Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/13
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce wschodziło właśnie, gdy wraz z Klaudyuszem Gérard, na którego musiałem nieco poczekać u drzwi domu zmarłych, wszedłem na cmentarz. O! biédny to był cmentarz, widziałeś tam skromne tylko krzyże wśród wysokiéj trawy na wpół ukryte, ledwie gdzieniegdzie wznosił się smętny cyprys; ku środkowi cmentarza, na małém wzgórzu, była dosyć znaczna pusta przestrzeń. Klaudyusz Gérard postąpił ku temu miejscu mówiąc do mnie:
— No, mój synu, bierzmy się do dzieła; dobrze iż odwilż grunt zmiękczyła. Ja będę kopał... ty zaś motyką odrzucaj ziemię, a spieszmy się, bo trumna wkrótce przybędzie.
Poczém, mówiąc niby do siebie dodał:
— Wczoraj zmarła... a dzisiaj rano już pogrzebana... Szczęściem u téj zmarłéj nie może mię niepokoić ten pośpiech, który nieraz sprowadza takie okropności.
— Jakie okropności, panie?
— Niestety! moje dziécię... zdarzało się że grzebano żywych ludzi.
— Żywych! — zawołałem przerażony.
— Tak... bo tylko w głębokim letargu pogrążonych... po którym się zapóźno przebudzili... — drżąc mówił Klaudyusz Gérard, — tak jest... przebudzili się... w ciasnéj trumnie... na któréj cięży sześć stóp ziemi...
— O! to okropność! — zawołałem, — i pan nie lękasz się aby tym razem...
— Bądź spokojny mój synu; gdybym się tego obawiał... nie kopałbym tego grobu, alebym czuwał... lecz, przed chwilą byłem w domu umarłych, wywiedziałem się o wszystkich okolicznościach téj smutnéj śmierci. Lekarz z sąsiedniego miasteczka, człowiek bardzo światły, poświadczył zejście... a świadectwo takiego człowieka, nie ulega żadnéj wątpliwości... Biédna kobiéta! powiadają że życzyła sobie aby ją pochowano w świetnym stroju, który niegdyś nosiła;... ta ostatnia wola ukrywa w sobie zapewne jakieś wspomnienie... No, mój synu do roboty...
I nauczyciel zrzucił swój stary słomiany kapelusz, zawinął rękawy lichéj swéj bluzy i silnie zaczął kopać ziemię z biegłością dowodzącą długiéj wprawy do ręcznych robót. Pomagałem mu w miarę sił moich.
— Kopiemy grób... dla męczenniczki... mój synu, — rzekł mi Klaudyusz Gérard po niejakim czasie, rękawem ocierając pot z czoła.
— Męczenniczki? powtórzyłem.
— Tak jest — kobiéty, któréj każdy dzień we łzach upływał, mimo że była wielką damą. Ah! mój synu, nędza nietylko łachmanom towarzyszy.
— I któż to tyle zadawał cierpień téj biédnéj pani?
Bądź że Klaudyusz Gérard nie słyszał mojego zapytania, bądź, że nie chciał na nic odpowiedzieć, dosyć że zwiesił głowę i znowu silnie zaczął kopać ziemię; wkrótce jednak rzekł wzdychając:
— Daj Boże, żeby córka... szczęśliwsza była niż matka...
— To ona ma córkę?
— Prawie w twoim wieku. Właśnie przed kilku dniami tu przybyła. Długo była rozłączoną od matki która ją ubóstwiała; ale kiedy ta nieszczęśliwa kobiéta śmierć w sobie poczuła... tak usilnie dopominała się o swoje dziecko, iż je nakoniec odzyskała... Niestety! zbyt krótko cieszyła się jego obecnością... Ah! biédna matko... biédna matko!... jakiejże teraz odwagi potrzebuje twoja córka!...
— Dlaczego odwagi, panie?
— Aby pójść mogła za trumną matki...
— O! prawda... — rzekłem truchlejąc, — prawda że na to potrzeba odwagi.
— Ty, mój kochany, bardzo byłeś nieszczęśliwy — dodał Klaudyusz Gérard, — czeka cię życie przykre i pracowite — a jednak! los twój będzie może daleko znośniejszy aniżeli los dziecka, które ma towarzyszyć do tego miejsca zwłokom swojéj matki... a to dziécię jést bogate... i nigdy nie powinno znać niedostatku...
— O mój Boże!... jeżeli bogaci nie są szczęśliwi, któż więc nim jest?
— Ci, mój synu, którzy powiedziéć sobie mogą: Dopełniłem powinności mojéj, dokonałem pożytecznéj rzeczy, jakkolwiek rzecz ta małą tylko być mogła: podałem rękę słabszemu lub nieszczęśliwszemu ode mnie, nikomu żadnéj nie wyrządziłem krzywdy, a przebaczyłem krzywdy mnie wyrządzane...
Maxymy te tak były sprzeczne z zasadami kaleki bez nóg, któremi na nieszczęście umysł mój przesiąkł, iż mię raczéj dziwiły niż przekonywały. Klaudyusz Gérard odgadł mię zapewne, bo z wielką łagodnością mówił daléj:
— Mam nadzieję że z czasem zrozumiész mię,... a dzisiaj wieczór, po upływie dnia piérwszego dopiéro, który przeżyjesz zdala od złych lub występnych przykładów... powiesz mi co myślisz, jakich doznałeś wrażeń... i, kto wié? może już uczujesz iż twój los mniéj jest pożałowania godnym, mimo nidostatku, który ciągle cierpisz.
Tak rozprawiając, wykopaliśmy grób. Tylko co Klaudyusz Gérard wyszedł z jego wnętrza, usłyszeliśmy pogrzebowy śpiéw, któremu towarzyszyły ponure odgłosy puzonu.
— Otóż, i ciało!.... — rzekł Klaudyusz, — skończyliśmy robotę w sam czas.
W pobliżu grobu wznosił się gruby, rozłożysty i karłowaty cyprys, pod który, z rozkazu mojego pana, zaniosłem motykę i rydel. Z tego nieco wzniesionego miejsca postrzegłem pogrzebowy orszak: składał się on z księdza w komży, kantora, chłopaka z chóru i puzonisty. Cztérech wieśniaków w bluzach dźwigało trumnę na noszach.
Tylko dwie osoby za trumną postępowały, kobiéta w czarnéj sukni i obok niej mała dziewczynka również w żałobie; rysów jej rozpoznać nie mogłem.
Klaudyusz Gérard stojąc nad brzegiem fosy smutnie patrzył na nadchodzący orszak.
— Biédna istoto... — rzekł, — prześladowana... upokorzana aż do zgonu... Prócz téj dzieciny i staréj sługi... nikt nie idzie za twą trumną...
To co mi Klaudyusz Gérard wspomniał o przyczynie śmierci téj nieszczęśliwéj, serce mi ścisnęło. Nie byłem już zupełnie obcy temu pogrzebowi, i zdawało mi się iż mam niejaki udział w smutnym obrzędzie.
Przez chwilę, ogrodzenie cmentarza ukryło pogrzebowy orszak przed mym wzrokiem, lecz wnet śpiewy bliżéj się ozwały, trumna weszła w miejsce wiecznego pokoju... ksiądz i tragarze zrazu zasłaniali przede mną, postępujące za trumną, dwie osoby; lecz na zawrocie cmentarzowej alei poznałem Reginę... Podeszła kobiéta jéj towarzyszyła.
Gdybym się nie oparł o pień drzewa, byłbym upadł z osłupienia i przestrachu; szczęściem Klaudyusz Gérard nie mógł dostrzedz mojéj trwogi, bo ciągle stał nad grobem który miał zasypać po spuszczeniu ciała.
Truchlejąc z obawy aby mię Regina nie dostrzegła i nie poznała, skryłem się za rozłożyste gałęzie cyprysu i przykląkłem, zaledwie śmiąc oddychać.
Twarz Reginy była blada i jak marmur nieruchoma; trzy czarne znamiona dziwny nadawały wyraz jéj skamieniałym rysom; nie płakała; suchy i osłupiały wzrok tak nieodstępnie wlepiony był w trumnę, że skoro nieregularny chód tragarzy pochylał ją to na prawo, to na lewo, lekkie pochylenie głowy Reginy świadczyło, że wzrok jéj w tym samym postępuje kierunku.
Ruchy téj dzieciny cechowała jakaś automatyczna sztywność; szła, że tak powiem, w podskokach jakby cała jéj istota ulegała nerwowemu wytężeniu. Przypomniałem sobie niegodziwe moje obejście się z Reginą w lesie Chantilly, przypomniałem również i jéj piękność, a serce moje pękało z bólu na widok tak okrutnéj zmiany... i aby stłumić w sobie łkania, ręką usta zatkać musiałem.
Podeszła kobiéta, która Reginę wiodła za rękę, mocno płakała. Fizyonomia jéj wyrażała łagodność i dobroć. Zdało mi się że pleban spiesznie i z roztargnieniem odmawiał nad ciałem ostatnie modły. Gdy miano spuszczać trumnę do grobu, Regina osłabła, i, że tak powiem, ugięła się pod własnym ciężarem. Stara sługa musiała utrzymywać ją pod rękę. Rzecz szczególna! to dziécię ani jednéj łzy nie wylało; wzrok jego zupełnie był osłupiały, rysy jakby skamieniałe; blade i nieruchome usta zaledwie się kiedy niekiedy ściągały.
Nakoniec trumnę spuszczono do grobu.
Wtedy Regina z gwałtowném wysileniem wyrwała się z rąk służącéj, klękła nad otworem wiecznego przybytku matki, który już Klaudyusz Gérard zaczynał zasypywać głuche odgłosy wydającą ziemią.
Za każdą garścią sypanéj ziemi, Regina z wyrazem martwéj, zlodowaciałéj rozpaczy, tysiąc razy silniéj przejmującym aniżeli głośne łkania, że tak rzekę, przesyłała trumnie pożegnawcze pocałunki.
Nim jeszcze grób zasypano, pleban szybko się oddalił a za nim kantor; chłopak niosący krzyż przewiesił go przez ramię, puzonista włożył swój instrument na szyję i tak razem wyszli z cmentarza.
Już tylko Regina i stara sługa pozostały nad grobem, który Klaudyusz Gérard kończył zasypywać. Regina ciągle klęczała, nieruchoma jak posąg.
Okoliczność małéj wagi przerwała przecież moję bolesną uwagę. Uczułem ostry i mocny odór tytoniu... spojrzałem w stronę, z któréj pochodził ten odór i nad płotem ogradzającym cmentarz dostrzegłem głowę człowieka ze złowrogą twarzą; palił obojętnie swą fajkę; cerę miał cegłastą, a siwiejące włosy zaledwie pokrywała licha czapka.
Odrażający ten człowiek z tak cyniczną obojętnością patrzył na bolesną scenę pogrzebową, że przejęty zgrozą i wstrętem, odwróciłem od niego spojrzenie, i z czułem zajęciem znowu patrzyłem na Reginę.
Klaudyusz Gérard skończywszy zasypywanie grobu, w milczeniu przypatrywał się klęczącemu dziecku. Stara sługa coś szepnęła Reginie; ta drobną rączką dała jéj znak błagalny, i znowu wpadła w bolesną nieruchomość...
Mimowoli prawie spojrzałem w stronę człowieka o złowrogiéj twarzy.... już go tam nie było.
Wtém usłyszałem w dali brzęczenie pocztowego zaprzęgu, i turkot szybko nadjeżdżającego powozu.
Na ten turkot, którego Regina nie zdawała się zważać, stara służąca zadrżała, bolesne spojrzenie rzuciła na dziecię, i znowu coś do ucha szepnęła, lecz równie jak i pierwéj napróżno.
Powóz zatrzymał się u wrót cmentarza.
Wkrótce nadszedł stary mulat, czarno ubrany; niósł na ręku mały płaszczyk i dziecięcy kapelusz; zbliżył się do służącéj i rzekł jéj obojętnie:
— No, Gertrudo, obrzęd już skończony, znasz rozkazy pana barona.
Gertruda błagalném spojrzeniem wskazała mu cięgle klęczącą Reginę.
— Przecież ona tu nie pozostanie przez cały dzień? — powiedział mulat. — Kwadrans mniéj, kwadrans więcéj, to wszystko jedno... A wiész że pan baron wyraźnie zalecił...
— Regino... — z westchnieniem mówiła stara służąca, — trzeba jechać... możesz zachorować... pójdź, pójdź...
Dziécię poruszeniem głowy odmówiło téj prośbie, i ani się ruszyło więcéj.
— Nie można wszakże gwałtem porywać ją z grobu matki, — rzekła Gertruda; — cóż czynić?
Mulat wzruszył ramionami i zbliżywszy się do dziecka, powiedział:
— Panno... mam rozkaz przywieść pannę natychmiast skoro się to wszystko skończy... Pan baron, ojciec panny, tego żąda... chciej więc panna udać się ze mną.
Regina nie zmieniła swojej postawy.
— Panno, — zaczął znowu mulat, — proszę panny... chodź panna... albo będę przymuszony gwałtem pannę ztąd zabrać.
Dziécię ani się ruszyło.
— Raz przecie skończyć potrzeba, — powiedział mulat.
I zbliżył się prędko, aby porwać Reginę.
Spodziewałem się płaczu, rozpacznego oporu... omyliłem się.
Regina nie broniąc się, nie przemówiwszy ani jednego słowa, unieść się pozwoliła.
Tylko kiedy ją mulat trzymał już na ręku, zwróciła główkę w stronę grobu... od którego oderwać nie mogła osłupiałego wzroku, którym poprzednio śledziła trumnę... i dopóki tylko dojrzeć mogła świeżo poruszoną ziemię, poty nie spuściła jéj z oka, kiedy niekiedy przesyłając pożegnawcze pocałunki.
Wkrótce Gertruda i mulat unoszący Reginę, zniknęli za płotem i już ich więcéj nie widziałem.
W kilka minut późniéj, galopem pędzące konie uniosły powóz.
Ta dziwna i niespodziana scena uderzyła mię jakby zjawisko, jakby sen.
Klaudyusz Gérard dwa razy na mnie wołał, nim mię mógł wyrwać z osłupienia. Wreszcie i on zdawał się nie mniéj wzruszony; obaj roztargnieni, zapomniawszy przy grobie pod cyprysem motyki i rydla, wróciliśmy do wsi.