwa skłonność dla brata.
I stało się znowu to co w Svanskogu. Nie wiedziała dlaczego ogarnia ją jednocześnie gniew i rozczulenie. Ale gniew przeważył i odrzekła porywczo, że nie wie, poco zadaje sobie wogóle trud pytania, jeśli sądzi, że nie mogła spędzić z pastorem kilku godzin na rozmowne, nie zakochując się w nim na zabój.
Nie można było poznać, czy się obraził tym sposobem odpowiedzi. Nie był podobny zgoła w tej chwili do człowieka drażniącego się z kosem, przybrał zachowanie poprawne kupca, załatwiającego z klientem interes, ważąc dobrze każde wypowiadane słowo. Takim być musiał niewątpliwie w chwili, gdy sprzedawał żelazo, albo podpisywał kontrakt z dostawcą węgla.
Poprosił Maji Lizy, by go nie miała za natręta, ale zanim będzie mówił dalej, musi się przekonać, że serce jej wolnem jest dotąd.
Obudziła się w niej ochota przekomarzania i odrzekła:
— Fakt, że nie kocham pastora Liljecrony, nie dowodzi wcale, by serce moje wolnem było! Mógł się znaleźć ktoś inny...
Skłonił się nieco wzgardliwie.
— Zupełna racja! — powiedział. — Nie rzeknę też słowa więcej, jeśli usłyszę, że pani ma słabą, bodaj nadzieję, by ten, o którym pani marzy, oświadczył się o jej rękę.
Zalała się krwią, ale spojrzała mu przenikliwie w smutne oczy i odrzekła:
— Nie, nie mam żadnej nadziei!
— Tedy poproszę panią o radę! — powiedział, dobywając portfelu i wyjmując zeń zapieczętowany list, który tak wziął w rękę, że nie widać było adresu. — Może raczy mi pani powiedzieć, czy list ten mam wysłać, czy też podrzeć.
Nic nie odrzekła. Mimowoli przyszło jej na myśl, jak to owego ranka skoczył do wilczego dołu. Cios jeden, cios drugi, trzeci i zanim się spostrzegła, już było po wszystkiem.
Czemuż teraz nie uczyni skoku i nie zada ciosu, by raz wiedziała, o co idzie? Czemuż jest tak uroczysty i pełen względów?
— List ten, mamzel Majo Lizo — powiedział głosem bardziej jeszcze może urzędowym — list ten pisał pewien młodzieniec, który lat temu kilka złożył na grobie narzeczonej ślubowanie żyć do śmierci samotnie i nie myśleć o nikim prócz niej. Od tej pory młodzieniec ani razu nie pomyślał o złamaniu ślubu, a nawet nie czuł żadnej pokusy, by to uczynić. Złożył swe serce wraz z ukochaną do grobu i wrócić ono już do życia nie może. Ale młodzieniec ten spotkał mamzel Maję Lizę pewnego dnia, przed kilku miesiącami biedną, opuszczoną i płaczącą dziewczynę. Była piękna, dobra, skromna, a ponadto bardzo podobna do zmarłej narzeczonej. Uczuł zaraz dla niej wielką sympatję i wydało mu się, że słyszy szept nieboszczki, wzywającej go, by dopomógł tej nieszczęsnej, będącej jej podobizną. Wówczas młodzieniec postanowił połączyć ją z najszlachetniejszym ze znanych sobie ludzi, to jest z własnym bratem. Widział, jak razem siedzieli u ogniska i marzył, że będą z sobą bardzo szczęśliwi. Ale ten postępek młodego człowieka przyniósł jeno zło, brat popadł w straszną sytuację, dziewczyna zaś bez żadnej winy została obwiniona o rzecz zdrożną. Wówczas wydało mu się, że zmarła wzywa go, by dziewczynie przynajmniej dał opiekę i schronę we własnym domu, gdzieby wolną była od szponów, jakie ją teraz szarpią, by stworzył jej cichą przystań szczęścia i wygody. W chwili, kiedy młody człowiek list ten pisał, taki był stan sprawy. Miał zamiar wysiać go nazajutrz, ale zawahał się i postanowił poprzód zasięgnąć rady pani, mamzel Majo Lizo.
Umilkł i, nie mówiąc już nic, rzucił jej list na kolana. Przeczytała adres. Skierowany był do: Przewielebnego pastora Eryka Lyseljusa, a więc do jej ojca.
Nigdy jeszcze w życiu nie czuła się Maja Liza tak bardzo dotkniętą. Czemużto stara się o nią, w sposób tak dziwny? Prosi o jej rękę przez uczucie litości? W pierwszej chwili chciała zerwać się podrzeć list i rzucić mu strzępy w twarz. Wrzała nań większym dużo gniewem, niż na ojca wówczas, kiedyto ożenił się z Raclitzą. Przyszło jej na myśl, że najmocniej gniewa się zawsze na tych, których kocha.
Ale Maja Liza przeżyła dużo od czasu swego wybuchu przeciw ojcu i Raclitzy i umiała teraz panować nad sobą. Zesunęła się z kamienia i, zostawiając list na drodze, zaczęła bez słowa zstępować ze wzgórza.
Szła dobry kawał, aż do muru duchów, a nikt za nią nie kroczył.
Teraz dopiero, schodząc w dół, zauważyła jak piękny był wieczór. W koronach drzew śpiewały ptaki, w powietrzu tańczyły komary, młodą zieleń listowia pozłacało słońce, strumień szemrał rzeźwo i wśród brzegów, wszędzie kiełkowały i rosły trawy i zioła, wychylały się nowe pędy, zdawało się wprost, że można usłyszeć, jak trawa rośnie.
I o dziwo! To właśnie zwiększało jeszcze jej gniew. Powinien był wiedzieć, że w tak i wieczór winno się było sprawy załatwiać w sposób właściwy. Gdybyż przynajmniej zdobył się na tyle rozsądku, by nie poruszać niczego. Czułaby się mniej nieszczęśliwą, mogąc o nim marzyć w cichości serca.
Biorąc rzecz ze stanowiska rozsądku, winien był przekonać się dowodnie, co się z nią dzieje przed złożeniem owej oficjalnej oferty, mieszczącej tyle upokorzenia. Mógł sobie oszczędzić dowodu litości, gdyby się był dowiedział, że żyje w zgodzie z ojcem, a macocha, tegoż jeszcze wieczora, kiedy był wraz z szwagierką swą w Löwdali uciekła, nie mówiąc nikomu słowa, znikła poprostu i do tej pory nie wróciła, co świadczy chyba, że już nie wróci.
Wszystko to nie miałoby, coprawda, znaczenia zasadniczego. Nawet cierpiąc skrajną niedolę, nie mogłaby mu przebaczyć, że się z litości stara o nią. Gniew jej byłby nierównie mniejszy, gdyby podobnie postąpił jego brat, lub ktoś inny.
Nagle stanęła i zadała sobie pytanie, czemu się tak gniewa, a odpowiedź jawiąca się zaraz była jej jakby objawieniem nowego życia... kochała go...
Tak, tak, była to miłość, o jakiej czytała w książkach, śpiewała w pieśniach niezliczonych, ale uczucie to nie zjawiło się dotąd w jej własnem sercu. Przez całą wiosnę miłość owa tliła tak wątłem zarzewiem, że nazwać jej nie śmiała właściwem mianem. Teraz atoli trysła słupem ognistym, tak, że dziwiła się, iż płomienie nie buchają widzialnie z jej ciała.
Obejrzała się i wszystko zmieniło odrazu postać. W sercu miała miłość, przeto od chwili ziszczenia tego cudu była inną osobą i nie mogła gniewać się na tego, który ją nauczył kochać.
Szedł za nią i był już blisko. Gdy się obróciła, stanęli sobie oko w oko.
Zarzewie miłosnego żaru musiało z niej przenieść się na niego, to też zaraz w oczach zajaśniał odblask. Może nawet nie sam odblask, bo błyszczał jak pochodnia. Maja Liza nie znała dotąd miłości, namiętność jednak, z jaką przycisnął ją do łona, była jej rewelacją nieznanej tęsknoty.
Zdumiała się i nie wiedziała, czy ufać zmysłom. Wyrzucał oderwane słowa, zadawał pytania, czy go kocha, składał płomienne wyznania, zapewniał, że pokochał ją od pierwszego wejrzenia, jeno wstydził się słabości swojej, dlatego szukał wykrętów i tworzył sztuczne zasieki. Teraz jednak, wyznał zuchwale, nie pyta żywych ni umarłych o prawo, skoro go kocha. Czyż mogło stać się inaczej, czy mógł nie odczuć potęgi jej uczucia?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.