Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
„Matka Reginy umarła, a jakkolwiek nieszczęśliwym jest twój los, jest on jednak może znośniejszym aniżeli los téj biednéj dzieciny” — powiedział mi Klaudyusz Gérard. Myśl ta nie odstąpiła mię w smutném widowisku któremu towarzyszyłem.
A jednak zdołałem oprzéć się téj przytłaczającej mię myśli, i z wielkiém zadowoleniem mojego pana, wywiązałem się z udziału w jego pracach, zachowując na czas samotności i spoczynku smutną rozkosz nasycenia się gorzkiemi wspomnieniami i wrażeniami jakie wywołała we mnie scena któréj byłem świadkiem.
Wreszcie, rozmaitość zatrudnień w ciągu reszty dnia, zdziwienie wywołane widokiem różnorodnych szczegółów powinności Klaudyusza Gérard, nie mało zapewne przyczyniły się do rozerwania myśli moich. Tego poranku dowiedziałem się także, iż Regina więcéj już do naszéj wsi wrócić nie miała i że dom który jéj zmarła matka zamieszkiwała, wkrótce sprzedany zostanie.
Godziny Klaudyusza Gérard, nauczyciela wiejskiego, podzielone były następnie; oprócz małéj zmiany w jego ręcznych pracach, każdy dzień upływał mu podobnie.
Po pogrzebie wróciliśmy do domu; Klaudyusz Gérard wziął szeroką, drewnianą gracę osadzoną na długiéj żerdzi, mnie zaś kazał nieść za sobą wiadro i wklęsłą szuflę, podobną do tych, któremi marynarze wyczerpują wodę ze statków, i tak opatrzeni ruszyliśmy w drogę, ja mocno ciekawy dowiedziéć się co czynić będziemy, Klaudyusz Gérard zaś spokojny i jak zwykle poważny.
W kilka chwil przybyliśmy na małą łączkę, w końcu któréj znajdowało się podziemne źródło obrócone na użytek publicznéj pralni. Rezerwoar napełniony był wodą czarną, mulastą, otaczały go zaś płaskie, nieobrobione kamienic.
Klaudyusz Gérard, mimo zimna, zdjął drewniane trzewiki, spodnie koło kolan obwinął, bluzę podniósł za pomocą sznurka, którym ścisnął biodra. Obracając się do mnie, rzekł:
— Mój synu, wyczyścimy tę pralnię... nie wejdziesz w wodę boby ci to mogło zaszkodzić... ale ja wejdę i gracą wygarnę muł... ty zaś napełnisz nim szuflę, i wypróżnisz ją pod témi wielkiemi topolami które tam widzisz...
Z największą prostotą dał mi nietylko ten rozkaz, ale także objawił udział, jaki sam miéć będzie w tak przykréj i odrażającéj pracy; lecz mimo mojéj nieznajomości świata, zdawało mi się bardzo dziwną rzeczą, aby nauczyciel był nie tylko grabarzem, lecz nadto czyścicielem pralni. Zdumiony więc spojrzałem na Klaudyusza Gérard.
Odgadł on myśl moję, łagodnie się uśmiechnął i powiedział:
— Dziwi cię to, mój synu, że nauczyciel, człowiek światły...bo mię tak nazywają, czyści pralnię?
— Doprawdy panie, to mię dziwi...
— I sądzisz zapewne że to mię poniża?...
— Tak. panie.
— A to dlaczego?
— Bah... proszę pana, skoro taki uczony jak pan... wchodzi w taką kałużę i czyści ją gracą, zdaje mi się że to go bardzo poniżać musi.
— Słuchaj, mój synu!.. Biédne kobiéty które przychodzą prać bieliznę w téj zamulonéj wodzie, wydostają ją równie prawie brudną jak przed wypraniem, a co gorsza, bielizna przesiąka szkaradną wonią błota; ztąd téż częstokroć małe dziatki, okryte tą wilgotną i cuchnącą bielizną, zapadają na zdrowiu, dostają gorączki; a przeciwnie, skoro się pralnia wyczyści, skoro się muł uprzątnie... nieszczęścia te nie będą miały miejsca.
— Bardzo dobrze, proszę pana... lecz kto inny mógłby się tém zająć... gdyż ten...
— Gdyż ten nie mógłby mię zastąpić gdzieindziej, chciałeś powiedzieć?
— Tak panie.
— Masz słuszność; lecz tu chodzi o obowiązek który spełnić przyrzekłem, a słowa przecież dotrzymać należy. Co do poniżenia, w czeém je tu upatrujesz? Gdybym był dumnym, czyżbym owszem nie mógł powiedziéć sobie: Czynię zarazem to co każdy inny uczynić może, i to czego nikt inny uczynić nie zdoła... podwójnie zatém jestem użyteczny. Lecz mnie, mój synu, dosyć na tém przekonaniu, że nie poniża nas nigdy żadna czynność, która ogółowi pożytek i korzyść przynosi.
Na to nic odrzec nie umiałem.
— Czyliż to poniżenie, że bosą nogą wejdę w błoto? W takim razie, mój synu, — z uśmiechem dodał Klaudyusz Gérard — piękni, bogaci i szlachetni panowie, którzy każdéj zimy polują po naszych bagniskach, poniżają się daleko bardziéj aniżeli ja, bo aż po brzuchy w mule brodzą, a to dlatego tylko aby zabili kilka biédnych ptaszków. No, mój synu, nie troszcz się, bądź dobréj myśli... praca nasza wszystkim pożytek przyniesie... spieszmy się... bo o południu trzeba wrócić i w szkole porządek zrobić...
To mówiąc Klaudyusz Gérard dzielnie zabrał się do dzieła, swoją gracą wyrzucał gęsty muł na brzeg pralni, ja napełniałem nim wiadro i wylewałem go wzdłuż wielkiéj alei topolowéj.
Wyznaję że przykład i słowa Klaudyusza Gérard, podnosząc w moich oczach pracę, w jakiéj miałem udział, czynił mi ją znośniejszy i nie tyle odrażającą.
Jakby dla większéj jeszcze zachęty, nowy mój pan rzekł mi w godzinę później:
— Na wiosnę, mój synu, obejrzymy te topole... Dzięki mułowi który u stóp ich składasz, obaczysz jak bujnie, jak zielono rozwinę się: bo ten muł, tak szkodliwy w pralni... wybornie sprzyja tym pięknym drzewom zasilając ich korzenie... Powiedz zatem, kochane dziécię, czy uczujesz w sobie poniżenie na widok tych drzew piękniej i silniéj wzrastających, dlatego żeś wylał kilka wiader mułu pod ich stopy?
— O! nie, panie.... owszem, z rozkoszy przyjdę oglądać te drzewa, — zawołałem coraz bardziej zachwycony uwagami Klaudyusza Gérard.
I skutkiem właściwego dzieciom charakteru, ze wstrętem rozpoczęty pracę skończyłem z niejakiém zadowoleniem miłości własnéj.
Praktyczne nauki Klaudyusza Gérard przytaczam dlatego, że stanowczy i niemal nieograniczony wpływ wywarły na całe moje życie; winienem również wyznać na własny pochwałę, a raczéj na pochwałę Klaudyusza Gérard, że te proste, jasne i logiczne nauki, prawie bezpośrednio i głęboko wniknęły w mój umysł i serce, kiedy tymczasem haniebne zasady kaleki bez nóg, które niedawno jeszcze Bamboche we mnie wpajał, przyjmowałem z jakąś moralny niechęcią, instynktownym wstrętem.
Wyczyściwszy pralnię, spiesznie wróciliśmy do domu; kawałek razowego chleba i kilka orzechów stanowiły nasze śniadanie, poczém pomagałem Klaudyuszowi Gérard w urządzaniu stajni, i w oborze, a szczególniejsze te przygotowania powiększały jeszcze zdziwienie, jakiego już dnia tego nieraz doznałem.
Ponieważ krowy w zimowéj porze rzadko kiedy na pole wypędzano, przeto prawie ciągła obecność ich w oborze wielce zmniejszała przestrzeń pozostawioną dla uczniów Klaudyusza Gérard. Wreszcie, nigdy dokładnie rozstrzygnąć nie mogłem, czy uczniowie przybyli do obory, czy téż krowy do szkoły; lokal ten bowiem zarówno prawie zajęty był przez ród ludzki jak i przez ród bydlęcy.
I tak, na prawo, znajdowała się drabina, żłób i kupa kilko-miesięcznego gnoju, ziejąca nader przykrą woń, a znowu wzdłuż lewéj ściany ustawiliśmy z Klaudyuszem Gérard kilka kulawych sztalug, a na nieb kładliśmy deski; przed témi zaś przenośnemi stołami ustawiliśmy kilka ławek na rzadkiém i cuchnącém błocie, gdyż pochyłość podłogi w to miejsce sprowadzała ściek zwierzęcych odchodów.
Przygotowania te uskuteczniliśmy prawie w zupełnéj ciemności; światło bowiem do tego lokalu, ledwie na dwadzieścia stóp długiego, wchodziło tylko z jednéj strony drzwiami, z drugiéj zaś małém okienkiem kryjówki, otoczonej opłatkami a służącej za pokój dla nauczyciela. Przez zbyt nizki pułap z niepokrytych, ale gęstą pajęczyną obleczonych belek, przeglądało złożone na poddaszu siano i słoma. Kiedy zimno zbyt dokuczało, zamykano drzwi, i wtedy ciemność zalegała w dwóch trzecich częściach stajni; tak że z liczby trzydziestu uczniów, pięciu lub sześciu tylko pracować mogło przy świetle wciskającém się przez okienko. Téj niedogodności nauczyciel zaradzał jak mógł, bo przywoływał po kolei każde dziécię siedzące w najciemniejszéj stronie obory i kazał mu przez kwadrans pracować przy sobie w pokoju.
Zaledwie ustawiliśmy stoły i ławki, wnet dzieci schodzić się zaczęły. Pogoda, zrazu dosyć jasna, zachmurzyła się i oziębiła; śnieg spadał obficie; koniecznie zatém trzeba było zamknąć przepełnioną dziećmi i bydłem oborę, a ztąd zaległa w niéj prawie zupełna ciemność.
Ukryty w kącie, z niemałą ciekawością po raz piérwszy towarzyszyłem lekcyi wykładanéj przez Klaudyusza Gérard. Wiejscy jego uczniowie, zamiast hałasowania, niesforności lub nieposłuszeństwa, zamiast upatrywania w szkolnych godzinach nudnéj lub obojętnéj pracy, byli owszem spokojni, ulegli, uważni i jeżeli tak rzec można, nietylko z zajęciem lecz nawet z przyjemnością słuchali wykładu Klaudyusza Gérard, czując zarazem dla niego prawie synowskie przywiązanie.
Późniéj dopiero przez własne doświadczenie poznałem, jakim sposobem Klaudyusz Gérard za pośrednictwem dowcipnego i prostego wykładu, którym umiał obudzić ciekawość, miłość własną i duch naśladownictwa (te trzy najpotężniejsze dźwignie dzieciństwa), zdołał osiągnąć tak szybkie, zadowalające rezultata. Zawsze dobry, łagodny, pobłażający, cierpliwy, przenikniony świętością powołania swojego, a nadewszystko kierowany, utrzymywany, uniesiony głębokiém dla dzieci przywiązaniem, badał ich charaktery, natchnienia, i prawie zawsze umiał nakierować ku dobremu ich zdatności i wrodzone skłonności, które nie wczas poskramiane, fałszywie lub źle skierowane, mogłyby owszem wyrodzić się w występki lub złe namiętności.
Lekcya trwała ledwo pół godziny, gdy ciepło w oborze i wyziewy gnoju, podsycone jeszcze nagromadzeniem dzieci, zaczęły tak mocno dusić, iż wraz z wielu uczniami poczułem mdłości, duszność i gwałtowny ból głowy, a pot spływał mi po czole.
Koniecznie trzeba było otworzyć drzwi obory, któréj powietrze dłużéj znieść się nie dało. Po tak duszącej temperaturze nagle wystawiony na mocny i zimny przeciąg powietrza, zadrżałem, a pot zamarzł mi na czole. W kilka chwil wprawdzie znowu drzwi zamknięto, ale wtedy trząsłem się z zimna, toż samo wszystkie te biédne dzieci tak licho odziane. Klaudyusz Gérard powiedział mi późniéj, że to nagłe przejście z gorąca do zimna, zepsute i zaraźliwe powietrze, którym oddychały te biédne istoty, częstokroć przyprawiały je o ciężkie, a nieraz nieuleczone choroby; że rzadki był uczeń, który zdołał dwa tygodnie bez przerwy uczęszczać na lekcye.
Po skończonéj lekcyi — dzięki następującéj okoliczności, nie zapomnę nigdy że to było w sobotę — Klaudyusz Gérord wziął wielki worek na dwie części przewiązany, dał mi koszyk, i rzekł:
— No, synu, pójdź, za mną.
Poczém dodał z uśmiechem:
— I tym razem zapewne zadziwi cię poniżenie na jakie się narażam...
— Jakto, panie?
— Będziemy chodzić po całéj wiosce od drzwi do drzwi... będziemy prosili o żywność dla nas na cały tydzień, mój synu...
Te słowa w nowe wprawiły mię zdumienie.
— Płaca jaką pobieram za pełnienie obowiązków nauczyciela, oraz za inne zatrudnienia, w których mi dopomagałeś mój kochany, jest tak szczupła, iż aby miéć chléb powszedni, podobnie jak i wspólkoledzy moi z innych gmin, uciekać się muszę do publicznéj litości. Nadto, rodzice uczniów moich po większéj części tak są uboczy, iż wolą w naturze uiszczać moje wynagrodzenie... No mój synu, powiedz szczerze... nie jestże to dla mnie najwyższym upokorzeniem?
— Ja, przywykły do żebractwa, — odrzekłem Klaudyuszowi Gérard, — nie widzę w tém żadnego upokorzenia... ale pan, który jesteś tak uczony, który téj wsi czynisz tyle przysługi...
— Właśnie téż, mój synu, że przekonany jestem iż wszystkim wyświadczam niejakie przysługi, dlatego samego nie poniża mię wcale przyjęcie tego co mi każdy daje na utrzymanie życia... nie mam bowiem innych zasiłków. Przeciwnie zaś, gdybym był próżniakiem, nieużyty lub leniwcem, byłbym nikczemnym, podłym, gdybym przyjmował chléb od tych biédnych ludzi. Pójdź zatem, mój synu, wieczerza twoja dzisiaj będzie może obfitsza aniżeli wczoraj, bo małe moje zapasy już były wyczerpane...
Tak więc Klaudyusz Gérard, co chwila dawał mi nowy przykład rezygnacyi, połączonéj z wzniosłem uczuciem własnéj godności. Poszedłem z nim na kwestę.
Rozmyślając późniéj nad wypadkami dnia tego, powziąłem przekonanie o wysokim szacunku jaki wzbudzają pomiędzy ludnością nauczyciele... oni to, gdyby posiadali należyte materyalne środki, zdołaliby w przeciągu lat dwudziestu zmienić oblicze kraju, i przez wykształcenie umysłów utworzyć zupełnie nowe pokolenie... atoli są bez wątpienia polityczne powody na przeszkodzie tak wielkiemu socyalnemu odrodzeniu.
Klaudyusza Gérard powszechnie kochano, i nawet poważano; a jednak, z powodu nędznego bytu i podrzędnych obowiązków jakie spełniać umiał, stawiano go na równi z pastuchem lub uczciwym i roztropnym parobkiem od pługa.
Ubodzy mianowicie bardzo go lubili: oni to z prawdziwie braterską miłością składali mu skromne swoje ofiary, jeden małą miarkę suchego warzywa, drugi nieco owoców, gdzieindziéj dawano mu trochę żyta lub ćwiartkę kartofli; w porównaniu daleko gorzéj przyjmowali nas zamożniejsi mieszkańcy wioski. W nich nauczyciel obudzał jakąś niechęć i pogardę, którą mu okazywali częstém usiłowaniem poniżenia go; ale Klaudyusza Gérard nie łatwo można było poniżyć.
Kilku małych właścicieli ziemskich, ze stronnictwa proboszcza, niechętném okiem poglądało na szkołę; rozsiewanie nauki między ludem uważali oni za rzecz niepożyteczną, niestosowną, a nawet niebezpieczną: — „Gdyby wszyscy czytać umieli, — bezwstydnie twierdzili, — po czémże rozróżnionoby dziécię człowieka który przecież coś posiada, od dzieci ludzi co zupełnie nic nie mają?” To téż ci próżni ludzie, całą powagę jakiéj we wsi używali, obrócili na przekonanie o niepodobieństwie utrzymania się szkoły Klaudyusza Gérard, przenosząc ją do cuchnącéj, niezdrowéj obory i zabraniając ludziom niejako od siebie zawisłym, posyłać tam swoje dzieci. Dumni ci ludzie, szczupłe i prawie zawsze z obelgami połączone nieśli nam ofiary. Pół bochenka chleba jak skała twardego, kawałek staréj słoniny lub ser spleśniały, oto cośmy uzbierali u kilku znakomitszych mieszkańców wsi[1]. Wśród tak ostrych prób, ja, niedawno jeszcze opuszczone, tułające się i żebrzące dziécię, kilka razy uczułem oburzenie i czoło moje gniewem płonęło, gdy widziałem z jak przykremi i pogardliwemi słowy ciskano nam tę nędzną jałmużnę... Ale na wielkie zdziwienie, pogodne czoło Klnudyusza Gérard ani razu się nie zachmurzyło, owszem jego postawa, obejście, fizjonomia, ani na chwilę nie przypuszczały myśli że go poniżyć można. To niedostępne przekonanie o wyższości nad wszelką zniewagę, nie jestże częstokroć szczytem godności!
Kiedyśmy wrócili do szkole, koszyk mój i worek Klaudyusza Gérard były prawie napełnione.
Dzień już się miał ku schyłkowi, śnieg obficie padający podczas naszej nieobecności prawie zupełnie zasłonił drzwi od obory. Klaudyusz Gérard chcąc go odgarnąć dla ułatwienia wejścia, szukał motyki i rydla które zapomnieliśmy na cmentarzu, zasypawszy grób matki Reginy.
— Motyka została pod zieloném drzewem na cmentarzu, — rzekłem do Klaudyusza Gérard, — proszę pana ja po nią pobiegnę...
— Dobrze, mój synu, — odpowiedział, — bo jeżeli śniég nagromadzi się przed stajnią, to za najmniejszą odwilżą będziemy zalani; ale czy pamiętasz drogę?
— O, bądź pan spokojny, rzekłem — i szybko pobiegłem ku cmentarzowi.
- ↑ Te smutne obrazy z moralnego życia wiejskiéj ludności, bynajmniéj nieprzesadzone, na nieszczęście zbyt jeszcze niedokładnie malują przerażającą rzeczywistość. Przytaczamy tu znowu urzędowe dzieło pana Lorrain, sir. 5, 6 i 156.
— „Lekcye prawie wszędzie odbywają się w nieczystych stajniach, gdzie częstokroć oddychać trzeba zaraźliwém powietrzem.
— „Klassy w ogólności są ciasne i niezdrowe; widziałem dzieci zgromadzone w stajni obok koni.
— „Szkoła częstokroć bywa w stajniach, w wilgotnych stodołach, dolnych izbach i piwnicach, do których na czworakach prawie wchodzić trzeba, w lokalu niedouwierzenia szczupłym; naprzyklad przytoczymy: — Szkoła w P*** ma tylko dwanaście stóp kwadratowych; tam, wśród najtęższéj zimy zbiera się ośmdziesięciu uczniów, i aby odetchnąć świéżém powietrzem przy takim tłumie dzieci, otwierać muszą okienko zaledwie jak jedna szyba wielkie... Jakże szkodliwym być musi brak świeżego powietrza dla zdrowia młodych wieśniaków, ze swobodnego na polu powietrza przeniesionych do tych duszących więzień, do tych ciasnych, zaraźliwych i niezdrowych kloak, gdzie światło zaledwie przenika, gdzie bose nogi dzieci brodzą po wilgotnéj ziemi, bez podłogi, bez bruku?...
„.... Powtórzę téż jednozgodne raporta większéj części inspektorów, którzy bez wahania się widzą w tych ogniskach zarazy przyczynę mnóstwa ciężkich chorób epidemicznych a częstokroć rok rocznie wracających, jakim ulega szkolna młodzież.
— „Na wsiach dostrzegliśmy nadużycie, pochodzące zbraku wszelkich dla zdrowia potrzebnych środków odświeżania powietrza za pomocą okien lub wentelatorów. To téż z wielkiém zdziwieniem dowiedzieliśmy się, że po dwutygodniowéj obecności w szkole, większa część dzieci zapada na zdrowiu i opuszcza szkołę. (Meuse).
„Sala szkolna jest zbyt niezdrowa, przekonałem się że niebezpiecznie w niéj przebywać; nauczyciel oświadczy! mi te dzieci bardzo często chorują. (Wyższa Marna).
— „Lokal szkolny jest prawie wszędzie niezdrowy, złem powietrzem, złem światłem zaopatrzony; pewien jestem, że trzy części chorób dziecinnych wypływa z pobytu w tak zaraźliwych klassach; w wielu szkolnych lokalach zastałem mnóstwo materyałów, w których łatwo znalazłyby się węże. (Galados).
— „Wszystkie tutejsze dzieci mają bladą cerę, posępne twarze, osłabione ruchy; rodzice ich, smutném nauczeni doświadczeniem, ekolejno odbierają dzieci ze szkoły. (Vaucluse).
— „Gminna szkoła jest tak mała, tak niezdrowa, że każdéj zimy panuje tu jakaś epidemia, która zabija znaczną część dzieci uczęszczających do szkoły. (Somme).
I znowu niżej, na str. 61:
„.... Mniemamy więc, że nauczyciel wiejski, stoi nieraz na równi z żebrakicm; — że wójci, skoro chcą nauczycielowi dać dowód przyjaźni, dozwalają mu jadać w swoich kuchniach; że w wielu miejscach nauczyciel nie pobiera żadnéj płacy w gotowiźnie, lecz każda rodzina odkłada na stronę najgorszą cząstkę swojego żniwa, i tę przeznacza dla nauczyciela, skoro z sakwą na grzbiecie od drzwi do drzwi chodzi po żebraninie. Mniemamy że nie zawsze chętnie widziano nauczyciela przybyłego po swą odrobinę kartofli, bo tym sposobem krzywdził prosięta.”
Daléj następują jeszcze noty wyjęte z raportów jeneralnych inspektorów:
„.... Zauważyć można że w czterech piérwszych gminach tego okręgu nie ma mowy o piéniężnéj płacy.“ nauczyciele żyją z tego co rodzice udzielać im raczą po kazdém żniwie.
— „Nauczyciele poprzestają na pewnéj kweście tu i owdzie zbieranéj. Proszę sobie wyobrazić, w czasie winobrania, pana nauczyciela z koszem na plecach wtórzącego się od drzwi do drzwi i żebrzącego o kilka miarek wina. które mu najczęściéj niechętnie udzielają. (Scine-et-Oise-Etampes).
„W wielu miejscach istnieje rodzaj zapłaty, poniżający nauczyciela, bo go przyrównywa do istoty wyciągającéj rękę po nagrodę za swe trudy... ale jaką i nagrodę!.. oto, groch!”