Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/PM część III/28
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII Cały tekst |
Indeks stron |
Doktór Clément korzystając z krótkiéj nieobecności mojéj, zapewne opowiadać musiał synowi odwiedziny pana Dufaur, milionera z Evreux; bo gdy wróciłem, kapitan Just mówił:
— Nigdy mój ojcze. Panna Dufour jest bardzo przyjemna; ale wcale o niej nie myśliłém. Wreszcie zawsze podzielałem twoje zdanie, że małżeństwo nie jest wyrozumiałym związkiem, skoro go rozwiązać nie może zbawczy lub wetujący rozwód, lecz jest raczéj mocnym łańcuchem którego cały ciężar dźwiga prawie sama żona.
— Mój synu, — rzekł starzec skinieniem głowy pochwaliwszy jego słowa i wziąwszy odemnie wykaz; — znajdziesz w téj książce — i wręczył ją kapitanowi — cały wykaz pieniędzy które zarobiłem od lat czterdziestu kilku... Wszystko razem wynosi około dwóch milionów siedmiukroć kilkudziesiąt tysięcy franków... które... gdybym je był, jak to mówią, umieścił, czyniłyby mię obecnie panem pięciu do sześciu milionów majątku.
— Tyle zarobiłeś? — z synowską dumą zawołał kapitan Just — i tylko przez własną pracę?
— Tak jest... przez własną pracę... ukochany synu... Wykaz ten przekona cię jak użyłem tych summ znakomitych...
— Chcesz mi zdawać sprawę z twojego majątku? mnie? twojemu synowi? w téj godzinie? — z bolesném zdziwieniem i wzniosłą bezinteresownością odrzekł kapitan — a to na co? Alboż nie usposobiłeś mię do zacnego powołania, alboż nie zapewniłeś mi na utrzymanie życia więcéj nawet niż potrzebuję?
— Nie z majątku mojego winienem ci zdać sprawę kochany synu, ale z moich czynów.
— Z twoich czynów?
— Posłuchaj mię...zawszém ci dowodził mojej najczulszéj miłości... aleś miał tysiące braci w ludzkości... biédnych dzieci, opuszczonych przez macoszą społeczność, a jednak pełnych rozsądku, serca, odwagi i dobréj chęci... Brakowało im tylko środków lub narzędzi do pracy, nieco wywczasu i pieniędzy aby się wsławili w sztukach pięknych... naukach... lub umiejętnościach...
Just spojrzał na ojca z pełném uwielbienia zdziwieniem, zaczynał rozumiéć go.
— Skoro mi wskazano którego z tych wydziedziczonych biédaków — mówił daléj starzec — ściśle przekonałem się czy zasługuje na pomoc... i pomagałem mu... nie w mojém imieniu... kochany synu... ale w twojém... w imieniu pana Just... dlatego aby imię twoje błogosławiono...
Just nie mógł się zdobyć na odpowiedź; piękne łzy trysnęły mu z oczu.
Doktór mówił daléj:
— Jeżeli zamiast zostawiać cię, po mojéj śmierci... próżniakiem i milionowym panem... owszem zostawiam ci skromną zamożność, zapewnioną przyszłość i szlachetne powołanie, które zaszczycasz mój kochany synu, jest to skutkiem myśli która mi ciągle przewodniczyła, a któraby powinna być wypisana na czole socyalnéj budowy:.. Nie mam prawa do zbytku... Dlatego więc, synu kochany, że tysiącom twoich braci w ludzkości dostarczałem koniecznéj potrzeby, nie pozostawiam ci zbytku. Wiész teraz na co użyty został nasz majątek.
Nie zdołam nigdy opisać wielkości i prostoty téj sceny, majestatyczności słów i fizyonomii starca, religijnego uwielbienia z jakiém syn słuchał go jeszcze gdy już mówić przestał.
Na mnie zaś ta scena podwójne wywarła wrażenie... tém bardziéj pojmowałem, uwielbiałem poważną myśl doktora Clément, żem mimowolnie wspomniał na przeszłe życie Roberta de Mareuil... na przyszłe vicehrabiego Scypiona... tych dwóch ofiar próżniactwa...
— Czy dobrze uczyniłem... mój synu? — spytał starzec.
— O! najzaszczytniejsze zostawisz mi dziedzictwo! — z uniesieniem zawołał kapitan Just, pobożnie całując starą księgę którą mu doktór podał. — Dziękuję ci ojcze... czuję ile wzrastam przy tobie!
— Pójdź... pójdź... zacny, szlachetny synu! — z niewysłowioném wzruszeniem zawołał starzec, wyciągając ramiona, w które Just rzucił się z namiętnością.
I na chwilę obu połączył serdeczny uścisk.
Wkrótce doktór zwracając mowę do mnie i Zuzanny rzekł z dobrocią:
— Zostawcie nas przyjaciele... muszę pomówić z moim synem... Nic zapomnę o tobie Marcinie.
Zostawiliśmy ojca i syna sam na sam, lecz w pół godziny późniéj, przyspieszony brzęk dzwonka przywołał nas znowu do pokoju doktora. — Pobiegliśmy czémprędzéj... pan nasz konał.
— Moja poczciwa Zuzanno... rzekł gasnącym głosem — chciałem... przed śmiercią... podziękować ci... za twoje starania... Syn mój nie zapomni o tobie... teraz do widzenia...
— Tak... do widzenia... wkrótce... łkając odpowiedziała Zuzanna, i klękając przyłożyła usta do ręki starca.
— I ciebie... Marcinie... rzekł mi, — także pożegnać chciałem... Syn mój na wszystko przystaje... niezawisłość twoja zapewniona... a jeżeli... pamiętać o mnie będziesz... uczyń... dla kogo wiész... to cobyś uczynił dla mojéj córki... No... podaj mi... także... twą rękę...
Z synowską czcią niosąc do ust zlodowaciałą już rękę jego, ukląkłem również po drugiéj stronie łóżka.
— Synu... synu ukochany... konającym głosem rzekł doktór Clément, a twarz jego zajaśniała ostatnim blaskiem szczęścia, — synu najdroższy... dzięki tobie... umieram zbyt szczęśliwy... do widzenia... dziécię lube... Mój synu.. Takie były ostatnie słowa starca.
W kilka sekund późniéj, kapitan Just pobożnie zamykał powieki ojca.
Śmierci doktora Clément długo zopomniéć nie mogłem. Mimo usilnych jego zaleceń, mimo żarliwéj chęci wejścia w służbę do Reginy, nie chciałem jednak uczynić tego kroku bez poprzedniéj narady z Klaudyuszem Gérard; udałem się więc do niego, do wsi którą zamieszkiwał w okolicach Evreux. — Opowiedziałem mu całe moje życie od chwili naszego rozstania, a podwójna przychylność jakiéj mi dał dowody w skutku tego opowiadania, wynagrodziła mi wszystkie ponoszone cierpienia. Uważałem że z dumą i szczęściem widział jak potężną zawsze, wśród trudnych walk moich przeciw losowi, jego przykład praktycznéj moralności był dla mnie tarczą.
Czystą zaś i wzniosłą miłość moję dla Reginy, Klaudyusz tém bardziéj pochwalał, że sam kochał namiętnie i wkrótce zaślubić miał ubogą lecz piękną dziewicę, zamieszkałą we wsi w któréj był nauczycielem. Ojciec jego narzeczonéj, rodem z Solonii gdzie rodzice jego mieli dzierżawę, oddawna mieszkał w téj gminie; trudnił się furmanką. Widziałem tę dziewicę, i z jéj łagodności, wdzięku, niewinnój piękności, wniosłem że zasługuje na miłość Klaudyusza Gérard. Uwielbiał on przymioty jéj duszy; nigdy w życiu nie widziałem go tyle szczęśliwym; obiecywał sobie niewypowiedzianą pomyślność z tego związku, lubo że całym posagiem jego narzeczonéj była rzadka piękność, dobroć serca i przyzwyczajenie do pracowitego życia.......
Klaudyusz nie wątpił że nikczemni i nienawistni nieprzyjaciele, których pozostawił w gminie gdzie obok niego spędziłem piérwsze lata młodości, przejmowali listy moje; opuszczając bowiem to miejsce nazajutrz po wyjeździe moim do Paryża, zostawił swój adres osobie na któréj wierność liczył. Z tém wszystkiém listy moje zamiast dochodzić go tą drogą, owszem wracane być musiały, tracone, lub pod fałszywym adresem przesyłane.
Jeżeli Klaudyusz Gérard miał nieprzyjaciół i zazdrosnych, szlachetny charakter jego zjednał mu także i przyjaciół; do ich liczby należał naczelny lekarz domu obłąkanych, w którym pierwiastkowe przebywała szalona kobiéta, tak tkliwéj troskliwości od Klaudyusza doznająca, która padając ofiarą obłędu i opilstwa Bambocha, wydała na świat córkę.
Dzięki wpływowi lekarza przyjaciela Klaudyusza, dziécię i obłąkana matka przeniesione zostały do Evreux, miasta sąsiedniego wsi w któréj nauczyciel teraz pełnił swe obowiązki.
Miejsce wściekłego szaleństwa téj nieszczęśliwéj zastąpił teraz obłęd spokojny. Łagodna, nieobraźliwa, w obłędzie swoim nosił a upasa uwiązaną okrągłą skrzyneczkę, suknem pokrytą, jakiéj zwykle używają kobiéty do roboty koronek, i prawie nieustannie przebierała palcami po téj skrzyneczce, niby poruszając wrzecionami. Lekarz widząc że mimo tak lekkiego jeszcze obłąkania umysłu, staje się coraz spokojniejszą, sądził że widok dziecka zbawienny może na niéj wpływ wywrze, przygotował to spotkanie w domu wieśniaczki, u któréj Klaudyusz Gérard umieścił jéj córkę. I w rzeczy samój chociaż matka nie poznawała własnego dziecka, jednak widokiem jego rozrzewniona mocno, zapłakała, tuląc je do siebie... zamyśliła się smutnie, a w tém zamyśleniu lekarz upatrywał niepewne połyski rozumu. Zadowolony tém piérwszém doświadczeniem postanowił ponowić je.
Właśnie podczas powtórnego widzenia się matki z córką, w ogródku mamki, Bamboche, zaczajony w krzakach korzy stając z chwili, pochwycił dziécie i, rzecz osobliwsza! zabrał także skrzyneczkę od koronek, którą obłąkana nieustannie przy sobie nosiła.
Jakim trafem Bamboche znajdował się w tamtéj okolicy?
Zkąd powziął przekonanie że to dziécię było jego dziecięciem?
W jakim celu skradł skrzyneczkę żadnéj nie mającą wartości?
Na te pytania odpowiedzieć nie umiem, wszelkie bowiem poszukiwania Klaudyusza Gérard w téj mierze były nadaremne, a podczas nocnéj napaści u doktora Clément, Bamboche nie udzielił mi żadnych szczegółów. Dopiéro w wilią wyjazdu mojego do Klaudyusza Gérard, Bamboche doniósł mi listownie że nic nie potrzebuje, ani dla siebie ani dla córki, że szczęśliwy traf przyszedł mu w pomoc, że oddala się zadowolony iż mię przekonał że i on także umie być wiernym przysięgom dziecinnych lat naszych.
Obaj z Klaudyuszem mocno zasmuceni wiadomością że to biédne dziécię zostaje w ręku Bambocha, przyrzekliśmy sobie że nawzajem wszelkich dołożymy starań aby wywiedzieć się o jego losie.
Regina także była przedmiotem długich i poważnych rozmów moich z Klaudyuszem Gérard; wszystko mu wyjawiłem: bo i udział mój w zniweczeniu niegodziwych zamiarów Roberta de Mareuil, i odkrycie dziwacznego zepsucia księcia de Montbar, i groźbę hrabiego Duriveau: Ta kobiéta wzgardziła mną, pomszczę się za wszelką cenę, a zemsta moja postępuje... groźbę straszliwą ze strony człowieka z takim charakterem... Nie ukryłem również przed Klaudyuszem obawy o przyszłość księżny de Montbar, którą podzielał doktór Clément; opisałem wdzięczność jego gdy pod pieczęcią tajemnicy prosiłem go, jak o niespodzianą łaskę, 0oułatwienie mi wejścia w służbę do księżny.
Na wielkie moje zdziwienie Klaudyusz opowiedział mi o Reginie wiele rzeczy o których wcale nie wiedziałem, a tém dla mnie ciekawszych że udzielił ich Klaudyuszowi kapitan Just.
Ci dwaj ludzie, raz przypadkiem ku sobie zbliżeni, znaleźli w sobie tyle punktów zetknięcia, że wkrótce ścisła przyjaźń ich złączyła. Rozprawiając pewnego razu o haniebnym duchu handlarstwa i łakomstwa, który upoważniony rodzicielską władzą prawie zawsze przewodniczy małżeństwu bogatych dziewic — tych istot nieszczęśliwych, zaślubianych w ten sposób bez miłości i ufności do przybieranego małżonka, bez szacunku dla związku którego żadna skłonność nie krępuje; tych powtarzam istot nieszczęśliwych wybierać zmuszonych między życiem ponurém, zimném, zamrażającém serce, a uniesieniem nagannych żądz — kapitan Just przytoczył jako typ piękności, wdzięku, dowcipu i hartu duszy, młodą osobę którą ojciec jego doktór Clément znał oddawna — słowem... pannę Reginę de Noirlieu...
Klaudyusz z uwagą słuchał nowego przyjaciela, nie dając po sobie poznać zajęcia, jakie z mojéj przyczyny Regina w nim wzbudzała. Kapitan Just mówił mu, iż przyczyną trosk panny de Noirlieu jest obojętność ojca, który ją wszakże w latach jéj dzieciństwa ubóstwiał: niesprawiedliwy zarzut ciężący na pamięci matki Reginy był powodem téj oziębłości barona de Noirlieu, utrzymywał że przed kilku laty odkrył, iż Regina nie była jego córką. A jednak baronowa de Noirlieu umierając powiedziała: — „Przysięga zobowiązuje mię do milczenia... nawet i w téj stanowczéj godzinie; ale kiedyś poznają niewinność moję.“ Klaudyusz nie umiał powiedziéć czy nadzieje Reginy przywrócenia czci dla pamięci jéj matki jedynie na tych słowach polegały, lub téż na dokładniejszych faktach? Regina, pomna na pierwotne przywiązanie ojca, kochała go zawsze, a może bardziéj jeszcze że wiedziała iż go trawi sroga, nieuleczona boleść. W nadziei zmiękczenia tego nieubłaganego człowieka, który dręczony dziwaczną boleścią, nie chciał widywać córki od czasu jak poszła za mąż, Regina co dzień jeździła do jego domu, zawsze nadaremnie błagając u drzwi o łaskę widzenia ojca — a po każdém odmówieniu, wracała nazajutrz pełna nadziei, uszanowania i rezygnacyi.
Samobójstwo Roberta de Mareuil i małżeństwo Reginy z księciem, kapitan Just wytłumaczył Klaudyuszowi podług krążących wieści.
Panna de Noirlieu od dzieciństwa kochała pana de Mareuil i przyrzekła mu że nazawsze do niego należéć będzie; wszakże oddalenie, zupełne milczenie hrabiego, a może i niepewne pogłoski o jego rozrzutności i rozwiozłem życiu, oziębiły w Reginie uczucia pierwiastkowéj miłości.
Baron de Noirlieu pragnąc jak najspieszniéj wydać córkę za mąż, bo obecność jéj boleśnie mu ciężyła, proponował jéj kilka partyj, a między innemi księcia de Montbar i hrabiego Duriveau. Mimo nalegań ojca, Regina uporczywie odrzucała hrabiego Duriveau, i niezbyt mile także przyjmowała zrazu zabiegi księcia; powoli jednak ulegała niejako wrażeniu jego wdzięku i dowcipu. W owéj to epoce pan de Mareuil przypomniał Reginie świętą obietnice; rycerska prawość dziewicy, widok, a zapewne i listowne naleganie człowieka którego od dzieciństwa kochała, wywołały zamiar niecofniony: oświadczyła ojcu że pragnie być żoną Roberta. Baron de Noirlieu mimo prośby i błagania Reginy był nieugięty. Nagle, dowiedziano się o samobójstwie pana de Mareuil, samobójstwie niepojętém dla wszystkich, wyjąwszy dla Reginy, dla mnie i spólników tajemniczych machinacyj Roberta.
Pan Duriveau i książę de Montbar, na chwilę oddaleni siłą okoliczności, ponowili wkrótce swoje zabiegi o rękę panny de Noirlieu. Zawsze szczéra nie ukryła panu Duriveau głębokiéj odrazy a rzekła panu de Montbar:
— „Związana świętém przyrzeczeniem, musiałam odmówić panu; nieszczęśliwy wypadek uwolnił mię od danego słowa; przyjmuję zatem ofiarę pańskiéj ręki, i oświadczam że będziesz pan mógł liczyć na serce prawe i godne pana.” Książę namiętnie zakochany w Reginie, pokonał nareszcie upór barona de Noirlieu który ciągle obstawał za panem Duriveau, i nakoniec zaślubił Reginę. Wściekłość pana Duriyeau nie znała granic.
Zrazu zdawało się że księżna de Montbar jest najszczęśliwszą z kobiét; ale po upływie pół roku wznieciła się wielka oziębłość między księciem a jego żoną. Księżna wpadła w głęboką melancholię która tak zatrwożyła doktora Clément; książę również przez jakiś czas był ponury, niespokojny, mówiono bowiem że uwielbiał swą żonę... Późniéj ten jego smutek przemienił się w obojętność, rzeczywistą czy udaną? nie wiadomo.
Zdrowie księżny coraz bardziéj pogorszało się... wtém, na parę miesięcy przed śmiercią doktora Clément, postrzeżono niezwykłą zmianę w zwyczajach pani de Montbar; odosobnione i prawie samotne dotąd wiodąc życie, nagle zaczęła się ubiegać o huczne uczty; młoda, dowcipna, przystojna wkrótce stała się jedną z wyroczni Paryża; modnisie salonowi ubiegali się skwapliwie jéj o względy, lecz obmowa ją szanowała zawsze.
Klaudyusz Gérard pojmując położenie księżny de Montbar, nie tylko pochwalił mój zamiar, ale nadto zachęcał do wytrwania w nim. Według niego winien byłem doprowadzić do końca wzniosłe dzieło poświecenia się dla Reginy, bo teraz podwójnie nakazywały mi je i moje własne uczucia i ostatnia wola doktora Clément, którego wspaniałomyślnéj dobroci zawdzięczałem zapewnienie potrzeb życia.
„Skoro dzieła tego dokończysz, o ile to od ciebie zależeć będzie, — rzekł Klaudyusz Gérard żegnając mię, — wrócisz do mnie i już się więcéj nie rozstaniemy, a wtedy, jak żądasz, podzielisz ze mną prace nauczyciela, które dla zbawiennych skutków swoich co dzień mi są milszemi... Skoro będziesz miał jaką wątpliwość dotyczącą postępowania twojego, lub skoro zapotrzebujesz rady, pisz do mnie... Miłość sprawiedliwego i dobrego, oraz ojcowskie ku tobie przywiązanie, zawsze kierować będą mojemi radami.”
Silny wsparciem i pochwałą Klaudyusza Gérard, pożegnałem go z nową i głęboką wiarą w obowiązek który spełnić miałem, a który w następny sposób pojmowałem:
— Odwrócić zemstę hrabiego Duriveau.
— Zjednać Reginie przywiązanie ojca.
— Dopomódz do naprawienia pamięci jéj matki.
— Sprowadzić księcia do jéj stóp.
— Nakoniec, widziéć Reginę szczęśliwą... zupełnie szczęśliwą.
Zadanie ogromne, prawie niewykonalne sądząc po zbyt, niestety! ograniczonych środkach będących w mocy mojéj, w mocy człowieka, skromnego, nieznanego, tak nizko postawionego...
Zadanie do rozwiązania podobne, sądząc po mojej miłości, która, niby ewangieliczna wiara, góry przenosić zdolna była........