Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom siódmy.
WARSZAWA.
Nakład i druk S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.
1847.
|
Skoro zupełnie wyzdrowiałem, wszedłem w służbę do doktora Clément jako pokojowiec i sekretarz. Ofiarował mi on to miejsce w skutku długiéj ze mną rozmowy, w któréj opowiedziałem mu biernie najgłówniejsze wypadki mojego życia, (wyjąwszy dotyczących Reginy), oświadczając że po wyjściu ze szpitala ujrzę się pozbawionym wszelkiego sposobu utrzymania.
Przyjąłem wspaniałomyślną ofiarę doktora, nie szukając bynajmniéj sposobu usunięcia się od téj nowéj służebności; powodowała mną ta sama myśl, która poprzednio skłoniła mię do przyjęcia służby u Baltazara, a raczéj Roberta de Mareuil, to jest nadzieja mienia jakiegoś udziału wżyciu Reginy. Przypadek uwiadomił mię o troskliwéj obawie doktora Clément względem księżny de Montbar; związek którego dla panny de Noirlieu tak mocno się obawiałem już nastąpił: przeto dzieło tajemnego poświęcenia się mojego nietylko nie było skończone, lecz owszem wkładało na mnie nowe obowiązki przekonania się czyli związek ten nie sprowadzi dla niéj nowych nieszczęść.
Mamże nakoniec przyznać się do marzenia które wówczas za szalone prawie uważałem?... mniemałem częstokroć, że stanowisko jakie u doktora zajmować będę, otworzy mi wstęp do domu księżny de Montbar, że z czasem może będę mógł wejść do niéj saméj w służbę... O!... jakże uważnym, jak czujnym, jak gorliwym byłbym wówczas sługą mojéj pani!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Doktor Clément miał wtedy blizko sześćdziesiąt lat; średniego był wzrostu, ogromną jego głowę pokrywał las kędzierzawych włosów spadających na szerokie pomarszczone czoło. Ponure, ogorzałe i nieprzyjemne oblicze jego cechował jakiś surowy i prawie gniewny wyraz; mimo to jego czyste jasno-niebieskie oczy, chociaż ciągle przykryte czarną, najeżoną brwią, nieraz jak najprzyjażniej, jak najczuléj przemawiały... Niekształtnéj, odrażającéj powierzchowności, w ubiorze zawsze odznaczał się brudném niechlujstwem; zwykle nosił niezgrabne, w formie serca skrojone boty, na spodniach z szaraczkowego sukna, długi, niebieski, wytarty surdut, czarną kamizelkę i białą, niby sznureczek wkoło szyi owiniętą chustkę. Tak występował przed najznakomitszemi a nawet najdostojniejszemi osobami, które milcząc wybaczały przesadzie tego sławnego męża, gdyż nauka i powodzenie jego jako lekarza i chirurga były bardzo znakomite.
Nie zapomnę nigdy piérwszego dnia który przepędziłem u doktora Clément. Przywiózł mię ze szpitala fiakrem którego zwykle na swe wizyty najmował. Przejęty uszanowaniem chciałem usiąść obok woźnicy, ale wstrzymał mię mówiąc opryskliwie i surowo:
— Co to znaczy?
— Siądę obok woźnicy, proszę pana...
— Alboż przy mnie nie ma miejsca?
— Przebacz pan... ale uszanowanie...
Wzruszył ramionami, wsiadł i skinął na mnie abym przy nim zajął miejsce.
Skoro fiakr ruszył, doktór rzekł do mnie:
— Cierpiałeś, walczyłeś, jesteś poczciwy, widzę żeś człowiek... Ja to lubię, widzę że poddasz się moim zwyczajom... a za trzy lub cztéry miesiące które razem przeżyjemy nie pożałujesz twego losu... potém... skoro... mię we wszystkiém zadowolnisz...
— Jakto, proszę pana? — spytałem zdziwiony — za trzy lub cztéry miesiące, znowu mię pan... odprawisz?
— Za trzy lub cztéry miesiące najpóźniéj, a może i daleko prędzéj — odpowiedział mi doktór — ja umrę...
— Pan?... zawołałem, — i dla czegóż w takim przeciągu czasu?
— A dlaczegóż ty kiedyś umrzesz?
— Eh!... proszę pana... przecież wszyscy jesteśmy śmiertelni... Ale któż może koniec swój przewidzieć?...
— Kto cierpi na wielką, nieuleczoną chorobę, kto doświadczony i przewidujący, ten się dobrze zna na sobie, — ze szczególną miną odpowiedział, a potem dodał: — Teraz wymienię ci twoje obowiązki: wyczyścisz mi suknie... jeżeli zechcesz, bo ja o to niewiele dbam... będziesz prowadził dokładny wykaz przybywających do mnie chorych, który utrzymywać zwykłem... będziesz obliczał dochód z tych wizyt i przedstawiał mi ten rachunek co tydzień... bo płacą mi tygodniowo... inaczéj każdyby mię kradł okrutnie... Tak jest — z gorzką pogardą mówił dalej, — bogaci zawsze mają pieniądze na utrzymanie dziewcząt, na kupno koni, na huczne biesiady, na umeblowanie pałaców, ale nigdy nie mają ani szeląga dla lekarza, któremu przecież zawdzięczają zdrowie, który im pozwala całować dziewczęta, jeździć konno, wyprawiać uczty i pysznić się w swych pałacach. Tym ludziom sprzedaję ja zdrowie, jak drudzy sprzedają wino lub sukno... Kto mi dłużny, powinien zapłacić... inaczéj go pozwę.
Tu wlepiając, we mnie przenikliwy wzrok, doktór spytał ostro.
— Prawda... że tę chęć zysku uważasz za nieszlachetną?
— Panie...
— Mów otwarcie, — groźnym głosom rzeki daléj. — Dlatego cię przyjąłem, żem cię uważał za człowieka szczerego.. oddaliłem twojego poprzednika, bo kłamał przedemną... a kłamstwo to niezawodny znak złego, pospolitego charakteru. Oddawna szukałem tęgo co w tobie znaleźć myślę; poczciwą, wzniosłą duszę, chociażeś nizko postawiony... Przekonaj mię, że się na tobie nie zawiodłem... a nieraz głośno w twojéj obecności dumać będę... Powiedzże co myślisz o mojéj chciwości? hę?
— Ej proszę pana, — odrzekłem ośmielony, — ja zupełnie inne wyobrażenie miałem o sztuce lekarskiej... Mojém zdaniem było, to...
— Kapłaństwo... nieprawdaż? To zwykłe słowa — rzekł przerywając mi szyderczym śmiechem.
A potém dodał:
— Niechże będzie kapłaństwem... A więc! alboż ksiądz nie żyje z ołtarza?
W téj chwili fiakr nasz stanął przed okazałym pałacem... Bez wątpienia niecierpliwie oczekiwano mojego pana, bo zaledwie pokazał się, natychmiast stojący na czatach lokaj zawołał spiesznie otwierając drzwiczki:
— Ah panie doktorze... mówią że pan markiz jest bardzo niebezpieczny... że ani chwili nie ma do stracenia... Właśnie wysłano po pana jeden powóz do Hotel-Dieu, a drugi do pańskiego mieszkania... obawiano się abyś pan nie zapomniał...
— Dobrze, dobrze, — opryskliwie rzekł doktor, a czy są już moi pomocnicy?
— Panowie ci są tu już od pół godziny....
— Czekaj na mnie, — rzekł mi mój pan, — tu można zrobić niezły połów; ale ja przestanę na tém co mi właśnie potrzeba... ten stary markiz jest to król wszystkich skąpców i hulaków.
To powiedziawszy doktor Clément wszedł do pałacu.
Podczas nieobecności mojego pana rozmyślałem nad naganną chciwością, którą się sam szczycił. Zasadę aby bogaci których leczył wynagradzali go, uznałem za słuszną, wszakże nie należało okazywać tyle chciwości. Doznałem nadto smutnego uczucia na wspomnienie przepowiedni doktora o blizkiéj jego śmierci, którą on przewidział zapewne w skutek głębokiéj nauki.
To zaparcie się życia, które doktór, jak powiedział, w oznaczonéj godzinie zakończyć musiał, uważałem za rzecz nadzwyczajną. Następnie stanęły mi na myśli rozmaite wieści jakie krążyły po salach szpitala Hotel-Dieu: mówiono że jego domowe życie było niezmiernie tajemnicze i nadzwyczaj dziwaczne. Milioner, bo jego ogromnej nauce wyrównywała chciwość, jak głoszono, wiódł życie najbrudniejszego skąpca; od wielu lat wdowiec, jedynym dziedzicem ogromnego majątku zostawia syna, niegdyś jednego z najcelniejszych wychowańców szkoły politechnicznéj, obecnie inżyniera, majątek ten zdawał się tém większym, że od blizko dwudziestu lat doktor Clément zarabiał rocznie przeszło sto tysięcy franków, a spożywał zaledwie dziesięć.
Nakoniec opowiadano niepodobne do wiary, i że się tak wyrażę, najniesmaczniejsze wieści o domu który zajmował przy jednéj z opustoszałych ulic na Marais; nikt tam nie miał wstępu, bo doktor w sąsiednim domu miał rady swoje udzielać.
Cyniczne wyznanie samego doktora, nie dozwalało mi bynajmniéj wątpić o jego nienasyconéj żądzy zysku, żądzy tém naganniejszéj, że go miano za niezmiernie bogatego, i że dni jego, jak sam oświadczył, policzone były. Atoli wspaniałomyślne współczucie jakiego mi dał dowody, i prawie ojcowska troskliwość jego dla Reginy, nie łatwo pogodzić się dawały z jego widoczną chciwością. Skąpcy i chciwi mają serce z wszelkich uczuć wyzute, a według mojego zdania, człowiek umiejący cenić i szacować księżnę de Montbar, nie mógł miéć chciwéj, nikczemnéj duszy.
Powrót doktora przerwał moje rozmyślania. Twarz jego jaśniała radością gdy wskoczył do fiakra i zawołał (słowa jego powtarzam w całéj ich surowéj energii):
— Uratowany.. ale porządnie za to zapłacił, stary kutwa...
Wydobył z kieszeni surduta, paczkę bankowych biletów, i pokazując mi ją, z tryumfującą miną dodał:
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— Dwadzieścia tysięcy franków! — zawołałem do najwyższego stopnia zdumiony.
— Zarobione w ciągu siedmiu minut. Operacya nie trwała dłużéj.
— Dwadzieścia tysięcy franków, — rzekłem — to ogromu.
— Ogrom? — pogardliwie wzruszając ramionami powtórzył. — Ogrom?... stary sknera, który ma przeszło dwa miliony dochodu, a wydaje ledwo dwa procent? Bez téj operacyi byłby zdechł jak pies... I cóżby robił ze swojemi milionami?... Ale co za piękna scena do komedyi!: — dodał mój pan, z ukontentowaniem zacierając ręce. — Przybywam: Markiz leży na łożu boleści, cierpi na wklęśniętą rupturę... co zawsze bywa śmiertelne. Moi pomocnicy już tam byli. Markiz skoro mię obaczył zawołał:
— Ah! kochany doktorze, przybywaj na pomoc... w tobie tylko mam nadzieję... Wiem że choroba moja może być śmiertelną; aleś ty jest anioł zbawczy... tak, tyś jest Bóg.
Obejrzałem go i rzekłem: — Jeżeli za kwadrans nie dokonamy zręcznéj operacyi, jesteś pan zgubiony.
— Mój nieoceniony doktorze, życie ci winien będę!
— Być może; ale piérwéj, kto tu płaci?
— Ja doktorze... i po królewsku, wiész to dobrze; ale nie mówmy o tém... Żywo... żywo...
— Owszem mówmy o tém. Zresztą ja znam pana; musiałbym czekać dwa lub trzy lata nimbym od pana choć szeląg wydobył, a i to zapewne chyba drogą processu. Daj pan zatém natychmiast dwadzieścia tysięcy franków, albo... dobra noc.
Nie mogłem ukrywać zgrozy słysząc te nielitościwe słowa; doktór niby nie zważając na to mówił daléj:
— Jezu, dla Boga! — odpowiedział markiz, — dwadzieścia tysięcy franków... od razu... Ah! to okropność... a tu czas ubiega. O Boże! Boże! kochany doktorze czas ucieka.
— Bardzo wierzę że ucieka... Już i tak dwie minuty upłynęło — rzekłem:
— „Ależ kiedy ucieka”, rozdzierającym głosem zawołał markiz... „to przystąp do operacyi doktorze.”
— Ależ kiedy ucieka... to zapłać panie markizie. — Nareszcie obawa śmierci przemogła sknerstwo; jednemu z krewnych dał klucz do swojéj kassy i powiódł za nim smutném okiem, a widząc że odbieram dwadzieścia tysięcy franków, zawołał wśród operacyi:
— Ah! to jeszcze nie wszystko, — dwadzieścia tysięcy franków w rentach!
I doktor Clément pożądliwém okiem spojrzawszy na owe dwadzieścia tysięcy franków, dodał:
— To tylko żałuję... żem nie żądał stu tysięcy franków, podobnie jak od pewnego milorda, księcia Castleby, okrótnego hulaki; markiz byłby dał... Ale zaczynam rozważać... i, jak powiadasz, rozpoznawać, że taka chciwość ma w sobie coś nieszlachetnego...
W téj chwili powóz nasz stanął, nie wiem już na jakiej ciemnéj i smutnéj ulicy przedmieścia Saint-Marceau; weszliśmy na piérwsze piętro opuszczonego domu, pan mój otworzył drzwi na poddaszu i ujrzałem obraz okropnéj nędzy. — Były tam mąż, żona i troje wychudłych, bezsilnych, na pół nagich dzieci; żona, znakomitéj piękności kobiéta, kołysała niemowlę; zaledwie łachmanami pokryty mąż koloryzował niezgrabnemi kopersztychami naklejone papierowe paczki, w których korzenni kupcy cukry sprzedają.
Przybycie doktora Clément, zupełnie tym nieszczęśliwym nieznajomego, wprawiło ich w podziwienie i kłopot; milcząc i prawie z bojaźnią spojrzeli na nas.
— Czy pan się nazywasz August Levasseur? — spytał mój pan utkwiwszy badawcze spojrzenie w nieszczęśliwego i pilnie mu się przypatrując, jakby chciał czytać w głębi jego duszy.
— Tak... panie, — odparł zakłopotany młodzieniec, na którego twarzy od nędzy wychudłéj i nieogoloną brodą zarosłéj, malował się wyraz znakomitego rozumu, łagodności i szczéroty.
— W Montpelier przyznano panu stopień doktora medycyny?... pytał znowu mój pan.
— Tak panie... drżąc odpowiedział młodzieniec i spoglądał na żonę coraz bardziéj zdziwionym wzrokiem.
— Examen odbyłeś pan jak najświetniéj; wiodłeś wzorowe życie, — rzekł znowu doktor Clément — dostarczyłeś pan wybornych wypracowali anatomicznych... jesteś pan równie zręcznym chirurgiem jak dobrym lekarzem,... a jednak, znękany współzawodnictwem nie mogłeś w Montpellier znaleźć utrzymania, gdzie z miłości zaślubiłeś pan tę zacną i piękną kobiétę... potem zaś przybyłeś do Paryża... w nadziei poprawienia losu...
— Ależ panie... rzekł do najwyższego stopnia zdziwiony młody lekarz, — kto... pana mógł tak dobrze uwiadomić?...
— W Paryżu, — zaczął znowu mój pan, — zupełnie tak samo jak w Montpellier, nie mając protekcyi, nie znalazłeś ani pomocy, ani przychylności u kolegów, którzy sami dla własnéj eksystencyi chorych sobie wydzierać muszą; bo tu jak wszędzie, wielcy małych pożérają... że zaś musiałeś utrzymywać rodzinę, musiałeś przeto uciec się aż do najnędzniejszych środków, byleby uzyskać choć kilku pacjentów; musiałeś pan pochlebiać odźwiernym, aby cię zalecali lokatorom, lub téż przekupkom przyrzekać procent, aby cię zalecały dziewczętom które u nich mleko kupują... znam ja te wszystkie okropności, wypływające z nielitościwego, nieszczęsnego współzawodnictwa; a pan, człowiek pełen serca, pełen nauki i rozsądku, zniosłeś to poniżenie, boś twe dzieci, twą żonę, tego anioła... o! wiem to... tego anioła w odwadze i poddaniu się losowi... wyżywić musiał...
To słysząc młodzieniec, sam nie wiedząc co się z nim dzieje, podał rękę żonie, i oboje zalali się gorzkiemi łzami.
Pan mój mocno wzruszony, mówił dalej:
— I mimo tego bolesnego upokorzenia, praktyki nie miałeś... Byłeś ubogi, nieśmiały, skromny, a nadto... nędznie mieszkałeś w oberży, i dla tego nikt ci nie ufał;... nakoniec przyszedłeś do téj ostateczności, że na żywność musiałeś sprzedawać suknie... nie mogłeś się więc nigdzie pokazać, skryłeś się zatém na to smutne poddasze, gdzie wraz z twą rodziną byłbyś umarł z głodu, gdyby ci talent kolorysty jakiegokolwiek nie przynosił zarobku. Tym sposobem zarabiasz pan około piętnastu soldów dziennie, po ośmnastogodzinnéj pracy, a jednak... tém żyjesz z twoją rodziną!!!...
— Panie!... z wyrazem bolesnéj godności zawołał młodzieniec, — nigdy się nie skarżyłem... i niepojmuję, skąd pan, — a nie mam honoru znać pana, — powziąłeś wiadomość o tych smutnych okolicznościach... Nie wiem w jakim zamiarze pan tu przybywasz... nie wiem nawet pańskiego nazwiska...
— Moje nazwisko? — rzekł doktor Clément przerywając młodemu koledze, — ja... ja się nazywam pan Just..
Nazwisko Just przypomniało mi tajemniczego opiekuna, o którym mówili mi Bamboche, Baskina i Baltazar... Niewątpliwie zatem doktor Clément tém imieniem pokrywał swe dobrodziejstwa.
— A teraz, — rzekł znowu, — pomówmy o interesach, bo mi spieszno... W Paryżu pozostać nie możesz... boś ani intrygant, ani masz tyle znajomości iżby ci się wiodło. Tutaj zginąłbyś niezawodnie. Paryż przepełniony dobremi, wybornemi lekarzami, kiedy tymczasem trzy części francuzkich włości mają za lekarzy samych osłów lub empiryków. Chceszże przyjąć miejsce które ci ofiarują: Dziesięć tysięcy franków gotówki, tysiąc pięćset franków rocznéj płacy, i ładny domek w mieście Montbar w prowincyi du Berri.
Na ten niespodziany projekt, młodzieniec i jego żona spojrzeli po sobie z nieufném zdziwieniem, bo bez wątpienia, taką przyszłość za zbyt piękną uważali.
— O Boże! racz mi pan darować, — wzruszonym głosem rzekł młodzieniec, — ale... tę ofiarę uważamy za tak nadzwyczajną, że nawet wierzyć w nią nie śmiemy; wszystko jednak przekonywa że pan mówisz seryo.
— Cierpliwości! — zawołał mój pan... oto są warunki: za tysiąc pięćset franków i ładny domek, będziesz pan lekarzem księcia i księżny de Montbar (bo ich zamek przytyka do miasta), w ciągu ich pobytu na wsi... w prowincyi Berri. Przytém będziesz mógł praktykować w okolicy, bo na pięć czy sześć mil wkoło, jest tam tylko jeden urzędnik zdrowia, największy w świecie nieuk, który sam więcej zabija chłopów aniżeli cholera. Lecz, — z goryczą dodał doktor Clément, — urzędnik zdrowia... jest bardzo dobrym lekarzem dla wieśniaków... jeżeli mu mają czém płacić; prawo upoważnia do téj pół-nauki. I rzecz bardzo prosta: razowy chléb dla ubogich, bułki dla bogatych... Tak więc zaniesiesz zdrowie i życie w pięcio lub sześciomilową przestrzeń, dotąd empirykom zostawioną, a że jesteś bardzo dobry, bardzo ludzki i bardzo światły, nieopisaną zatém przysługę wyświadczysz téj nieszczęśliwej wiejskiéj ludności. Jeszcze słówko... Co do dziesięciu tysięcy franków — i doktór Clément złożył dziesięć bankocetli na stole młodego lekarza — procent od nich spłacisz odwiedzając bezpłatnie biédnych ludzi i kupując im lekarstwo... polecono mi abym te pieniądze w podobny sposób umieścił... Oto masz list do rządcy zamku de Montbar... Dom w którym mieszkać będziesz należy do zamkowych przyległości; wszystko już z góry z księżną zostało ułożone, wyjąwszy twojej zgody: jeżeli przyjmiesz, wyjedziesz skoro zechcesz.
— Czy przyjmę! — zawołał młodzieniec z zachwyceniem załamując ręce. — Ależ jeżeli wszystko to nie jest snem... to spełniły się najdroższe nasze życzenia!... z bólem serca przybyliśmy do Paryża... bo...
— Bo bardzo lubicie wieś, — podchwycił doktór, — ty i twoja anielska żona jesteście namiętni botanicy, jak o tém przekonywa ów piękny zielnik któryście oboje ułożyli w Montpellier, o z którym rozłączyć się było wam bardzo bolesno.
— Ależ, — rzekł młody lekarz z nowém zdziwieniem patrząc na żonę, — zkąd pan wiesz te szczegóły?
Dostrzegłem że pan mój nagle zbladł okropnie, chociaż zdawał się walczyć z gwałtowną boleścią; jego rysy mocno się zmieniły, położył rękę na sercu, widać że czuł tam srogi ból... Wreszcie po nadludzkiem nad sobą wysileniu, rzekł przerywanym głosem:
— Przyjmujesz... dobrze... Jutro przyszlę tu zaufaną osobę dla zawarcia ostatnich układów.
To powiedziawszy doktor Clément ruszył ku drzwiom.
— Panie, — zawołał młody lekarz, — nie przyjmę tych niepojętych dobrodziejstw, dopóki nie będę wiedział...
— Nie widzisz więc że wzruszenie zabija mię... Puść mię! tak nakazująco zawołał pan mój, że młody lekarz stanął niemy, nieruchomy, podczas gdy doktor Clément szybko wychodził z poddasza.
Doktor schodząc ze schodów musiał się oprzeć na mnie, i kilka razy stawał mocno ręką przyciskając serce, jakby chciał powstrzymać jego uderzenia; oddychał ciężko, przerywanie, rzekłbyś że go coś okropnie dusiło.
Skoro przybyliśmy do powozu, doktór wsiadł i kazał woźnicy jechać do pałacu de Montbar...
— O Boże! co panu jest?... zawołałem strwożony...
Zamiast odpowiedzi, pan mój wziął mię za rękę i lekko odtrącił; zrozumiałem znaczenie tego poruszenia, i milcząc czekałem aż skończy się przesilenie w téj chwili mojego pana dręczące.
Pojąłem, że to był attak nieuleczonéj choroby, która, jak utrzymywał doktór, wkrótce niezawodnie o śmierć go przyprawi.
Powoli jednak oddech jego stał się swobodniejszy, bladość zaczęła ustępować, widocznie mniéj cierpiał. Wtedy nie mogąc dłużéj ukryć uwielbienia dla wspaniałomyślnego czynu, którego byłem dopiéro świadkiem i tylu innych o jakich się przypadkowo dowiedziałem:
— Ah! panie! — zawołałem, — pojmuję teraz dlaczego tak nielitościwéj wymagasz zapłaty od bogaczów!
Doktór Clément nie odpowiedział, ale dając mi znak milczenia oparł głowę o poduszki powozu, zamknął oczy i leżał bez ruchu, niby skołatany, złamany.
W milczeniu przypatrywałem się jego twarzy; nosiła ona piętno potężnego, energicznego charakteru; jego wielkie poorane czoło świadczyło o długoletniéj nauce i rozwadze; usta linij mocnych i surowych wyrażały dobroć rozsądną. Nie wiém czy głębokie uwielbienie jakie dla niego uczułem na mój sąd wpłynęło, dosyć że wtedy fizyonomia jego wydała mi się poważną i pogodną, jak fizyonomia starożytnego mędrca.
Serce moje gwałtownie zadrgało gdyśmy stanęli przed pałacem Montbar.
— Czy mam panu towarzyszyć? — spytałem doktora.
— Nie... zostań tu, — odpowiedział.
I zamknęły się zanim wielkie drzwi pałacu. Czekając nim wróci, zostawiłem powóz, a wiedziony niepokonaną ciekawością, przypatrywałem się zewnętrzu mieszkania Reginy. Byłto jeden ze starodawnych pałaców tak licznych w owym arystokratycznym cyrkule; dziedziniec jego musiał być niezmiernie rozległy, gdyż postrzegałem z niego same tylko wielkie dachy ucinane i prawie proste, a zakończone ciężkiemi kominami, które zdobiły kamienne rzeźby, przedstawiające wojenne trofea. Na lewo wznosił się długi mur ogrodowy, tworząc róg z sąsiednią ulicą, od której zawrotu daléj jeszcze się ciągnął; w końcu tego to muru postrzegłem małe drzwiczki, któremi zapewne można było tajemniczo wychodzić z pałacu. Wtedy stanęły mi na pamięci owe sceny dziwacznego poniżenia się księcia de Montbar, których byłem świadkiem podczas podwójnego z nim spotkania, naprzód w szynku Pod Trzema Beczkami, powtóre przed nikczemną samotną chatką przy okopach. — Tędy to może, — rzekłem sobie, — książę przebrany w nędzną odzież, wymyka się z dziedzicznego pałacu swojego i oddaje najhaniebniejszym wyuzdaniom. Długo przypatrywałem się tym drzwiom, wreszcie wróciłem do powozu, gdzie wkrótce i mój pan nadszedł.
— Dawaj! — porywczo rzekł do woźnicy.
Wsiedliśmy. Doktor jakby w smutnych pogrążony dumaniach przez całą drogę ani słowa nie przemówił do mnie, czasami tylko wznosił oczy w niebo konwulsyjnie wzruszając ramionami, jakby Bogi wzywał na świadka jakiéj wielkiéj niegodziwości.
Bolesne zmartwienie jakiemu uległ pan mój opuszczając pałac Montbar, wzbudziło we mnie niespokojną ciekawość; miałożby jakie nieszczęście zagrażać Reginie? — Fiakr zatrzymał się przed domem doktora, położonym w głębi Marais, przy ulicy brudnéj, pustéj, trawą w części zarosłej. Po kilkakrotném zadzwonieniu otworzono furtkę w bramie i weszliśmy do tego samotnego mieszkania.
— Zuzanno, — rzekł doktor do staréj sługi która nas przyjęła, — o to jest poczciwiec o którym ci wspominałem... chciéj go obznajomić ze służbą... i nie wchodź do mojego gabinetu aż zadzwonię.
— A twoje śniadanie, Clément? — spytała Zuzanna.
— Zadzwonię... zadzwonię, — odrzekł doktór znikając w korytarzu przytykającym do przedpokoju w którym się znajdowaliśmy.
Stara służąca, która tykała swojego pana, skinęła abym szedł za nią. Przebyliśmy dwie dolne izby wychodzące na nieuprawny ogród, zasadzony kilku drzewami z poczerniałą korą; zniszczone ocembrowanie sadzawki w któréj nie było ani kropli wody i szczątki marmurowego posągu mchem porosłe, kryły się w wysokiéj trawie która mi przypomniała smutną zieloność cmentarza.
Idąc za moją przewodniczką, wszedłem do obszernego pokoju, którego okna wychodziły na ulicę.
— Oto twoje mieszkanie, — rzekła mi Zuzanna. — Dzwonek który tu widzisz prowadzi do pokoju pana... ten drugi zaś do pokoju pana Just, syna naszego pana.
— Pan doktor ma syna który się nazywa Just? spytałem z zajęciem.
— A tak... ja to wychowałam go — z niejaką dumą odpowiedziała Zuzanna.
Pojąłem wtedy, że w skutku najdelikatniejszych uczuć, doktór Clément pod imieniem syna rozsiewał liczne i rozsądne dobrodziejstwa swoje.
Zuzanna dodała:
— Skoro pan Just bawi w Paryżu, do ciebie należy posługiwać jemu i panu. Zwykle będziesz mi pomagał w robotach domowych,... potém pójdziesz do gabinetu w którym pan udziela rad, tu zaraz obok, będziesz oznajmiał przybyłych i utrzymywał ich rejestr. O szóstéj jest kawa, o południu śniadanie, a o siódméj jemy obiad razem z panem.
— Z panem doktorem! — zawołałem, — u jego stołu?
— Tak jest, chyba że się zdarzy jaka nieprzewidziana wizyta. Ale już jedenasta, o południu zapukam w to przepierzenie, będzie to znak że cię śniadanie czeka, bo co do śniadania... to pan zwykle sam jada.
To powiedziawszy Zuzanna spiesznie wyszła.
Mocno zdziwiony patryarchalnym zwyczajem mojego pana, który służących przypuszczał do swojego stołu, ciekawym wzrokiem powiodłem po nowém mojém mieszkaniu. Smutny był widok tego pokoju, który zalegała klasztorna cisza; atoli tak blizko przypatrzyłem się okropnościom nędzy, a raczéj znajdowałem się nieraz w położeniu tak srogim, że pomnąc na szczytny charakter nowego pana mojego, z niewypowiedzianém szczęściem i spokojem zająłem w posiadanie moję izdebkę.
Wygodne łóżko, kilka krzeseł, wielka szafa, komoda i biurko, stanowiły cały jéj sprzęt prosty, ale bardzo czysty. Wyciągając szufladę biurka w któréj chciałem schować nieoceniony pulares który mię nigdy nieopuszczał, znalazłem na jej dnie kilka zmiętych i podartych papierów, własność zapewne mojego poprzednika. Wyjmowałem te papiery aby je spalić na kominie, wtém machinalnie wzrok mój spadł na ułamek jakiegoś planu; wyczytałem na nim nazwisko ulicy i numer domu, w którym pan mój zamieszkiwał. Po krótkiéj rozwadze, przypominając sobie rozkład pokoi które przebiegłem, łatwo poznałem że to jest plan naszego mieszkania; ale jakże się zdziwiłem gdym postrzegł czerwoną linię poprowadzoną od okna mojego pokoju, przez kilka innych pokoi, aż do obszernéj sali na pierwszém piętrze, oznaczonéj na planie dosyć niezgrabnie narysowaną trupią głową. Co miała znaczyć ta rysa, ta droga przez nasz dom prowadząca? pojąć tego nie mogłem. Wszakże odkrycie to mocno podżegało ciekawość moję, i teraz pilniéj zacząłem przeglądać zmięte i w części zdarte papiery którém zrazu był rzucił; ale znalazłem same tylko notatki wizyt doktora Clément. Był to zapewne brulion rejestru jaki pan mój kazał utrzymywać mojemu poprzednikowi. Rzuciłem w ogień te plikę nic nieznaczących papierów, zachowałem jednak plan na którym znajdowała się owa dziwaczna droga, ciekawość we mnie wzbudzająca.
Jeszcze przypatrywałem się planowi, gdy weszła stara gospodyni; pokazałem jéj ten papier. — Spojrzała nań, i chociaż rzekła, że nie przywięzuje żadnej wagi do tego odkrycia, jednak oświadczyła że uwiadomi o tém doktora; potém dodała:
— Pan dzwonił aby mu podać śniadanie. Pójdź, weźmiesz je z kuchni i zaniesiesz do gabinetu. Chodź, zaprowadzę cię.
Śniadanie to składało się niezmiennie z filiżanki mleka i kawałka chleba. Doktor nigdy wina niepijał; objad zaś jego, nadzwyczaj skromny, ograniczał się na rosole i jarzynach na bulionie przyrządzanych. Jednak, tego zwyczaju, którego się trzymał od dwudziestu przeszło lat, tak z gustu jako i dla diety, niestosował bynajmniéj do osób go otaczających.
Zuzanna podała tacę z śniadaniem i poszła przedemną. Wówczas mimowolnie myśląc odrodzę nakreślonéj na plunie który w biurku mojém znalazłem, postrzegłem że zupełnie tą samą drogą postępowałem, i że jeżeli była dokładna, to zapewne przebywszy schody, wkrótce znajdę się w sali oznaczonéj na planie grubo narysowaną trupią główką. Nie myliłem się: Zuzanna zatrzymując się, wskazała mi drzwi i rzekła:
— To tu... wejdź.
Doktor pisaniem zajęty, dał mi znak ręką abym postawił tacę na stoliku przy jego biurku; a że nie kazał mi odejść, sądziłem więc że winienem pozostać i usłużyć mu. Oczekując na dalsze rozkazy, ciekawie przypatrywałem się miejscu w którém się znajdowałem. — Była to obszerna, czworoboczna i dosyć wysoka sala bez okien; ale część sufitu, zaokrąglona w kopułę i oszklona, z góry wpuszczała światło. Przy jednéj ścianie stały obszerne, oszklone szafy, zawierające znakomity zbiór anatomiczny; na przeciwnéj stronie ujrzałem bibliotekę, zbudowaną po prostu z jodłowego drzewa które przez czas pożółkło, na jéj pułkach stały różnéj wielkości księgi: niezliczone zakładki wystające z pomiędzy tych poplamionych, poszarpanych częstém użyciem woluminów, świadczyły o długiéj i nieustannéj nauce doktora Clément. — Że pułki nie wystarczały, księgi stosami leżały aż na podłodze, tu i owdzie stały na niéj wielkie foliały. Drugą część gabinetu zajmowały geologiczne i mineralogiczne zbiory, oraz najstaranniéj ułożone zielniki. W jednym rogu dostrzegłem chemiczny piec z niezbędnemi potrzebami: alembikami, retortami, flaszkami na pułkach ustawionemi. Nakoniec zwróciły moję uwagę dwa portrety wiszące naprzeciw ogromnego stołu zarzuconego książkami, wszelkiego, rodzaju narzędziami, papierami, tekturami, w pośród których ciągle piszący doktór wyglądał jakby zakopany; pierwszy portret przedstawiał popiersie młodéj, cudnie pięknej kobiéty, z gołą głową; ramiona i piersi jej pokryte były białą gazą.
Drugi portret przedstawiał młodego człowieka męzkiéj i pięknéj twarzy, ze słodkiém i dumném spojrzeniem; miał na sobie mundur politechnicznéj szkoły, rysy jego podobne były do rysów młodéj kobiéty któréj wyobrażenie poprzednio zwróciło moję uwagę.
Doktor Clément zapewne od kilku minut uważał mię w milczeniu, bo rzekł mi z wyrazem wewnętrznego zadowolenia:
— Prawda, że ten młodzieniec ma twarz bardzo miłą?
— O! tak panie — rzekłem obracając się ku niemu.
— To mój syn, — powiedział doktor, a poważna fizyonomia jego nagle zajaśniała najczystszą, najwznioślejszą miłością ojcowską. — To mój Just ukochany, a chociaż obecnie jest o kilka lat starszy niż w chwili gdy ten portret malowano, chociaż afrykańskie słońce opaliło jego cerę i zaszczytna blizna poorała czoło... poznałbyś go natychmiast po słodyczy, szczerości i energii którą na zawsze zachował.
— Czy dotąd służy w wojsku? proszę pana.
— Jest kapitanem inżynieryi i jednym z najlepszych oficerów armii. Ale to najmniejszy jego przymiot. Tylko dla braku jednéj kreski nie został przyjęty do akademii umiejętności; ale na przyszłych wyborach niezawodnie otrzyma nominacyą, nie licząc już że mu czyniono bardzo korzystną propozycyą uorganizowania za granicą metallurgicznych zakładów; przeznaczono mu sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie, i znakomity udział w korzyściach zakładu. Widzisz co to jest nauka! to mi dopiéro prawdziwe bogactwo! ale nie sądź Marcinie, — zapalając się dodał mój pan — żeby był uczonym pedantem; jest on przytém miły, dowcipny i wesoły jak rzadko; śpiéwa jak anioł, rysuje do zachwycenia i ręczę ci że trudno znaleźć tyle naturalności i elegancyi zjednoczonych w jednym człowieku... a przytém mężny jak lew a łagodny jak dziécię... bo jest bardzo silny i bardzo dobry; a serce! — zawołał wzruszony starzec, — o! jakie serce! — zamyślił się, a po chwili dodał: — Jedno tylko serce znam na całym świecie któreby można z jego sercem porównać...
— Pańskie?
— Nie... jego serce ma w sobie coś delikatnego co mojemu nie dostaje... gdyż co do delikatności i tkliwości, to raczéj kobiece serce... to téż porównywam je z sercem najszlachetniejszéj ze wszystkich znanych mi kobiét.
Mimowolnie pomyśliłem o Reginie, dla któréj doktór Clément zdawał się czuć najtkliwszą przyjaźń.
Starzec mówił znowu:
— Zresztą wkrótce obaczysz mojego syna i pokochasz go, bo odtąd należéć będziesz do mojéj rodziny... gdyż ja nieco patryarchalnie uważam moich służących — dodał z łagodnym uśmiéchem. — Zuzanna powiedziała ci że oboje ze mną obiadować będziecie; co do twoich obowiązków... to istniejąca pomiędzy nami obu różnica wieku, naturalnemi je czyni... bo w usługach które młody człowiek wyświadcza starcowi nie masz nic upokarzającego...
— Prawda panie, — odrzekłem przejęty taką dobrocią, — a wreszcie ten który mię wychował, dowiódł mi własnym przykładem że nie ma stanowiska, choćby najpodrzędniejsze było, ktoregoby człowiek szlachetnemi czynami uzacnić nie mógł.
— Zdanie to jest zdrowe i wzniosłe — odpowiedział pan mój tknięty słowy które mi Klaudyusz Gérard tak często powtarzał. — Zresztą wszystko coś mi opowiedział o życiu, charakterze i zwyczajach tego człowieka, daje mi o nim wysokie wyobrażenie... A...
Lecz nagle przerywając, jakby coś sobie przypomniał, doktór mówił dalej:
— Ale mówiłeś mi podobno, że ten człowiek z tak wielkiém sercem był wiejskim nauczycielem?
— Tak jest panie, nazywał się Klaudyusz Gérard.
— I był nauczycielem w pewnéj wsi przy Evreux?
— Nie panie; gmina w któréj udzielał nauki leżała na południu...
— A więc to nie on, — powiedział mój pan.
— Albo co? proszę pana?
— W ostatnim liście syn mój, mający sobie poruczone geologiczne prace w okolicach Evreux, pisze: iż mieszkając kilka dni w pewnéj wiosce, spotkał tam przypadkiem biednego nauczyciela wiejskiego, którego nazwiska nie wymienia, ale którego umysł i charakter tak go silnie uderzył, iż donosząc mi o nim mówi: — Ojcze ten człowiek jest jednym z naszych... i...
— To Klaudyusz Gérard! — zawołałem, — upewniają mię o tem słowa pańskiego syna. O! niech ci Bóg błogosławi panie, tobie winien będę że go znajdę.
— Ale mówiłeś mi że gmina w której uczył leży na południu?
— Tak jest; lecz w chwili gdym ją opuszczał, i on z wielkim żalem także miał być przeniesiony, ale nie wiedział jeszcze dokąd go wyszlą... Wszystkie listy moje do niego, adresowałem do dawnéj gminy... Czy go już nie zastały? czy mu ich nie oddano? lub czy zaginęły w drodze? nie wiem; lecz pewno ich nie odebrał, bo byłby mi odpowiedział... Ale o nim to, o! jestem pewny że o nim... mówi syn pański... bo Klaudyusz Gérard rzeczywiście godzien jest być jednym z naszych.
— Teraz i mię się tak zdaje; dzisiaj jeszcze napiszę do Justa, i spytam czy nauczyciel o którym mi wspomina, nie nazywa się Klaudyusz Gérard, a za parę dni dowiemy się co nam czynić wypada... Teraz podaj mi śniadanie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Skoro mój pan spożył swój skromny posiłek, dał mi klucz i wskazując na stary mahoniowy sprzęt, złożony z kilku ustawionych na sobie szuflad rzekł:
— Otwórz piérwszą szufladę... i podaj mi z niéj wielki rejestr.
Natychmiast podałem panu księgę infolio ze skórzanvm grzbietem, oprawną w zielony pargamin, o któréj starości świadczyły liczne skazy.
Doktór otworzył rejestr, już zapewne całkiem zapełniony, bo na ostatniéj prawie karcie napisał kilka wierszy, potem licząc pozostałe karty mówił sam do siebie:
— O! jeszcze ich dosyć zostanie.
A popatrzywszy jakiś czas z zadowolnieniem i melancholijnie na ten rejestr, rzekł mi:
— Masz... włóż go na swoje miejsce, — potém otworzysz dolną szufladę i włożysz tam te bilety.
To mówiąc oddał mi dziesięć tysiącfrankowych biletów, pozostałych z dwudziestu tysięcy franków, które rano dostał od owego skąpego a milionowego markiza.
A gdy wykonywałem ten rozkaz dodał:
— Odlicz sto liwrów i umieść po pięćdziesiąt w obu końcach mojéj sakiewki, bo na honor próżna... masz, weź ją... rzekł podając mi sakiewkę.
Z trudnością wyciągnąłem drugą szufladę, bardzo mocno naładowaną; w osobnéj przegrodzie ujrzałem dosyć znaczną liczbę bankowych biletów i włożyłem do nich te które mi mój pan wręczył. Dwie inne przegrody rozmaitéj wielkości, tak napełnione były złotem i srébrem, że sto liwrów które wziąłem z przegrody zawierającéj złoto, prawie żadnéj próżni po sobie nie zostawiły.
Zamknąłem szufladę i oddałem klucz panu. Prowadził mię do biórka stojącego w pokoiku przyległym jego gabinetowi, do którego wiodły jedne tylko drzwi, i rzekł:
— Nim powrócę przepiszesz na czysto piérwsze karty tego pamiętnika o organizacji lekarskiéj służby, nad którą od wielu lat pracuję... O gdybym mógł dożyć jéj końca! bo w naszym nieszczęśliwym kraju, wszystko zasypia, wszystko się demoralizuje, gubi, z powodu braku organizacyi. Nielitościwe współzawodnictwo sprowadziło nieczułość... to też aby dojść, wszystkie środki dobre, szczęście dla silnych, nieszczęście dla słabych... dodał wzdychając, a potem rzekł: — Skoro karty te przepiszesz, aż do obiadowéj godziny będziesz mógł czasem swoim dowolnie rozporządzić.
I zostawił mię samego.
Zaufanie okazane mnie, nieznajomemu, zaraz w piérwszym dniu, wskazanie miejsca zawierającego tak znaczne skarby, rozrzewniło mię raczéj niż zdziwiło: pewny uczciwości mojéj nie zdziwiłem się prawie że mię za uczciwego miano, ale ta niepospolita ufność nowego pana, powiększyła jeszcze moję dla niego wdzięczność i szacunek..
Nazajutrz miała miejsce scena nader interesująca: bo godnie uzupełniała obraz oryginalnego charakteru doktora Clément.
Pisałem, za dyktacyą mojego pana, dalszy ciąg planu lekarskiéj organizacyi pełnej nowych i praktycznych, wzniosłych i wspaniałomyślnych zasad; traktował bowiem tę rozległą kwestyę z punktu widzenia hygienicznego, dotyczącego zdrowia również miejskiéj jak i wiejskiéj ludności; wtém Zuzanna weszła oznajmując przybycie pana Dufour z Evreux z listem do pana Just.
— Przyjaciel mojego syna, — żywo rzekł doktór do Zuzanny. — Wprowadź go natychmiast.. Takich... zawsze z otwartemi rękami przyjmuję...
Wkrótce pokazał cię staruszek nizki, czyściutki i jakby z igły zdjęty. Chociaż użycie pudru dawno już wyszło z mody, nosił jednak pukle i mały harcap z czarną wstążeczką, który mu bujał po lekko zabielonym kołnierzu bławatnego koloru fraka; czarne atłasowe spodnie i jedwabne pończochy uzupełniały nieco przestarzały jego ubiór.
Za wejściem pana Dufour, natychmiast według zwyczaju wyszedłem do pokoju, przytykającego do gabinetu doktora. Ten zapewne przez nieuwagę nie przymknął drzwi, chcąc nie chcąc zatém słyszéć musiałem następującą rozmowę:
— Oświadczono mi że pan masz list od mojego syna — rzekł mój pan do pana Dufour.
— Tak panie doktorze... oto jest.
Nastała chwila milczenia w ciągu któréj doktór czytał list; poczém rzekł znowu:
— Pan żądasz mojéj rady?...
— Nie, panie doktorze.
— Jakto? — zdziwionym tonem spytał mój pan; posłuchaj pan co mi syn pisze:
„Dobry ojcze. Pan Dufour, jeden z najznakomitszych właścicieli we Francyi, żądał do ciebie rekommendacyi... w celu zasięgania twéj rady. Spieszę uczynić zadosyć jego żądaniu; i wręczam mu ten, list do Ciebie, dziękując z góry za łaskawą uprzejmość dla pana Dufour, który przyjął mię z najserdeczniejszą gościnnością, gdy wciągu moich geologicznych prac przebywać musiałem w jednéj z jego posiadłości. Całuję Cię serdecznie.”
Przeczytawszy pan mój powiedział:
— Oto co pisze mój syn: Wdzięczen panu jestem za udzieloną mu gościnność... lecz jeżeli nie przybywasz do mnie po radę, jakiemuż więc powodowi winienem zaszczytne jego odwiedziny?
— List ten, panie doktorze, posłużył mi tylko za pretext dostania się do pana.
— Za pretext?...
— Nie inaczéj... panie doktorze... Mam ośm milionów majątku...
— Bardzo dobrze... panie... lecz cóż dalej?
— Jestem wdowiec, panie doktorze, i mam tylko jednę, ośmnastoletnią córkę którą uwielbiam.
— Pozwól pan... że zapytam do czego prowadzą te zwierzenia się?
— Panie doktorze... córka moja jest prześliczna...mówię to nie jako zaślepiony ojciec... a co większa wychowana jak przystoi na bogatą dziedziczkę.
— Syn mój kocha pańską córkę? Czy tak?
— Mam tę nadzieje, panie doktorze, sądzę bowiem że syn pański w ciągu swojego u mnie pobytu bardzo się mojéj córce podobał. Wprawdzie nigdy mi o tém nie wspomniała... ale pan wiész...że ojciec który ubóstwia swą córkę jest jasnowidzący... Słowem panie doktorze, krótko mówiąc, w posagu daję mojéj córce dobra wartujące pięć milionów, które przynoszą sto dwadzieścia cztéry tysiące rocznego dochodu z dzierżaw przed notaryuszem zawartych... i gotówką opłacanych. Reszta mojego majątku... po mojéj śmierci stanie się własnością naszych dzieci, widzisz pan zatém, że po ojcowsku postępuję... i nieźle stoję w interesach. Mam więc nadzieję że i pan doktór naśladować mię raczysz, bo jeżeli otwarcie mam wyznać, wieść powszechna niesie, że majątek pański przynajmniéj wyrównywa mojemu...
Po chwili milczenia, pan mój odpowiedział:
— Naprzód, mój panie, nie sądzę aby syn mój wiedział o pańskim kroku... bo byłby mi o nim wspomniał.
— Ani syn pana doktora, ani moja córka zgoła o tém nie wiedzą. Pana kapitana Just powołano do pilnych prac o dwadzieścia mil od Evreux, pożegnaliśmy się bardzo serdecznie... ale ani słowa nie wspominaliśmy o małżeństwie, dopiéro po wyjeździe pańskiego syna postrzegłem że moja córka zamyśla się, smutnieje, przypomniałem sobie pewne okoliczności i przypuściłem... a raczéj domyśliłem się, że w tém wszystkiém miłość się święci. Otóż, ponieważ związek ten łączyłby w sobie wszelkie korzyści stanowiska, wieku, charakteru i majątku...
o! mianowicie majątku...
— Mianowicie majątku? — rzekł mój pan przerywając panu Dufour, — tak pan sądzisz?
— Do licha? panie doktorze, pojmujesz pan zapewne że gdyby syn pański mimo wszelkich swoich przymiotów, pięknych talentów, pięknéj twarzy, nie miał majątku... nie przybyłbym...
— Panie, — rzekł doktor znowu przerywając panu Dufour, — przedewszystkiém winienem uprzedzić pana, że za całe dziedzictwo zostawiam mojemu synowi tysiąc talarów dochodu...
— Tysiąc talarów! — zawołał pan Dufour.
— Ale skoro się ożeni — mówił daléj doktór — dam mu w posagu te tysiąc talarów dochodu... tyle tylko po mnie spodziewać się może, czy za życia, czy po śmierci mojéj.
— To żarty panie doktorze; każdy wié że od lat dwudziestu zarabiasz pan przeszło po sto tysięcy franków rocznie, a... jak mi mówiono... żyjesz pan... z naj... najzaszczytniejszą... oszczędnością... niepodobna więc abyś...
— W istocie zarabiam najmniéj sto tysięcy franków rocznie; ostatniego roku nawet zarobiłem przeszło sto dwadzieścia tysięcy.
— Słusznie więc powiedziałem, panie doktorze, że pan żartujesz.
— Panie, — przerwał mój pan — gdybyś przed przybyciem tutaj zasięgnął był rady mojego syna względem twego kroku, opartego na majątkowéj przyzwoitości, nie wątpię że byłby panu powtórzył to, co mu oświadczyłem, gdy doszedł do wieku rozsądku.
— I cóż mu pan oświadczałeś panie doktorze?
— Posłuchaj pan: — „Mój synu kochany — rzekłem mu — daję ci wyborne praktyczne wychowanie które ci otwiera drogę do wielu zaszczytnych powołań; pracując zatem będziesz mógł zarobiona wygodne życie; ale że społeczność w ten sposób jest urządzona, iż między ludźmi niéma ani solidarności, ani braterstwu, i że jakkolwiek byłbyś pracowitym i uczciwym, kochany synu, nigdy nie masz spodziewać się pomocy od téj macoszéj społeczności, w razie gdy choroba lub nieprzewidziane wypadki, przerywając twą pracę, przywiodły cię do nędzy; zapewnię ci przeto tysiąc talarów dochodu; tym sposobem cokolwiek się przytrafi, nigdy nie uczujesz braku. Jeżeli ci to nie wystarcza, jeżeli ci potrzeba nadmiaru, zbytku... dojdziesz do niego przez pracę i rozsądek... jak sobie kto pościele tak się wyśpi... Co do mnie, mój synu kochany, uiszczę się z mojego długu ojcowskiego dając ci wychowanie które tworzy człowieka — powołanie które czyni go użytecznym, — pieniądz który zaspokaja jego potrzeby i niezawisłość: ojciec ani mniéj ani więcéj nie winien synowi.”
— Ej panie doktorze, — zawołał pan Dufour — są to morały, zresztą wyborne, które każdy majętny ojciec mówi i mówić powinien dzieciom, aby je odwrócił od próżniactwa: ale w głębi duszy rodzice pysznią się skoro dzieciom swoim zostawić mogą wielki majątek... który im dozwala żyć bez pracy i zapewnia najszczęśliwszy byt na świecie.
— A więc, panie, — rzekł doktór z uśmiéchem, fakt uczynienia dzieci naszych panami wielkiego majątku, którego przez własną pracę nie nabyli, ma w sobie coś tak oburzającego, że nawet najbardziéj zamożni ojcowie, zmuszeni są dla samego wstydu przynajmniéj oświadczyć swym dzieciom, to co ja powiedziałem mojemu synowi... z obowiązku i przekonania:
Pracuj i nie rachuj nic na bogate moje dziedzictwo.
— Lecz nakoniec, cóż pan uczynisz z ogromnym majątkiem jaki posiadasz, — zawołał Dufour — jeżeli syna twojego wydziedziczasz?
— Eh! eh! słuchajże pan... każdy ma swoje dziwactwa... szyderczo rzekł mój pan...
— A więc mimowolnie, zawołał do rozpaczy przywiedziony pan Dufour — pan wyznajesz że masz ukryte występki.
Doktór Clément rzadko kiedy śmiał się; ale na ten dziwny zarzut wybuchł tak szczérym smiéchem, że usłyszałem jak pan Dufour podskoczył na krześle.
— Pojmuje pańską wesołość... rzekł — wywołało ją niestosowne moje wyrażenie się; jednak jeszcze słówko... Pan mocno kochasz swojego syna... otóż! gdyby kochał się w mojéj córce, gdyby ich związek zapewniał mu szczęście... szczęście kosztujące kilka milionów... z których chcesz go pan wydziedziczyć...
— Jedno z dwojga panie: albo córka pańska nie kocha mojego syna, a wtedy mniejsza czy on ma miliony lub czy ich nie ma, albo téż kocha go równie szczerze jak bezinteresownie, a wtedy na co te miliony?
— Jakto? na co? bez tych milionów nie zezwolę nigdy na małżeństwo, panie doktorze.
— Zatém mam honor zapewnić pana, że jeżeli córka pańska kocha mojego syna, to go zaślubi mimo pańskiéj wiedzy.
— To ją wydziedziczę, mój panie.
— Mniejsza z tém, mój syn będzie miał tysiąc talarów dochodu i posadę, nie zabraknie więc na niczém ani jemu ani żonie jego; jeżeli zapragną zbytku, mój syn przystanie na korzystne projekta które mu za granicą czyniono.
— Ale to wszystko od cudzéj łaski zawisłe, mój panie; a jeżeli będą mieli dzieci?
— Mój syn będzie je miał za co wychować; potém wypełnią zadanie które Bóg dał każdemu do rozwiązania; będą pracować jak pracował ich ojciec... jak pracował ich dziad; mówię o sobie który w drewnianych trzewikach przyszedłem do Paryża... A teraz pozwól pan — dodał doktór wstając, że pana pożegnam... bo muszę jeszcze kilka rad udzielić...
W skutku téj rozmowy wykrywającéj w całym blasku poważną wzniosłość, mądrość i światłe ku synowi przywiązanie mojego pana, stanął mi w myśli, niby punkt porównania, opłakany los Roberta de Mareuil, biednéj ofiary niepłodnego próżniactwa, oraz niemniéj próżniacze, niemniéj nieszczęsne wychowanie Scypiona, które zdawało się wróżyć mu także nieszczęsną przyszłość........
Wypada mi teraz opisać niektóre szczegóły miejscowości, abym dokładniéj wyjaśnił zdarzenie jakie miało miejsce w domu mojego pana, we cztéry dni po mojém tam przybyciu. Sypialnia jego położona na pierwszém piętrze nad moim pokojem, przedzielona była od gabinetu dosyć długim korytarzem; taki sam korytarz istniał na dole i drzwi moich dotykał; schody poczynające się na środku tego korytarza wiodły na piérwsze piętro, sień zaś znajdowała się wprost drzwi od gabinetu doktora, dlatego kommunikacya między tym gabinetem a moim pokojem była łatwa i spieszna.
Stara gospodyni Zuzanna sypiała obok kuchni na drugim końcu korytarza, okna jéj stancyi wychodziły na ogród.
Wieczorem, odebrawszy od pana rozkazy na dzień następny, wróciłem do siebie z zamiarem przepędzenia kilku godzin na nauce niemieckiego języka. Doktór z największą przyjemnością dowiedział się że pragnę uczyć się po niemiecku; zapewnił mię że i jemu wiele na tém zależy abym znał tę mowę, bo wówczas będę mu mógł być niezmiernie pożytecznym w prowadzeniu korrespondencyi z zagranicznymi uczonymi. — Przychodni nauczyciel, już mi był udzielił dwie lekcye, i dzięki żarliwéj mojéj chęci do nauki, odtąd mogłem już był uczyć się sam przy pomocy grammatyki.
Zabrałem się więc do pracy.
Noc była burzliwa, deszcz bił w szyby; w tym starym i samotnym cyrkule najmniejszy szmer nie przerywał podmuchów wiatru, który niekiedy gwałtownie wstrząsał okiennicami.
Dobry ogień gorzał na moim kominku. Czułem że długo przebywać będę w tym cichym a gościnnym domku. Nauka czarowała mię. Z melancholijném zadowoleniem lubiłem przypominać sobie dni nieszczęścia... dni w których dokuczała mi tak sroga nędza, zimno, głód, że przywiedziony do rozpaczy uległem naleganiom kaléki bez nóg i stanąłem nad przepaścią niegodziwości... nakoniec, ową noc zimną kiedy znużony cierpieniem, ległem w piwnicy na pół zbudowanego domu, oczekując śmierci któréj sam sobie zadać nie chciałem.
Porównywając obecny mój los z nieszczęsną przeszłością, serce moje zapełniła niewypowiedziana wdzięczność; z rozrzewnieném i szczęściem pomyśliłem, że gdyby nie poważny przykład Kiaudyusza Gérard, wzmocniony religijną czcią dla Reginy, byłbym upadł... równie jak tylu innych biédnych opuszczonych.
Musiało już być blizko północy, kiedy pokonany snem położyłem się zagasiwszy poprzednio świecę i szczelnie zapuściwszy firanki. Usnąłem, że tak powiem, kołysany szmerem burzy mruczącéj na dworze; ostatnią myślą moją była głęboka litość dla wszystkich, którzy, jak ja niegdyś, na tę noc burzliwą żadnego nie mieli przytułku.
Nie wiem jak długo spałem, gdy mię przebudziło dosyć ostre zimno. Podnoszę się, odsuwam firanki iz zdziwieniem widzę migocące się blade światło latarni, prawie naprzeciw naszego domu zawieszonéj, blademi połyski odbijające się w moim pokoju: postrzegam że okno moje otwarte. Deszcz ciągle lał strumieniem, wiatr dął wściekle. Sądziłem że z wieczora źle zamknąłem okiennice i że gwałtowny wicher otworzył je. Właśnie chciałem je zamknąć, gdy bardziéj jeszcze zdziwiony postrzegam że i drzwi moje również otwarte... Niespokojny, ubieram się czémprędzéj, nadstawiam ucha i słyszę że ktoś ostrożnie idzie po korytarzu drzwi moich dotykającym, a który schodami wiódł do gabinetu mojego pana. Nagle mocne światło pada na drzwi.. wybiegam, ale zaraz na progu potrącam jakiegoś człowieka w bluzie; stoczek jego gaśnie, silna ręka chwyta mię za gardło i gwałtownie wtrąca w głąb mojego pokoju, czuję ostrze noża przy mojéj piersi, dziki głos mówi mi:
— Zginiesz, jeżeli się ruszysz!!
— Bamboche!... zawołałem. Był to bowiem głos towarzysza dziecinnych lat moich i jednocześnie poznałem jego rysy przy bladych połyskach latarni wpadających przez otwarte okno.
— Marcin! — zawołał Bamboche cofając się o krok; — tu leżał... ktoś na łóżku... czy to ty!...
— Zkąd idziesz? coś zrobił? — pocichu i z trwogą zapytałem.
— Ty tutaj!... Tyś zdrów?... dobrze... kontent jestem, — wzruszonym głosem rzekł Bamboche.
— Tyś okradł mojego pana!
— A tak!... — odparł śmiało. — Cóż ztąd?
— Mojego pana! — mocno zatrwożony zawołałem chcąc wydostać się za drzwi, — a może zabiłeś go!
— Nie; on nic nie słyszał, nie puszczając mię odrzekł Bamboche; — nie widziałem nikogo... przysięgam ci na noszę przyjaźń.
Uwierzyłem... w głosie jego przebijała się prawda.
— I ty... kradniesz! — rzekłem zgrozą przejęty.
— Wszakże nie ciebie... okradłem...
— Ale mojego dobroczyńcę.
— Tém lepiéj... jeszcze mu dosyć zostało... wziąłem tylko jednę paczkę bankocetli...
— Ależ. kraść, to rzecz niegodziwa!
— No, no!
— Kraść... to podłość! a ty przecież masz serce!...
— Dosyć tych morałów.
— Bamboche, ty ztąd nie wyjdziesz z témi pieniędzmi...
— Ah bah!
— Zaklinam cię na przyjaźń naszę...
— Jestem głodny... i mam głodne dziécię.
— Ty?
— Tak jest... małą dziewczynkę... Kiedy przybyłem po ciebie do Klaudyusza Gérard... mieszkałem w oberży sąsiedniego miasta... był tam obok ogrodu dom obłąkanych.
— I tam, — zawołałem przerażony przypominając sobie półzwierzenie się Klaudyusza Gérard, tam widziałeś młodą, piękną kobiétę?
— Dawała mi znaki, nie wiedziałem że szalona... byłem prawie pijany... ale zkądże wiesz o tém?...
— Ah! to okropność!!
— Już się stało... — głucho odparł Bamboche; dwa tygodnie temu znowu widziałem ową kobiétę... zawsze waryatkę... udało mi się porwać jéj dziecię... moję małą córeczkę... nie mam ani szeląga... dla niéj więc kradnę...
— Taki clhéb... dla twojéj córki... o nigdy!
— Nie mam w czém wybiérać.
— Jak to?...
— Nie mam.
— Idź do wojska... mój pan będzie pamiętał o twojéj córce... przysięgam ci... i nad tobą również będzie miał litość... ale nie nad złodziejem...
— Mam pieniądze... to pewniejsza... i nie oddam ich.
— Mimo mojej prośby?
— Tak jest.
— Mimo mojéj przyjaźni?
— Tak jest.
— Mimo... mnie... brata, — stłumionym głosem rzekłem, biorąc go za rękę i mimo woli łzami się zalewając.
Bamboche zadrżał, wahał się przez chwilę, poczém rzekł.
— Otóż tak... mimo ciebie.
— A więc zabij mię raczéj!
— A ty, — odparł wyzywając, — wołaj: złodziéj!
Nagle usłyszałem, przez otwarte okno, regularny i ciężki odgłos kroków przechodzącego przez ulicę rontu.
— Patrol idzie!... zawołałem.
— Masz więc pomoc... — z okropnym uśmiechem odparł Bamboche widząc że biegnę do okna...
Szybko zamknąłem je.
W kilka chwil póżniéj, ujrzeliśmy błyszczące w ciemności karabiny zwolna przechodzących żołnierzy. Wkrótce zginął w oddaleniu odgłos ich kroków przygłuszony wyciem burzy.
— Marcinie... zawołał Bamboche gdym wrócił do niego, — wątpiłem o tobie... przebacz... błagam w imieniu mojéj córki...
— Czekaj... rzekłem mu i goryczą, — czekaj.... niech się pierwéj patrol oddali... wszyscy w domu jeszcze śpią... będziesz mógł uciec z tém co ukradłeś... nic przeciw tobie świadczyć nie będzie... nie bój się...
— Jakim ty mi głosem mówisz to... Marcinie...
— Ze mną, — mówiłem daléj — inaczéj się stanie... Pan wié że znam miejsce w którém chowa pieniądze... jestem tutaj niedawno... cały zarzut zatém mnie tylko dotknie... wiész, że ciebie nie wydam... bo umiém dotrzymać przyjacielską przysięgę...
— Marcinie...
— Wezmą mię zatém za złodzieja... byłem ci winien wdzięczność, teraz dług ten spłacam... idź precz.
— Marcinie... ty mną pogardzasz...
— Pan mój obudzić się może... idź precz!!
— Posłuchaj mię...
— Czy chcesz zgubić nas obu?... idź precz, jużeśmy się skwitowali!!
— Sądzisz więc żem już zupełnie podły! — zawołał Bamboche rzucając mi pod nogi skradzioną paczkę bankocetli.
Chciałem paść w objęcia przyjaciela dziecinnych lat moich, wtém nagle dało się słyszéć nad nami głuche, szybkie bieganie po pokoju mojego pana, jakby doktór kogoś gonił, i wnet usłyszeliśmy silny krzyk:
— Złodziéj!... złodziéj!
To słysząc, zawołałem:
— A więc Bambochu! ty nie sam byłeś?
— Nie... kaléka bez nóg został na górze... dla napełnienia swoich kieszeni...
— Kaléka bez nóg?
— Jemu to wskazano to miejsce.
— Kto mu wskazał?
— Służący, którego zastępujesz.
Wtedy dopiéro pojąłem znaczenie planu, który znalazłem w biurku mojém.
Wołania podwajały się i zbliżały.
— To głos mojego pana... może mu grozi niebezpieczeństwo, uciekaj Bamboche! — zawołałem.
I rzuciłem się do drzwi, podczas gdy Bamboche jednym poskokiem stanął przy oknie i otworzył je.
Zaledwie uszedłem parę kroków w korytarzu, gdy mię gwałtownie potrącił uciekający kaléka bez nóg. Schwyciłem go za bary; ale silny samą trwogą, wyrwał się z moich uścisków i gwałtownie wepchnął mię do pokoju. — Trąciłem o jakiś sprzęt i potknąłem się wołając ratunku.
— Ah! krzyczysz, — rzekł kaléka bez nóg — i rzucił się na mnie; widziałem jak błysnął nożem i natychmiast poczułem że ugodził w moje ramię tak silnie że aż mię ostre zimno przejęło. Niemniéj jednak zdołałem jeszcze wstrzymać mojego przeciwnika... wtém Bamboche wpadł nań wołając:
— Masz... stary szelmo!
Bandyta tak ciężko powalił się na mnie, że wraz z nim padłem na ziemię, słysząc głos Bambocha:
— Powiedz że ty go zabiłeś... nie zapominaj o mojéj córce... przyślę ci adres... Podnieś bankocetle i bywaj zdrów bracie...
I natychmiast znikł przez otwarte okno.
Tylko co umknął i gdym jeszcze z trudnością oswobadzał się od uścisków konającego kaléki bez nóg, pokój mój zabłysł światłem które niósł wchodzący doktór Clément, trzymał on w jedném ręku świecę, w drugim myśliwski kordelas. W kilka sekund późniéj weszła jakkolwiek odziana Zuzanna, także niosąc świecę.
— Tyś raniony, mój biédny Marcinie! — widząc że się podnoszę całkiem krwią zbroczony zawołał doktór:
— Bił się ze złodziejem i zabił go, — zawołała przerażona Zuzanna, patrząc na trupa.
Nim odpowiedzieć zdołałem, doktór poskoczył, rozdarł mą koszulę w miejscu gdzie była zakrwawiona, spojrzał na ranę i zawołał:
— Dzięki Bogu, ostrze ześliznęło się po kości... rana twoja nic nie znaczy... mój odważny Marcinie!
I przycisnął mię do serca.
— Co za szczęście, że go nic gorszego nie spotkało! rzekła Zuzanna załamując ręce; a potém przerażona nagłém drgnięciem członków kaléki bez nóg, cofnęła się wołając:
— Panie, strzeż się... złodziéj jeszcze się rusza.
— On? — spytał doktór przypatrując się martwéj twarzy kaléki bez nóg rozciągniętego na ziemi, który parę razy w skutku konwulsyjnych wysileń nieco otworzył szczękę, — on już i dwóch minut nie przeżyje...
Rzeczywiście z ostatniém tchnieniem bandyty wydobyło się z jego piersi jakieś niby podziemne chrapanie... krwawa piana zaczerwieniła mu usta, zesztywniał.
Skołatany, prawie nieprzytomny w skutku tak okropnéj sceny, musiałem usiąść na brzegu mojego łóżka.
— Przebacz pan, — rzekłem doktorowi, — ale wzruszenie... przerażenie...
— Patrzno pan, oto paczka bankocetli! — zawołała Zuzanna podnosząc znaczną summę, którą Bamboche upuścił... i złoto wypadłe z kieszeni zbrodniarza... trzebaby go zrewidować... ale ja nie śmiem...
— Zuzanno, — żywo rzekł doktór, biegaj, zadzwoń na odźwiernego z przyległego domu...
w piérwszéj chwili zapomniałem na to hasło trwogi.
— Prawda, aniśmy o tém pomyślili...
I Zuzanna natychmiast znikła.
— Słuchaj, mój poczciwy Marcinie, — rzekł pan mój podtrzymując mię i podając mi szklankę wody, — napij się trochę, otrzeźwij się... zaraz opatrzę ci ranę... bądź spokojny... nic to nie znaczy...
Nim Zuzanna powróci zatamuję ci krew.
— O!... jakżeś pan dobry!...
— Narażasz swoje życie broniąc mię od kradzieży, a mówisz o mojéj dobroci... rzekł doktór tamując mi krew. — Ale jakim sposobem stało się to nieszczęście?
— Panie... — rzekłem nieco wahając się, bom miał skłamać, aby nie skompromitować Bambocha: położyłem się... i zapuściwszy kotarę mocno usnąłem... ale obudziło mię mocne zimno... wtedy to postrzegłem że okno otwarte...
— I nic nie słyszałeś? — spytał doktór patrząc na okiennice, blizko których stało moje łoże. — Rzecz prosta, ten nędznik wyciął szybę z zewnątrz i za pomocą złodziejskiego narzędzia zrobił otwór w okiennicy, przez który wprowadziwszy rękę otworzył okno... W pierwszym śnie, w rzeczy samej nic słyszéć nie mogłeś.
— Nic panie... ale w chwili gdy wstałem mocno niespokojny... usłyszałem pańskie wołanie.
— Złodziej wychodząc z mojego gabinetu, trącił o coś na korytarzu, przewrócił jakiś sprzęt. Przebudzony tym łoskotem, wstałem... wziąłem świecę, otworzyłem drzwi, a widząc że jakiś człowiek ucieka przez korytarz, porwałem za broń i popędziłem za nim wołając: złodziéj!
— Wtedy to usłyszałem pana, i wypadłem na korytarz... uzbrojony sztyletem, chciałem zatrzymać bandytę, ale w walce ugodził mię... odparłem cios i zabiłem go...
— Ten nędznik musiał znać rozkład mojego domu... musiał wiedzieć że...odprawiłem... służącego... sądził... że tutaj... nikt nie sypia... i...
— O Boże! co panu jest? — zawołałem spostrzegając że pan mój mówi przerywanym głosem, i że jego twarz, coraz mocniéj bledniejąca, wyraża uczucie żywéj boleści. — Panie... co panu jest?...
— Nic... nic — odparł doktór ręką opierając się o grzbiet mojego łóżka... tymczasem drugą żywo poniósł do serca, jakby okropnych doznawał cierpień.
— Nic to... mówię, — powtórzył coraz trudniejszym głosem, — gwałtowne wzruszenia... szkodzą mi... a... pojmujesz... że ta kradzież... to morderstwo... ale... — dodał z nadludzkiém nad samym sobą wysileniem: — Zawsze będę miał czas... opatrzyć cię... Bo na szczęście otóż i Zuzanna.
W rzeczy saméj wróciła Zuzanna w towarzystwie dwóch ludzi, tojest odźwiernego z przyległego domu i jego syna.
— Zuzanno... podaj mi... żywo... szkatułkę z narzędziami — zawołał mój pan — niedobrze mi, dale jeszcze będę miał czas opatrzyć ranę tego poczciwca.
I z bohaterską odwagą pokonywając srogie bóle swoje, pan mój, mimo że trzy razy odpoczywał, pewną ręką ranę mi opatrzył; lecz zaledwie dokończył tak gwałtownemu uległ przesileniu, że musiano go przenieść do jego pokoju.
Skoro go położono, rzekł mi zagasłym głosem, bo koniecznie chciałem mu towarzyszyć:
— Pisz do mojego syna, niech przybywa... zaraz po odebraniu mojego listu... Zuzanna da ci jego adres, bo ja muszę jeszcze raz widzieć... mojego ukochanego Justyna.
— Jakto?... panie — zawołałem przerażony tonem jakim pan mój wyrzekł ostatnie wyrazy — pan się boisz...
Przerwał mi i smutnie się uśmiechnął:
— Liczyłem na kilka miesięcy; ale... silne wzruszenia... których od niejakiego czasu... niemało doznałem, jak sądzę, znacznie kres mój przybliżyły. Pisz więc... natychmiast... do mojego syna.
Z bolesném współczuciem wkrótce postrzegłem, że stan doktora Clément coraz bardziéj się pogarszał; rysy coraz się bardziéj zmieniały; lecz mimo dotkliwych boleści, pogoda wcale go nie opuszczała; niepokoiła go jedynie myśl czy syn na czas przybędzie i czy go po raz ostatni uściskać zdoła.
Sądziłem, że. pan mój nie zdołałby przepowiedziéć zgonu swojego, gdyby nie był przekonany że już jest zbyt blizkim, nie mogłem jednak wierzyć tak smutnéj przepowiedni; ale stara gospodyni daleko ufniejsza w jego słowa, nie ukrywała bynajmniéj ponurego smutku swojego. Ku wieczorowi, nastąpił bolesny paroxyzm, w ciągu którego doktór leżał prawie bez przytomności. Potém stopniowo uspokoił się, wypił lekarstwo które mu gospodyni stosownie do otrzymanego rozkazu przyrządziła i usnął.
Siedząc przy jego łożu, przypatrywałem się téj czcigodnéj, zawsze miłéj i spokojnéj chociaż gasnącej fizyonomii: sroga boleść mię ogarnęła na widok niknięcia tego człowieka tak potężnego nauką i rozsądkiem, tak wielkiego sercem. Pokój w którym leżał, daleko skromniéj jeszcze umeblowany niż mój, świadczył o bezinteresowności tego człowieka, który posiadając miliony umierał we wzniosłem ubóstwie.
Około dziesiątej wieczorem, doktór przebudził się, odwrócił ku mnie głowę i rzekł:
— Która godzina?
— Wkrótce dziesiąta panie.
— Prawda że się często pytam o godzinę?
— Tak panie.
— Zły znak... im mniéj zostaje nam czasu do rozporządzenia, tém się więcéj troszczymy że ubiega; zawsze dostrzegałem to w ludziach rozstających się z tym światem... Ha! już nie obaczę mojego Justa kochanego; zaledwie pojutrze będzie mógł tu stanąć, a ja tak długo nie pożyję... Tak często rozbawialiśmy z sobą o ostatniéj mojéj chwili, że pożegnanie nasze nie byłoby wcale bolesném... Ale!... dodał wzdychając z rezygnacją.
— Panie, — rzekłem, — pan jeszcze obaczysz syna... bądź pan spokojny...
Nie podzielając mojéj nadziei, doktór rzekł:
— Mówmy o czém inném... Pojmujesz dobrze, mój poczciwy chłopcze, że nie dlatego wyrwałem cię z rozpaczliwego położenia, abyś po mojéj śmierci znowu miał w nie wpadać; jesteś roztropny, uczciwy, odważny, doświadczony w nieszczęściu... téj najlepszéj nauce, zabezpieczę zatem twój los.
Nie dlatego abyś mógł próżnować, bo próżniactwo psuje ludzi, lecz abyś dojść mógł do szczytnego stanowiska w świecie... W twoim wieku, z zamiłowaniem do pracy, dopniesz wszystkiego... Czujeszże w sobie jakie powołanie?
— Panie... — rzekłem wahając się.
— Służebność... taka przynajmniéj jak ją pojmują i praktykują — nie spodoba ci się; bo według mnie służący powinien należeć do rodziny... a powołanie jego wymaga znacznéj reformy... O! czasy, czasy! — z bolesnym żalem zawołał, i dodał: — Ale wróćmy do ciebie.
— Wiem, że nigdy nie znajdę pana takiego jak pan... jednak...
— Jeszczebyś więc chciał służyć?... powiedział doktór patrząc na mnie zdumiony.
— Tak jest... panie ta ale...
— Ale co?
— Jednéj tylko osobie na świecie chciałbym służyć.
— Komuż to, może mojemu synowi?
— Nie panie... chociaż znam całą szlachetność jego duszy.
— Komuż więc chciałbyś służyć?
— Panie... uczyń mi jednę łaskę.
— Jaką?
— Racz mi pan ufać i nie pytaj o powody żądania które wymienię... przysięgam że są uczciwe i zacne.
— Wierzę ci... i będę szanował twoje powody.
— Otóż panie!... gdybym... kiedyś... przez jaki zbieg okoliczności musiał się z panem rozłączyć, błagam, racz panie swoją protekcyą wyjednać mi służbę u...
— Dokończ!
— U księżny de Montbar.
Na te słowa pan mój, zrazu osłupiały, wnet takie okazał zadowolenie, że teraz ja z kolei spojrzałem nań z zadziwieniem.
— Dziwnie się czasem myśli ludzkie spotykają, rzekł z tonem uroczystym.
— Jakto, proszę pana?
— Gdybym był przewidział, że zamiast przyjąć niezawisłość, którą ci chciałem zapewnić, zamierzysz wejść w służbę, byłbym cię sam prosił jak o łaskę... jak o ofiarę, abyś ją przyjął u pani de Montbar...
— Miałożby to być prawdą, panie!
— Czy znasz ją?
— Panie...
— Wymknęło mi się to pytanie... ale będzie to już ostatnie... Otóż! czy ją znasz osobiście czy nie, pani do Montbar, jest to najdoskonalsza, najzacniejsza istota... a że prędzéj lub późniéj bezpieczeństwo jéj może być zagrożone... osądź jakém szczęśliwy skoro wiém, że jest przy niéj taki jak ty sługa...
— Miałożby księżnie istotnie grozić jakie niebezpieczeństwo?
— Ale ty czuwać będziesz nad nią... bowiem służba twoja wymagać będzie abyś był przy niéj... zawsze przy niéj.
— O! tak jest, zawsze przy niéj! — zawołałem. Ale cóż to grozić może księżnie?
Po krótkiéj przerwie pan mój mówił znowu:
— Rozmaitego rodzaju nieszczęścia przytłaczają panią de Montbar... najlepsza córka straciła miłość ojca; kochająca... poświęcająca się żona... lękam się, czy nie jest nikczemnie przez swego męża oszukiwana... Smutek postawił ją prawie nad grobem ale od dwóch miesięcy zdaje się że przemogła boleść swoję... jéj duma oburzyła się przeciw niesprawiedliwości losu; udaje spokojną, wesołą, lubiącą uciechy... ale ja ją znam, ona to wszystko kłamie... Upaja się, aby się odurzyć w obec okropnych cierpień; piękność jéj bardziéj jak kiedykolwiek jaśnieje... ale w moich oczach jest to piękność zdradna, pod którą kryje się robak zniszczenia.
— O nieba!... co pan mówisz?
— Temu nieszczęściu... ty zapobiedz nie zdołasz... atoli istnieje niebezpieczeństwo materyalne, nieochybne, od którego właśnie w twojém stanowisku jako sługa, może potrafisz uchronić księżnę.
— O! mów pan, mów!
— Dowiedz się, że jest człowiek nieposkromionego charakteru, żelaznej woli, rzadkiéj energii, niezmiernie bogaty... gotów na wszystko... nawet na poświęcenie życia, byleby tylko nasycił swą namiętność i nienawiść... a mianowicie nienawiść.
— I cóż?... ten człowiek?
— Zraniono w nim to, co w ludziach jego kroju jest nojdrażliwszém... bo zraniono jego dumę... Prosił on o rękę panny de Noirlieu...
Zadrżałem; nazwisko hrabiego Duriveau osiadło mi na ustach. Nie zważając na moje wzruszenie doktór mówił daléj:
— Panna de Noirlieu po dwakroć z pogardą odmówiła temu człowiekowi, co go tém bardziéj ubodło, że odmowę swoję ta dumna i odważna dziewica poparła zbyt silnemi powody. Ztąd to ten nędznik powziął ku niéj nieubłaganą nienawiść... Przed kilku dniami... dowiedziałem się... z bardzo pewnego źródła... że po zaślubinach panny de Noirlieu z księciem, człowiek o którym mówię powiedział: — Panna de Noirlieu pogardziła mną w sposób znieważający... pomszczę się na niej za jaką bądź cenę... — i na nieszczęście zbyt prawdopodobném jest że się zbliża chwila jego zemsty; niedawno bowiem powiedział: zemsta moja postępuje!... Człowiek ten nazywa się hrabia Duriveau...
— Nie zapomnę tego nazwiska, panie.
— Strzeż się!... Hrabia gotów na wszystko, byleby dopiął swojego celu... zdolny użyć najnikczemniejszych środków, na jakie tylko szatan zdobyć się może, gotów, mówię ci przekupywać służących, wprowadzić do domu księżny zaprzedaną sobie istotę... wciągnąć tę nieszczęśliwą kobiétę w jakie okropne sidła... Słowem, wyobraź sobie wszystko cokolwiek najhaniebniejszego wymyślić może najczarniejsza dusza z wszelkiéj litości wyzuta, a jeszcze nie dosięgniesz rzeczywistości.
— Ależ to potwór! — zawołałem.
— Tak jest, potwór... ale umieram spokojniejszy wiedząc że ty jesteś przy niéj... wpośród jéj domowego ogniska... To téż, bacz, śledź, słuchaj, czuwaj... badaj... nie wierz w nic coby ci się w czémkolwiek zdało podejrzaném, nie wierz nawet temu cobyś uważał za niewinne, bo nienawiść tego człowieka potrafi rozmaite przywdziewać maski, wszelkich używać zwrotów byleby zaspokoił wrzącą zemstę... Czuwaj więc w każdéj chwili... bo mam przeczucie że ocalisz tę anielską kobiétę od wielkiego niebezpieczeństwa.
— A czyś pan uprzedził księżnę o grożącém jéj niebezpieczeństwie?
— Tak jest... ale odważna, dumna, śmiała się z mojéj obawy, mówiąc że owszem z rozkoszą walczyć będzie przeciw nienawiści tego człowieka... Przerażony tak niewczesną obojętnością chciałem uprzedzić księcia... ale ona zaklęła mię abym wszystko przed mężem zataił.
— Dziwna rzecz! nieprawdaż panie?
— Tak dziwna... że pomimo woli księżny, dla jéj dobra chciałem koniecznie mówić z księciem, lecz, jak powiadam, tak usilnie błagała mię, zaklęła na tak święte obowiązki...
Zdziwiony spojrzałem na doktora, który unikając dalszych wyjaśnień mówił znowu:
— Dłużej nie mogłem się jéj opierać i pod słowem honoru przyrzekłem iż o niczém księciu nie wspomnę.
— Panie... na mojém stanowisku niewiele uczynić mogę... ale księżna de Montbar będzie miała szczerze przywiązanego, pilnie nad nią czuwającego sługę;... prócz życia nic więcéj nie mam... ale to życie do niéj należy.
— Dlatego właśnie jestem spokojniejszy... Lecz powiedz mi, — czy księżna już cię zna? muszę o tém wiedziéć, abym cię stosownie zarekomendował.
— Nie panie, dla księżny jestem zupełnie obcy i nieznany.
— I tak dalece poświęcasz się?... No, nie bój się, nie myślę przenikać twą tajemnicę.
Po chwilowym namyśle doktór mówił daléj:
— Otóż napiszę do księżny... zobowiążę mojego syna aby jéj ten list doręczył. Jestem pewny że Regina wypełni ostatnią wolę starego przyjaciela i przyjmie cię do swych usług.
— Pańskiego syna!
— Tak jest... tym sposobem zostawię pani de Montbar dwóch opiekunów pełnych przywiązania, którzy w dwóch oddzielnych sferach nad nią czuwać będą.
— Czy pański syn zna księżnę?
— Nieraz wspomniałem mu o niéj, odemnie nauczył się kochać ją i szanować... I przed nią nieraz wspominałem o moim synu z całém wylaniem ojcowskiéj miłości na którą on tyle zasługuje; to téż gdy poszła za mąż, prosiła mię kilka razy... abym jéj przedstawił mojego Justa... — Nie, ojcze — rzekł mi wesoło gdy mu objawiłem życzenie Reginy — na zabój zakochałbym się w księżnie; czekaj aż moje serce gdzieindziéj utkwi, a wtedy ujrzę ją bezkarnie. — Opowiedziałem ten żart pani de Montbar; zanosiła się od śmiechu; o! bo wówczas śmiała się jeszcze... ale, teraz gdy idzie o tak ważne interesa... syn mój pojmie jak święte zostawiam mu zlecenie... wszelkie szczegóły na piśmie mu wymienię... jeżeli mi siły pozwolą.
Starzec, którego głos gasł widocznie, utrudzony tą rozmową znowu wpadł w osłabienie.
Serce mi się krajało.
Z dumą i prawdziwém szczęściem byłbym zniósł wszelkie upokorzenie, bylebym mógł tajemnie spełnić dzieło poświęcenia mojego... tajemnie i sam jeden wyłącznie: ale podzielać ten czyn z synem mojego pana, który wszelkiemi zewnętrznemi korzyściami i rzadkiemi przymioty umysłu i serca uposażony, bez trudności uzyskać musi przyjacielską poufałość Reginy, kiedy ja poświęcać się będę nieznany — wyznaję, to mnie bolało.
Tak jest, myśl ta, samolubna i nikczemna, zrazu mię tak gwałtownie dotknęła, iż podle cofnąć chciałem pierwiastkowe postanowienie moje, podle, mówię i niegodnie, bo niebezpieczeństwo grożące Reginie zdawało się wzmagać, a ta zawistna słabość tylko co nie stłumiła we mnie wszelkich wspaniałomyślnych uczuć.
Szczęściem po tylu bolesnych wysileniach, zwycięzko z téj walki wyszedłem i rzekłem do doktora:
— Jeszcze jednę mam do pana prośbę.
— Mów...
— Zaklinam pana... abyś nie wspomniał synowi, jak szczególne okoliczności poprzedziły moje wejście w służbę do księżny de Montbar.
— Jakto?
— Dla przyczyn których ważność ja tylko ocenić mogę, wszakże zawsze dla przyczyn szlachetnych, racz panie zataić przed synem że może... przynajmniéj przez moje bezinteresowne poświecenie, przysięgam panu... wyższy jestem nad stan który z prawdziwą rozkoszą przyjmuję.
— Pragniesz więc...
— Aby syn pański widział we mnie jedynie poczciwego sługę, którym się pan opiekujesz, a któremu pragniesz tylko zapewnić dobre miejsce... u księżny.
— Tajemnica twoja do ciebie należy, dla mnie więc świętą będzie... W każdym razie bez twojego zezwolenia nie powiedziałbym mojemu synowi ani słowa z tego co mi wyjawiłeś... Będę go prosił... zatém... a raczéj — poprawiając się, melancholijnym tonem dodał starzec — napiszę mu natychmiast tak jak żądasz... wszystko czego żądasz... i...
Doktór Clément nie mógł dokończyć: nagle się drzwi otworzyły i wszedł kapitan Just.
Na niespodziany widok kapitana, doktór podniósł się wołając: — Mój syn! — a na wybladłéj jego twarzy malowało się niewypowiedziane cierpienie i radość zarazem... jeżeli bowiem to nagłe i silne wzruszenie stanowczy i okropny mu cios zadało, to znowu niespodziana radość z widoku syna, tryumfowała nad materyalną boleścią.
Kapitan Just przybył do ojca z uśmiechem i pogodą na twarzy; o niczém nie wiedział; korzystając bowiem z kilko-dniowéj przerwy w swych pracach, minął się w drodze z listem, który mu donosił o zatrważającym stanie doktora.
Smutne zrządzenie mieć chciało, że Zuzanna zajęta w swoim pokoju, nie wiedziała o przybyciu kapitana, którego przyjął syn odźwiernego z sąsiedniego domu. Chłopak ten dla większego bezpieczeństwa pozostał w naszém mieszkaniu od wczorajszego wypadku. Zdziwiony nagłém przybyciem kapitana Just, nie śmiał uprzedzić go o smutnym widoku jaki go oczekiwał, poprzestając jedynie na doniesieniu że pan doktór śpi; że zaś już było dosyć późno, kapitan więc bynajmniéj się nie zatrwożył.
Lecz w chwili gdy wszedł i gdy przejęty radością starzec zawołał: — Mój syn! — Zuzanna zawiadomiona o niespodzianém przybyciu kapitana, w obawie aby jego obecność nie wywarła na starcu niebezpiecznego wpływu, przybiegła blada, zdyszała, przerażona... pragnąc przynajmniéj przygotować go do tego spotkania.
Już było za późno...
Po nagłym zjawieniu sic służącéj, po jéj trwodze, po bolesnéj zmianie rysów doktora, kapitan od razu się wszystkiego domyślił, i z najgłębszą rozpaczą padł w objęcia ojca.
Po kilkochwilowém milczeniu, przez ciąg którego ojciec i syn we wzajemnych zostawali objęciach, a ja i Zuzanna z trudnością łzy nasze powstrzymywaliśmy, doktór rzekł słabym lecz spokojnym głosem:
— No... uspokój się... synu kochany, nie zaprawiajmy goryczą... tej chwili... dlaczegóż dwaj przyjaciele smutnie żegnać się mają? Jeżeli bowiem rozstają się na chwilę, czyliż nie dlatego żeby się później znowu spotkali?...
Te proste słowa i niebiańska pogoda rysów starca, świadczyły iż mocno wierzy w nieśmiertelność duszy i połączenie się po śmierci.
Just chociaż podzielał wiarę ojca, nie miał tyle hartu duszy; stojąc w głowach ojcowskiego łoża oburącz twarz zakrył i ciche łzy wylewał.
— Moje dziecię — tonem słodkiego wyrzutu rzekł starzec, obracając się nieco i słabnącą ręką szukając ręki syna — po co te łzy? Alboż nie wiesz że tu idzie nie o wieczny rozdział, lecz tylko o krótkie rozłączenie?
— O mój ojcze... mój ojcze... już! — łkając zawołał Just.
I padł na kolana przy łożu starca.
— Mój synu ukochany... jeszcze raz pytam po co ta boleść? Cóż w sobie mają tak strasznego słowa: do widzenia? Czyliż dusze nasze nie są czyste, spokojne i nie ufamyż mocno w sprawiedliwość Boga uczciwych ludzi?
Kapitan po piérwszym wybuchu boleści odzyskał wzniosłą spokojność, do któréj go ojciec nazwyczaił, otarł łzy i rzekł pewnym głosem:
— Uspokój się... dobry ojcze... pamięć naszego pożegnania zawsze mi miłą będzie; co dzień owszem z prawdziwém szczęściem myśléć o niéj będę, bo co dzień skraca się... termin naszego rozłączenia.
— A w życiu pracowitém, w życiu tak jak nasze zajętém... czas tak szybko upływa — z lekkim uśmiechem rzekł doktór; — ja sądzę że się wczoraj dopiéro narodziłem... ale moje chwile już policzone... i nim ten świat opuszczę, muszę z tobą pomówić o rzeczach ważnych, muszę ci dać kilka zaleceń.
A potém skinąwszy na mnie:
— Marcinie, — rzekł, weź klucz leżący na mojéj komodzie i przynieś mi z mahoniowego biurka w moim gabinecie wiadomy ci wykaz.
Natychmiast poszedłem do gabinetu doktora:
Doktór Clément korzystając z krótkiéj nieobecności mojéj, zapewne opowiadać musiał synowi odwiedziny pana Dufaur, milionera z Evreux; bo gdy wróciłem, kapitan Just mówił:
— Nigdy mój ojcze. Panna Dufour jest bardzo przyjemna; ale wcale o niej nie myśliłém. Wreszcie zawsze podzielałem twoje zdanie, że małżeństwo nie jest wyrozumiałym związkiem, skoro go rozwiązać nie może zbawczy lub wetujący rozwód, lecz jest raczéj mocnym łańcuchem którego cały ciężar dźwiga prawie sama żona.
— Mój synu, — rzekł starzec skinieniem głowy pochwaliwszy jego słowa i wziąwszy odemnie wykaz; — znajdziesz w téj książce — i wręczył ją kapitanowi — cały wykaz pieniędzy które zarobiłem od lat czterdziestu kilku... Wszystko razem wynosi około dwóch milionów siedmiukroć kilkudziesiąt tysięcy franków... które... gdybym je był, jak to mówią, umieścił, czyniłyby mię obecnie panem pięciu do sześciu milionów majątku.
— Tyle zarobiłeś? — z synowską dumą zawołał kapitan Just — i tylko przez własną pracę?
— Tak jest... przez własną pracę... ukochany synu... Wykaz ten przekona cię jak użyłem tych summ znakomitych...
— Chcesz mi zdawać sprawę z twojego majątku? mnie? twojemu synowi? w téj godzinie? — z bolesném zdziwieniem i wzniosłą bezinteresownością odrzekł kapitan — a to na co? Alboż nie usposobiłeś mię do zacnego powołania, alboż nie zapewniłeś mi na utrzymanie życia więcéj nawet niż potrzebuję?
— Nie z majątku mojego winienem ci zdać sprawę kochany synu, ale z moich czynów.
— Z twoich czynów?
— Posłuchaj mię...zawszém ci dowodził mojej najczulszéj miłości... aleś miał tysiące braci w ludzkości... biédnych dzieci, opuszczonych przez macoszą społeczność, a jednak pełnych rozsądku, serca, odwagi i dobréj chęci... Brakowało im tylko środków lub narzędzi do pracy, nieco wywczasu i pieniędzy aby się wsławili w sztukach pięknych... naukach... lub umiejętnościach...
Just spojrzał na ojca z pełném uwielbienia zdziwieniem, zaczynał rozumiéć go.
— Skoro mi wskazano którego z tych wydziedziczonych biédaków — mówił daléj starzec — ściśle przekonałem się czy zasługuje na pomoc... i pomagałem mu... nie w mojém imieniu... kochany synu... ale w twojém... w imieniu pana Just... dlatego aby imię twoje błogosławiono...
Just nie mógł się zdobyć na odpowiedź; piękne łzy trysnęły mu z oczu.
Doktór mówił daléj:
— Jeżeli zamiast zostawiać cię, po mojéj śmierci... próżniakiem i milionowym panem... owszem zostawiam ci skromną zamożność, zapewnioną przyszłość i szlachetne powołanie, które zaszczycasz mój kochany synu, jest to skutkiem myśli która mi ciągle przewodniczyła, a któraby powinna być wypisana na czole socyalnéj budowy:.. Nie mam prawa do zbytku... Dlatego więc, synu kochany, że tysiącom twoich braci w ludzkości dostarczałem koniecznéj potrzeby, nie pozostawiam ci zbytku. Wiész teraz na co użyty został nasz majątek.
Nie zdołam nigdy opisać wielkości i prostoty téj sceny, majestatyczności słów i fizyonomii starca, religijnego uwielbienia z jakiém syn słuchał go jeszcze gdy już mówić przestał.
Na mnie zaś ta scena podwójne wywarła wrażenie... tém bardziéj pojmowałem, uwielbiałem poważną myśl doktora Clément, żem mimowolnie wspomniał na przeszłe życie Roberta de Mareuil... na przyszłe vicehrabiego Scypiona... tych dwóch ofiar próżniactwa...
— Czy dobrze uczyniłem... mój synu? — spytał starzec.
— O! najzaszczytniejsze zostawisz mi dziedzictwo! — z uniesieniem zawołał kapitan Just, pobożnie całując starą księgę którą mu doktór podał. — Dziękuję ci ojcze... czuję ile wzrastam przy tobie!
— Pójdź... pójdź... zacny, szlachetny synu! — z niewysłowioném wzruszeniem zawołał starzec, wyciągając ramiona, w które Just rzucił się z namiętnością.
I na chwilę obu połączył serdeczny uścisk.
Wkrótce doktór zwracając mowę do mnie i Zuzanny rzekł z dobrocią:
— Zostawcie nas przyjaciele... muszę pomówić z moim synem... Nic zapomnę o tobie Marcinie.
Zostawiliśmy ojca i syna sam na sam, lecz w pół godziny późniéj, przyspieszony brzęk dzwonka przywołał nas znowu do pokoju doktora. — Pobiegliśmy czémprędzéj... pan nasz konał.
— Moja poczciwa Zuzanno... rzekł gasnącym głosem — chciałem... przed śmiercią... podziękować ci... za twoje starania... Syn mój nie zapomni o tobie... teraz do widzenia...
— Tak... do widzenia... wkrótce... łkając odpowiedziała Zuzanna, i klękając przyłożyła usta do ręki starca.
— I ciebie... Marcinie... rzekł mi, — także pożegnać chciałem... Syn mój na wszystko przystaje... niezawisłość twoja zapewniona... a jeżeli... pamiętać o mnie będziesz... uczyń... dla kogo wiész... to cobyś uczynił dla mojéj córki... No... podaj mi... także... twą rękę...
Z synowską czcią niosąc do ust zlodowaciałą już rękę jego, ukląkłem również po drugiéj stronie łóżka.
— Synu... synu ukochany... konającym głosem rzekł doktór Clément, a twarz jego zajaśniała ostatnim blaskiem szczęścia, — synu najdroższy... dzięki tobie... umieram zbyt szczęśliwy... do widzenia... dziécię lube... Mój synu.. Takie były ostatnie słowa starca.
W kilka sekund późniéj, kapitan Just pobożnie zamykał powieki ojca.
Śmierci doktora Clément długo zopomniéć nie mogłem. Mimo usilnych jego zaleceń, mimo żarliwéj chęci wejścia w służbę do Reginy, nie chciałem jednak uczynić tego kroku bez poprzedniéj narady z Klaudyuszem Gérard; udałem się więc do niego, do wsi którą zamieszkiwał w okolicach Evreux. — Opowiedziałem mu całe moje życie od chwili naszego rozstania, a podwójna przychylność jakiéj mi dał dowody w skutku tego opowiadania, wynagrodziła mi wszystkie ponoszone cierpienia. Uważałem że z dumą i szczęściem widział jak potężną zawsze, wśród trudnych walk moich przeciw losowi, jego przykład praktycznéj moralności był dla mnie tarczą.
Czystą zaś i wzniosłą miłość moję dla Reginy, Klaudyusz tém bardziéj pochwalał, że sam kochał namiętnie i wkrótce zaślubić miał ubogą lecz piękną dziewicę, zamieszkałą we wsi w któréj był nauczycielem. Ojciec jego narzeczonéj, rodem z Solonii gdzie rodzice jego mieli dzierżawę, oddawna mieszkał w téj gminie; trudnił się furmanką. Widziałem tę dziewicę, i z jéj łagodności, wdzięku, niewinnój piękności, wniosłem że zasługuje na miłość Klaudyusza Gérard. Uwielbiał on przymioty jéj duszy; nigdy w życiu nie widziałem go tyle szczęśliwym; obiecywał sobie niewypowiedzianą pomyślność z tego związku, lubo że całym posagiem jego narzeczonéj była rzadka piękność, dobroć serca i przyzwyczajenie do pracowitego życia.......
Klaudyusz nie wątpił że nikczemni i nienawistni nieprzyjaciele, których pozostawił w gminie gdzie obok niego spędziłem piérwsze lata młodości, przejmowali listy moje; opuszczając bowiem to miejsce nazajutrz po wyjeździe moim do Paryża, zostawił swój adres osobie na któréj wierność liczył. Z tém wszystkiém listy moje zamiast dochodzić go tą drogą, owszem wracane być musiały, tracone, lub pod fałszywym adresem przesyłane.
Jeżeli Klaudyusz Gérard miał nieprzyjaciół i zazdrosnych, szlachetny charakter jego zjednał mu także i przyjaciół; do ich liczby należał naczelny lekarz domu obłąkanych, w którym pierwiastkowe przebywała szalona kobiéta, tak tkliwéj troskliwości od Klaudyusza doznająca, która padając ofiarą obłędu i opilstwa Bambocha, wydała na świat córkę.
Dzięki wpływowi lekarza przyjaciela Klaudyusza, dziécię i obłąkana matka przeniesione zostały do Evreux, miasta sąsiedniego wsi w któréj nauczyciel teraz pełnił swe obowiązki.
Miejsce wściekłego szaleństwa téj nieszczęśliwéj zastąpił teraz obłęd spokojny. Łagodna, nieobraźliwa, w obłędzie swoim nosił a upasa uwiązaną okrągłą skrzyneczkę, suknem pokrytą, jakiéj zwykle używają kobiéty do roboty koronek, i prawie nieustannie przebierała palcami po téj skrzyneczce, niby poruszając wrzecionami. Lekarz widząc że mimo tak lekkiego jeszcze obłąkania umysłu, staje się coraz spokojniejszą, sądził że widok dziecka zbawienny może na niéj wpływ wywrze, przygotował to spotkanie w domu wieśniaczki, u któréj Klaudyusz Gérard umieścił jéj córkę. I w rzeczy samój chociaż matka nie poznawała własnego dziecka, jednak widokiem jego rozrzewniona mocno, zapłakała, tuląc je do siebie... zamyśliła się smutnie, a w tém zamyśleniu lekarz upatrywał niepewne połyski rozumu. Zadowolony tém piérwszém doświadczeniem postanowił ponowić je.
Właśnie podczas powtórnego widzenia się matki z córką, w ogródku mamki, Bamboche, zaczajony w krzakach korzy stając z chwili, pochwycił dziécie i, rzecz osobliwsza! zabrał także skrzyneczkę od koronek, którą obłąkana nieustannie przy sobie nosiła.
Jakim trafem Bamboche znajdował się w tamtéj okolicy?
Zkąd powziął przekonanie że to dziécię było jego dziecięciem?
W jakim celu skradł skrzyneczkę żadnéj nie mającą wartości?
Na te pytania odpowiedzieć nie umiem, wszelkie bowiem poszukiwania Klaudyusza Gérard w téj mierze były nadaremne, a podczas nocnéj napaści u doktora Clément, Bamboche nie udzielił mi żadnych szczegółów. Dopiéro w wilią wyjazdu mojego do Klaudyusza Gérard, Bamboche doniósł mi listownie że nic nie potrzebuje, ani dla siebie ani dla córki, że szczęśliwy traf przyszedł mu w pomoc, że oddala się zadowolony iż mię przekonał że i on także umie być wiernym przysięgom dziecinnych lat naszych.
Obaj z Klaudyuszem mocno zasmuceni wiadomością że to biédne dziécię zostaje w ręku Bambocha, przyrzekliśmy sobie że nawzajem wszelkich dołożymy starań aby wywiedzieć się o jego losie.
Regina także była przedmiotem długich i poważnych rozmów moich z Klaudyuszem Gérard; wszystko mu wyjawiłem: bo i udział mój w zniweczeniu niegodziwych zamiarów Roberta de Mareuil, i odkrycie dziwacznego zepsucia księcia de Montbar, i groźbę hrabiego Duriveau: Ta kobiéta wzgardziła mną, pomszczę się za wszelką cenę, a zemsta moja postępuje... groźbę straszliwą ze strony człowieka z takim charakterem... Nie ukryłem również przed Klaudyuszem obawy o przyszłość księżny de Montbar, którą podzielał doktór Clément; opisałem wdzięczność jego gdy pod pieczęcią tajemnicy prosiłem go, jak o niespodzianą łaskę, 0oułatwienie mi wejścia w służbę do księżny.
Na wielkie moje zdziwienie Klaudyusz opowiedział mi o Reginie wiele rzeczy o których wcale nie wiedziałem, a tém dla mnie ciekawszych że udzielił ich Klaudyuszowi kapitan Just.
Ci dwaj ludzie, raz przypadkiem ku sobie zbliżeni, znaleźli w sobie tyle punktów zetknięcia, że wkrótce ścisła przyjaźń ich złączyła. Rozprawiając pewnego razu o haniebnym duchu handlarstwa i łakomstwa, który upoważniony rodzicielską władzą prawie zawsze przewodniczy małżeństwu bogatych dziewic — tych istot nieszczęśliwych, zaślubianych w ten sposób bez miłości i ufności do przybieranego małżonka, bez szacunku dla związku którego żadna skłonność nie krępuje; tych powtarzam istot nieszczęśliwych wybierać zmuszonych między życiem ponurém, zimném, zamrażającém serce, a uniesieniem nagannych żądz — kapitan Just przytoczył jako typ piękności, wdzięku, dowcipu i hartu duszy, młodą osobę którą ojciec jego doktór Clément znał oddawna — słowem... pannę Reginę de Noirlieu...
Klaudyusz z uwagą słuchał nowego przyjaciela, nie dając po sobie poznać zajęcia, jakie z mojéj przyczyny Regina w nim wzbudzała. Kapitan Just mówił mu, iż przyczyną trosk panny de Noirlieu jest obojętność ojca, który ją wszakże w latach jéj dzieciństwa ubóstwiał: niesprawiedliwy zarzut ciężący na pamięci matki Reginy był powodem téj oziębłości barona de Noirlieu, utrzymywał że przed kilku laty odkrył, iż Regina nie była jego córką. A jednak baronowa de Noirlieu umierając powiedziała: — „Przysięga zobowiązuje mię do milczenia... nawet i w téj stanowczéj godzinie; ale kiedyś poznają niewinność moję.“ Klaudyusz nie umiał powiedziéć czy nadzieje Reginy przywrócenia czci dla pamięci jéj matki jedynie na tych słowach polegały, lub téż na dokładniejszych faktach? Regina, pomna na pierwotne przywiązanie ojca, kochała go zawsze, a może bardziéj jeszcze że wiedziała iż go trawi sroga, nieuleczona boleść. W nadziei zmiękczenia tego nieubłaganego człowieka, który dręczony dziwaczną boleścią, nie chciał widywać córki od czasu jak poszła za mąż, Regina co dzień jeździła do jego domu, zawsze nadaremnie błagając u drzwi o łaskę widzenia ojca — a po każdém odmówieniu, wracała nazajutrz pełna nadziei, uszanowania i rezygnacyi.
Samobójstwo Roberta de Mareuil i małżeństwo Reginy z księciem, kapitan Just wytłumaczył Klaudyuszowi podług krążących wieści.
Panna de Noirlieu od dzieciństwa kochała pana de Mareuil i przyrzekła mu że nazawsze do niego należéć będzie; wszakże oddalenie, zupełne milczenie hrabiego, a może i niepewne pogłoski o jego rozrzutności i rozwiozłem życiu, oziębiły w Reginie uczucia pierwiastkowéj miłości.
Baron de Noirlieu pragnąc jak najspieszniéj wydać córkę za mąż, bo obecność jéj boleśnie mu ciężyła, proponował jéj kilka partyj, a między innemi księcia de Montbar i hrabiego Duriveau. Mimo nalegań ojca, Regina uporczywie odrzucała hrabiego Duriveau, i niezbyt mile także przyjmowała zrazu zabiegi księcia; powoli jednak ulegała niejako wrażeniu jego wdzięku i dowcipu. W owéj to epoce pan de Mareuil przypomniał Reginie świętą obietnice; rycerska prawość dziewicy, widok, a zapewne i listowne naleganie człowieka którego od dzieciństwa kochała, wywołały zamiar niecofniony: oświadczyła ojcu że pragnie być żoną Roberta. Baron de Noirlieu mimo prośby i błagania Reginy był nieugięty. Nagle, dowiedziano się o samobójstwie pana de Mareuil, samobójstwie niepojętém dla wszystkich, wyjąwszy dla Reginy, dla mnie i spólników tajemniczych machinacyj Roberta.
Pan Duriveau i książę de Montbar, na chwilę oddaleni siłą okoliczności, ponowili wkrótce swoje zabiegi o rękę panny de Noirlieu. Zawsze szczéra nie ukryła panu Duriveau głębokiéj odrazy a rzekła panu de Montbar:
— „Związana świętém przyrzeczeniem, musiałam odmówić panu; nieszczęśliwy wypadek uwolnił mię od danego słowa; przyjmuję zatem ofiarę pańskiéj ręki, i oświadczam że będziesz pan mógł liczyć na serce prawe i godne pana.” Książę namiętnie zakochany w Reginie, pokonał nareszcie upór barona de Noirlieu który ciągle obstawał za panem Duriveau, i nakoniec zaślubił Reginę. Wściekłość pana Duriyeau nie znała granic.
Zrazu zdawało się że księżna de Montbar jest najszczęśliwszą z kobiét; ale po upływie pół roku wznieciła się wielka oziębłość między księciem a jego żoną. Księżna wpadła w głęboką melancholię która tak zatrwożyła doktora Clément; książę również przez jakiś czas był ponury, niespokojny, mówiono bowiem że uwielbiał swą żonę... Późniéj ten jego smutek przemienił się w obojętność, rzeczywistą czy udaną? nie wiadomo.
Zdrowie księżny coraz bardziéj pogorszało się... wtém, na parę miesięcy przed śmiercią doktora Clément, postrzeżono niezwykłą zmianę w zwyczajach pani de Montbar; odosobnione i prawie samotne dotąd wiodąc życie, nagle zaczęła się ubiegać o huczne uczty; młoda, dowcipna, przystojna wkrótce stała się jedną z wyroczni Paryża; modnisie salonowi ubiegali się skwapliwie jéj o względy, lecz obmowa ją szanowała zawsze.
Klaudyusz Gérard pojmując położenie księżny de Montbar, nie tylko pochwalił mój zamiar, ale nadto zachęcał do wytrwania w nim. Według niego winien byłem doprowadzić do końca wzniosłe dzieło poświecenia się dla Reginy, bo teraz podwójnie nakazywały mi je i moje własne uczucia i ostatnia wola doktora Clément, którego wspaniałomyślnéj dobroci zawdzięczałem zapewnienie potrzeb życia.
„Skoro dzieła tego dokończysz, o ile to od ciebie zależeć będzie, — rzekł Klaudyusz Gérard żegnając mię, — wrócisz do mnie i już się więcéj nie rozstaniemy, a wtedy, jak żądasz, podzielisz ze mną prace nauczyciela, które dla zbawiennych skutków swoich co dzień mi są milszemi... Skoro będziesz miał jaką wątpliwość dotyczącą postępowania twojego, lub skoro zapotrzebujesz rady, pisz do mnie... Miłość sprawiedliwego i dobrego, oraz ojcowskie ku tobie przywiązanie, zawsze kierować będą mojemi radami.”
Silny wsparciem i pochwałą Klaudyusza Gérard, pożegnałem go z nową i głęboką wiarą w obowiązek który spełnić miałem, a który w następny sposób pojmowałem:
— Odwrócić zemstę hrabiego Duriveau.
— Zjednać Reginie przywiązanie ojca.
— Dopomódz do naprawienia pamięci jéj matki.
— Sprowadzić księcia do jéj stóp.
— Nakoniec, widziéć Reginę szczęśliwą... zupełnie szczęśliwą.
Zadanie ogromne, prawie niewykonalne sądząc po zbyt, niestety! ograniczonych środkach będących w mocy mojéj, w mocy człowieka, skromnego, nieznanego, tak nizko postawionego...
Zadanie do rozwiązania podobne, sądząc po mojej miłości, która, niby ewangieliczna wiara, góry przenosić zdolna była........
Wróciłem do Paryża...
W skutku zalecającego listu doktora Clément, który syn jego doręczył księżnie, za powrotem od Klaudyusza Gérard kapitan Just oświadczył mi, iż marszałek dworu pana de Montbar otrzymał rozkaz przyjęcia mię do rzędu służących i przedstawienia księżnie, skoro tylko przybędę do Paryża.
Byłem pewny iż doktór Clément skrupulatnie dochował mojéj tajemnicy, bo ze sposobu w jaki mi kapitan Just objawił przyjęcie do domu księżny, wniosłem, iż nie domyśla się bynajmniéj dla jak ważnych powodów wchodzę do niéj w służbę; widział tylko we mnie służącego zadowolonego iż dostał tak dobre miejsce.
Nakoniec zbliżył się dzień oddawna niecierpliwie oczekiwany; miała się spełnić nadzieja którą dotąd za marzenie uważałem... miałem mieszkać pod jednym dachem z Reginą.
Nie umiém opowiedziéć jak mi serce biło gdy po raz piérwszy zapukałem do drzwi pałacu Montbar. Spytałem o piérwszego sługę, a ten przeczytawszy kartkę kapitana Just poświadczającą tożsamość mojéj osoby, kazał mi iść za sobą do księżny.
Zapukał do wysokich podwoi małego salonu i wprowadził mię, meldując piszącéj natenczas Reginie:
— Oto pokojowiec którego księżna pani oczekiwała.
— Dobrze... odpowiedziała nie przestając pisać i nic patrząc na mnie.
Marszałek dworu wyszedł; zostałem sam na sam z przyszłą moją panią.
Księżna owinięta pomarańczowym w palmy szlafrokiem kaszmirowym, przypominała Dyanę łowczynię. Jéj przecudne krucze włosy naturalnie ułożone, zbiegały się w gruby warkocz w tyle głowy, a mała nóżka obota safianowym, srébrem wyszywanym pantofelkiem, wabnie wyglądała z pod obwisłych fałdów sukni, któréj nieco za szeroki rękaw dozwalał widziéć początek ramienia białego, gładkiego jak kość słoniowa, i wytworne kształty cudownéj ręki.
Miła woń napełniała ten salon obity zielonym adamaszkiem złotem przetykanym; stół przy którym księżna pisała otoczony był, że tak powiem, krzakiem kwiatów umieszczonych w półokrągłej, bardzo nizkiéj skrzyni na kobiercu stojącéj; prócz tego znajdowało się tam jeszcze mnóstwo innych kwiatów w przepysznych porcelanowych kubkach i wazonach tu i owdzie porozstawianych na przepysznych meblach.
Nigdy w życiu nie widziałem takiéj obfitości kwiatów rzadkich, kosztownych i przecudnie pięknych. Jedwabne story na których malowane były różnobarwne ptaki, przepuszczały słabe tylko światło do salonu. Ten tajemniczy półcień, głębokie milczenie panujące w tym pokoju przyległym ogrodowi, słodki zapach kwiatów, oraz lekka woń wydobywająca się z włosów i odzieży Reginy... a nakoniec widok téj kobiéty, tak pięknej, od tak dawna wielbionéj wśród mojéj nędzy i poniżenia, to wszystko zrazu niemal mię upoiło... głowę zawróciło.
Regina skończywszy pisać, rzekła wskazując mi bojący na stoliku złocony lichtarzyk:
— Zapal tę świecę proszę cię... na kominku znajdziesz papier...
Wykonywając jéj rozkaz wziąłem z porcelanowego kubka na kominku, długą zapałkę z różowego papiéru, przytknąłem do ogniska i zapaliłem świécę.
— Dziękuję... powiedziała księżna miłym swym głosem.
Potém zapieczętowała list, napisała adres i nie patrząc na mnie dodała:
— Podobno nazywasz się... Marcin?
— Tak jest, mościa księżno.
— Pan doktór Clément, jeden z ludzi których najwięcéj szanowałam i kochałam — rzekła nieco wzruszona księżna — tak usilnie zalecił mi ciebie, iż z zupełném zaufaniem przyjmuję cię do moich usług.
— Będę się starał zasługiwać na względy księżny pani, — kłaniając się odpowiedziałem.
Regina po napisaniu listu, wstała i siadła na sofce przy kominku, potem oparła się na poręczy i pragnąc zapewne przypatrzyć się mojéj fizjonomii, przez chwilę mierzyła mię przenikliwym, chociaż nieco zakłopotanym wzrokiem; że zaś jéj czarne wilgotne oczy spotkały się z mojemi, natychmiast spuściłem wzrok i mimowolnie mocno się zapłoniłem.
Zadrżałem na samą myśl że księżna spostrzedz może ten niewczesny rumieniec, szczęściem nie dostrzegła go, bo wkrótce rzekła znowu:
— Muszę ci naprzód wymienić warunki służby. Będziesz miał tysiąc franków płacy, czy zgoda?
— Tak jest, mościa księżno.
— Dostaniesz ubranie i rozumie się będziesz jadał w kredensie; zresztą, jeżeli jak mam nadzieję podoba mi się twoja służba, na przyszły rok podwyższę ci płacę.
— Dołożę wszelkich starań ku zadowoleniu księżny pani...
— Sądzę że ci to łatwo przyjdzie... żądam jedynie gorliwości i punktualności w służbie, — z dobrocią rzekła mi księżna.
— Lękam się tylko czy od razu potrafię jak należy pełnić ją.
— Służba twoja będzie bardzo prosta, zależy zaś na tém: będziesz utrzymywał w porządku ten pokój i dwa poprzedzające go salony; będziesz pamiętał aby moje skrzynie i wazony zawsze opatrzone były świéżemi i z gustem ustawionemi kwiatami; co do ich dostawy znosić się będziesz z moją kwiaciarką; potem ostrożnie poobcierasz porcelanę i wszystkie cacka, które tu widzisz na serwantkach; kiedy niekiedy lekko zmieciesz pył z obrazów wiszących w tym i innych pokojach; codziennie okryjesz mi tutaj do śniadania; po obiedzie jeżeli nie wyjdę, zostaniesz cięgle w przedpokoju dla oznajmiania przybywających do mnie osób... Jeżeli wyjdę, udasz się również do miasta dla spełnienia moich poleceń, albo będziesz mógł użyć tego czasu dla siebie... Potem wraz z marszałkiem i pokojowcem pana de Montbar będziesz usługiwał do stołu; jeżeli wieczorem jestem w domu, masz się ciągle znajdować w przedpokoju; jeżeli gdzie wyjadę, cały wieczór do ciebie należéć będzie. Oto jest mniéj więcéj obraz twojej służby.
— Zaręczam księżnie pani, że mi przynajmniéj na dobrych chęciach nie zbędzie...
— Jestem o tém przekonana. Gdybyś miał w czém jaką trudność udaj się do marszałka... lub do panny Julii mojéj pokojówki, oni nauczą cię i wskażą wszystko... Nie potrzebuję mówić ci iż książę de Montbar wymaga aby wszyscy jego domownicy żyli w najlepszém porozumieniu... i nie wątpię o łatwości twojego charakteru... Ale powiedz mi czy umiesz czytać i pisać?
— Umiem... mościa księżno.
— A rachować?
— Także umiem.
— Będziesz więc utrzymywał rachunki z dostawcami moimi, których ci dam wykaz, i co miesiąc regularnie przedstawisz mi księgę wydatków... bo nie lubię tego rodzaju zaległości.
— Zastosuję się do rozkazów księżny pani.
— Spodziewam się téż że na długo pozostaniesz w moich usługach, i że będę z ciebie kontenta.
— Księżna pani może być pewna że dołożę wszelkich starań w tym względzie.
— Od jutra zaczniesz służbę... Dzisiaj trzeba żebyś się obeznał ze zwyczajem domu... oddasz tylko ten list podług adresu...
I Regina wręczyła mi list dopiero napisany.
— Czy mam żądać odpowiedzi, proszę księżny pani?...
— Tak jest... sam zaniesiesz list do przedpokoju i zaczekasz... Ale w przypadku gdybyś pani Wilson, jest to osoba do któréj piszę, nie zastał w domu... możesz go zostawić.
Po chwili milczenia księżna rzekła znowu:
— Ale, ale... Marcinie... rozumié się że jak wyjadę, nie potrzebujesz udawać się za mną...Ten rodzaj służby należy do lokai. Jednak ponieważ czasem zdarzyć się może, że cię potrzebować będę, wolę zatem uprzedzić cię... Wreszcie prócz tych rzadkich przypadków, nigdy liberyi nosić nie będziesz.
— Moim obowiązkiem jest, być zawsze gotowym na rozkazy księżny pani.
— Ah! zapomniałam... rzekła znowu Regina, twarz jéj zdradziła przykre wrażenie. — Raz na zawsze zalecam... abym tego rozkazu więcéj powtarzać nie potrzebowała: co dzień jak najraniéj masz się dowiadywać o zdrowiu pana barona de Noirlieu... mojego ojca...
— Dobrze, mościa księżno.
Potém chcąc zapewne pozbyć się smutnych myśli, które wywołał dany mi rozkaz, a może nie życząc sobie abym przeniknął jéj wzruszenie, Regina pokazała mi biały bobkowy bukiet, umieszczony w kubku z weneckiego szkła, wysadzanym drogiemi kamieniami, a stojącym na stoliku z różowego drzewa, na którym prócz tego leżała haftowana chustka od nosa, otwarta książka i rozpoczęta robota na kanwie.
— Bardzo lubię zapach tego kwiatu, — powiedziała księżna, — porozumiesz się zatém z kwiaciarką, abym co dzień miała w tym kubku świeżą i kwitnącą gałązkę tego krzewu...
A po nowéj chwili milczenia pani de Montbar rzekła wahając się:
— Doktór Clément pisał mi, a syn jego potwierdził że jesteś najpoczciwszym z ludzi... Wiem z jaką odwagą i poświęceniem się naraziłeś swe życie w walce z nędznikiem który chciał okraść twojego pana...
— Uczyniłem com był powinien mościa księżno.
— Wiem to, ale mało mamy takich... co z równą odwagą wypełniają swoje obowiązki... Słowem tyle dobrego słyszałam o tobie, iż sądzę że do dwóch wybornych przymiotów: poświęcenia się i uczciwości... łączysz zapewne i wyrozumiałość?
I znowu wpoiła we mnie wzrok pewny, przenikliwy.
Niebezpieczną musiałem opływać skałę w tém piérwszém spotkaniu z Reginą: abym mimowolnie, mową a nawet uczuciami nie okazał księżnie żem wyższy nad mój stan... musiałem zatem ciągle mieć się na baczności, a nadewszystko nielitościwie walczyć z nieszczęsną pokusą wzbudzenia zajęcia w księżnie. Wszelkie moje ówczesne projekta byłyby na niczém spełzły, gdyby księżna dostrzegła żem czemciś więcéj niż zwyczajny uczciwy, i gorliwy sługa.
Księżna pytając czy może liczyć na moję wyrozumiałość, chciała zapewne dać mi jakie delikatne zlecenie. Nadzieja że zrazu otrzymam dowód jéj zaufania uszczęśliwiła mię; odpowiedziałem jednak tonem szczeréj prostoty, i udając nieco zdziwienia:
— Księżna pani żąda zapewne abym z odbieranych zleceń jéj samej tylko zdawał sprawę?
— Oto co chciałam powiedzieć, — rzekła nieco zakłopotana księżna: — Częstokroć udają się do mnie z prośbami o wsparcie... a jeżeli mamy niedole godne litości... na nieszczęście są także niedole udane lub wynikłe ze złego postępowania... Pragnełabym więc włożyć na cię obowiązek wywiadywania się niekiedy o osobach proszących mię o jałmużnę, abym tym sposobem znała je bliżéj. W tym względzie zawiążesz stosunki z odźwiernymi, sąsiadami lub im podobnymi... Nakoniec, czy rozumiesz czego z téj strony wymagam po tobie, — dodała księżna powątpiewając nieco o moim rozsądku, — czy rozumiesz mię dobrze?
— Tak, mościa księżno, rozumiem... i postaram się aby księżna pani mogła ufać wiadomościom których jéj dostarczać będę.
Znowu po chwili namysłu, księżna rzekła mi:
— A więc dzisiaj jeszcze dam ci tego rodzaju zlecenie.
I wyjąwszy z szuflady stoliczka jakiś papier, przeczytała go i zapytała mię:
— Czy znasz ulicę Marché-Vieux?
— Nie, mościa księżno.
— To gdzieś w stronie ulicy d’Enfer.
— Znajdę łatwo, mościa księżno.
— Otóż pod numerem 11ym przy ulicy Marché-Vieux, mieszka nieszczęśliwa wdowa nazwiskiem pani Lallemand... tknięta paraliżem z łóżka ruszyć się nie może. Córka jéj jedenasto czy dwunastoletnia dziewczyna, już tu dwa razy była prosząc o jałmużnę dla matki. To dziecię tak mię zajęło, żem mu wsparcie udzieliła... Przedwczoraj widziałam znowu tę dziewczynkę; błagała abym odwiedziła jéj matkę, oświadczając że ma objawić mi rzecz wielkiéj wagi. Nie może ruszyć się z łóżka, nie umié pisać, a tak młodemu dziecku nie chce powierzać tak ważnego zlecenia i dlatego widzi się zmuszona prosić mię abym ją odwiedziła. — Przyrzekłam iż będę u niéj jutro; lecz że dziewczynka powiedziała mi iż trudno pojazdem dostać się na tę małą uliczkę, że pojawienie się mojego pojazdu byłoby dziwowiskiem, czegobym sobie wcale nie życzyła, udasz się więc zaraz do téj biédnéj kobiéty, dowiesz się na którém piętrze mieszka i tym sposobem oszczędzisz mi trudu w dopytywaniu się o nią po całym domu, bo tam nie ma odźwiernego, jak mi mówiła dziewczynka.
— Mamże oświadczyć téj kobiécie że księżna pani odwiedzi ją jutro?
— Owszem ta wiadomość ucieszy ją... Powiesz że będę u niéj pomiędzy dziewiątą a dziesiątą z rana, — dodała księżna po chwili namysłu.
— Czy księżna pani żąda abym się dowiedział jakich szczegółów dotyczących tej kobiéty?
— Na teraz, nie widzę żadnej tego potrzeby... Wierzę wszystkiemu co mi powiedziała jéj córeczka, dziécię tak młode nie jest zdolne do tego stopnia kłamać lub oszukiwać.
Niestety! słysząc tę uwagę Reginy, nauczony doświadczeniem, powinienem był przypomniéć sobie, te zepsucie zbyt często sięga nawet dzieciństwa, atoli żadną miarą przewidziéć nie mogłem że ta przynęta na wspaniałomyślne serce Reginy kryła w sobie okrutne sidła... szatańską machinacyą...
Smutne to odkrycie zbyt rychło nastąpi.
— Masz tu adres téj nieszczęśliwéj, — rzekła Regina oddając mi papier. — Zanieś pierwéj list do pani Wilson, a potem dopełnisz to drugie zlecenie.
W chwili gdy już wyjść miałem, księżna dodała z wielką łaskawością i godnością:
— Winieneś nader chlubnéj rekomendacyi doktora Clément ten dowód mojego zaufania zaraz na wstępie w służbę; spodziewam się, nie wątpię, że gorliwością i wyrozumiałością godnie mu odpowiesz.
— Wszelkich starań dołożę abym pozyskał zadowolenie księżny pani.
I wyszedłem z pokoju pani de Montbar Nie umiem wyrazić nawału myśli jakie mną miotały po pierwszém widzeniu się z Reginą; ogarnął mię tak gwałtowny obłęd, żem czémprędzéj pospieszył do mojéj stancji, abym mógł opamiętać się i odzyskać zimną krew potrzebną do obojętnego zniesienia spojrzeń moich nowych towarzyszy.
Straszliwém wrażeniem które zrazu stłumiło we mnie wszelkie inne wrażenia i tak dalece przeraziło mię, żem go pozbyć się nawet nie usiłował, było uczucie namiętnéj... pałającéj... zmysłowéj miłości dla Reginy, jakiego dotąd nigdy nie doświadczałem. Dotychczas Regina, zawsze poważna i surowa, otoczona całym urokiem stroskanéj córki, przedstawiała mi się w tak wyniosłéj sferze, Sam zaś widziałem siebie tak nizko postawionego, że nie mogłem pojąć wpływu kobiéty... kobiéty młodéj, pięknéj, uroczéj.
Pognębiony tém wrażeniem pełném ułudy i trwogi, przeląkłem się na chwilę... straciłem odwagę... przewidywałem przyszłość pełną niewypowiedzianych męczarni, których się nigdy nie spodziewałem. Piękne marzenia, o życiu pod jednym dachem z księżną, o nasycaniu się co chwila słodką i z powodu domowych stosunków, prawie konieczną zażyłością... zachwycająca myśl że ją co dzień widziéć, co dzień słyszéć będę... niewypowiedziane szczęście, że mówiąc o niéj będę mógł użyć wyrazu moja pani, że należéć będę do niéj ciałem i duszą... słowem Wszystkie te czarujące przywidzenia, znikły od chwili w któréj ujrzałem się rzeczywiście: służalcem zakochanym na zabój w swéj pani... i zarazem poznałem tę namiętność nierozsądną, śmieszną, nikczemną, namiętność drażnioną, jątrzoną ze strony kobiéty wzbudzającéj ją mimo wiedzy; któż bowiem mimo całéj ostrożności, kiedy nazbyt się żenuje wobec sługi! Z drugiéj zaś strony, najmniejsze niepowstrzymane wrażenie, przelotne spojrzenie, rumieniec, najlżejsze drganie głosu, mimowolne drżenie, nietylko wystawiłyby mię na sromotne wygnanie z tego domu, lecz nadto pozbawić mię na zawsze mogły sposobności wyświadczenia Reginie ważnych przysług, zwłaszcza że nie bez zasady spodziewałem się dla niéj jakiegokolwiek zbawiennego owocu z mojego poświecenia.
Wobec takiéj niespokojności o mało co nie straciłem odwagi; lecz prędko przezwyciężyłem tę obawę niegodną; wspomniałem na ostatnie życzenia doktora Clément, na Klaudyusza Gérard i postanowiłem trwać daléj w powziętém postanowieniu i walczyć odważnie. Wreszcie porównywając obecne, jakkolwiek przykre położenie moje, z dawniejszą niedolą, kiedy znużony cierpieniem głodu i zimna, wyglądałem śmierci w głębi piwnicy, zdało mi się że słyszę surowy acz przyjacielski głos Klaudyusza Gérard, niby wyrzucający mi niegodną słabość moję jako zniewagę pomyślniejszych dni które mi teraz opatrzność zapewniała........
Dzwon wzywający na śniadanie złączył mię z nowymi kolegami: marszałkiem dworu, kuchmistrzem, pokojowcem księcia i dwiema pokojówkami księżny. Lokaje i stajenni jadali u odźwiernego. Przyjęto mię serdecznie; panna Julia, piérwsza pokojówka księżny, postanowiła nawet wyprawić u siebie wieczorem herbatę dla uświetnienia mojego przybycia. Ostrożna wszakże rozmowa w kredensie podczas tego piérwszego śniadania, łatwo przekonała mię, iż mi jeszcze nie ufano. Uznałem za rzecz potrzebną i rozsądną okazać że umiem cenić ich koleżeństwo, prosiłem o zlecenia, oświadczając że właśnie idę spełnić rozkazy księżny. Panna Julia chętnie przyjmując tę ofiarę prosiła, abym wręczywszy list pani Wilson, poufnéj przyjaciółce księżny, zaprosił pannę Izabellę na herbatę do nas, jeżeli jéj czas pozwoli.
Naprzód więc udałem się do pani Wilson; mieszkała przy ulicy Londynu, w przepysznym domu, gdzie były i biura pana Wilson, bogatego amerykańskiego bankiera. Służący w przedpokoju oświadczył iż pani Wilson nie ma w domu; oddałem mu zatém list księżny i prosiłem aby mię zaprowadził do panny Izabelli pokojówki. Zastałem tę pannę zajętą szyciem. Wcale nie była ładna; lecz miała zgrabną, wysmukłą kibić, pyszne włosy i dosyć piękne ułożenie.
Dowiedziawszy się że pani Wilson jest przyjaciółką od serca księżny, uznałem za rzecz pożyteczną pomówić cokolwiek z panną Izabellą, która z tego była rada, bo lubiła pogadanki.
— Jestem obligowany prosić pani, — rzekłem, i — abyś raczyła przybyć dzisiaj wieczorem na herbatę do panny Julii.
— Z miłą chęcią, odpowiedziała zdziwiona panno Izabella. — Racz pan siadać... Ale nie mam przyjemności...
— Jestem pokojowiec księżny de Montbar, od któréj właśnie przyniosłem list do pani Wilson.
— Ah! wybornie... to co innego... Pani wyjechała i nie wróci aż między czwartą a piątą... Będziesz pan zapewne łaskaw podziękować Julci w mojém imieniu. Że zaś pani wybiera się dzisiaj do teatru i na bal, jak sądzę nawet z księżną... mam więc nadzieję, że wieczorem będę wolna... Julia bardzo grzeczna że pamiętała o mnie... nowéj przyjaciółce.
— Ah! pani więc niedawno znasz pannę Julią?
— O! dla Boga, tak jest! przyjaźń nasza równie świéża jak przyjaźń naszych pań... Pani kilka razy posyłała mię do księżny i takim sposobem poznajomiliśmy się z Julią.
— Sądziłem że pani Wilson jest poufałą przyjaciółką mojéj pani?
— Bez wątpienia; lecz można być z kim w poufałych stosunkach a niekoniecznie znać się oddawna... To téż... mówiąc między nami — nie dlatego żebym miała chwalić moję panię... lecz bez niéj... księżna...
— Cóż księżna?
— Na honor, zapewniam pana żeby nie moja pani, pewno księżna jużby dotąd umarła była ze smutku.
— Doprawdy! — zawołałem, — pojmujesz pani moje zdziwienie... bom nowy w tym domu... i wcale nie dostrzegłem smutku w mojéj pani...
— Teraz już nie jest smutna, ale dwa miesiące temu, to aż się serce krajało; szczęściem księżna poznała się z panią, i odtąd wszystko się zmieniło.
— Jak się zdaje, to pani Wilson cudów dokazuje...
— Tak sądzę, żywa, lubi zabawy, i ma tyle dowcipu, tak wesoła iż przy niéj nie ostoi się żadna melancholia... To téż ślicznie wyrugowała smutek księżny. Teraz tylko ciągle razem bawią się, hulają. Oto i dzisiaj znowu zdaje mi się że jadą razem na operę i na bal...
Rozmowę naszę przerwało przybycie guwernantki Angielki, która wiodła za rękę prześliczną, świeżutką i jak anioł milutką dziewczynkę.
— Panno Izabello, jeżeli pani wróci piérwéj odemnie, — rzekła guwernantka — uprzedzisz ją żeśmy wyszły z panną Rafaelą na przechadzkę, bo piękna pogoda.
— Bardzo dobrze pani Brown, — odpowiedziała pokojówka.
— Bądź zdrowa moja dobra Izabello, — rzekła Rafaela czule całując pokojówkę: — przyniosę ci ciasteczko...
I weselutkie dziécię wybiegło w poskokach.
— Jak miła dziecina!... rzekłem Izabelli.
— Prawda że panna Rafaela ładna? a przytém grzeczna i dobra, wcale niedumna; nie masz lepszego serca... Ah! śmiało można powiedzieć że jeżeli ona kiedyś nie uszczęśliwi męża... to chyba sam sobie będzie winien... Biédna malutka... ale to będzie takie dobre, iż się nawet bronić nie potrafi... To nie to co pani... Ah! ona... to wcale co innego...
Ta rozmowa dla wielu przyczyn nadzwyczaj mię interesująca, znowu przerwaną została; zawołano pannę Izabellę do pralni; osądziłem iż mi wypada odejść, i pożegnałem pannę Izabellę, która mi rzekła:
— Do widzenia wieczorem... Ale wolno spytać o pańskie imię
— Marcin.
— Panie Marcinie, chciéj oznajmić Julci że mam na dzisiejszy wieczór doskonałe i zupełnie świeże historyjki do opowiadania... rozumié się że nie o naszych panach panie Marcinie, ale o cudzych.
— Rozumiém, — śmiejąc się odparłem, — jestto wet za wet, na którym djabeł nie traci.
— Cóż czynić panie Marcinie, — w prostocie ducha powiedziała panna Izabella; — człowiek widzi, słyszy, pamięta, powierza to przyjacielowi...pod sekretem... a wreszcie za nic nie odpowiada.
Byłem prawie pewny iż wieczorem na herbacie u panny Julii, dowiem się ciekawych rzeczy.
Od pani Wilson czémprędzéj pospieszyłem na Ulicę Marché-Vieux, obok ulicy Enfer, do biédnéj sparaliżowanéj, którą księżna de Montbar nazajutrz odwiedzić miała.
Przybyłem na ulicę Marché-Vieux, tak wązką powóz zaledwie zdołał się przez nią przecisnąć. Mając sobie przez kiężnę udzielony adres znalazłem dom w którym biédna chora Lallemand mieszkać miała; wszedłem: ciemna sień, w któréj nie było odźwiernego, wiodła na ciemniejsze jeszcze schody. Zapukałem do dwojga drzwi na piérwszém piętrze. Nikt mi nie odpowiedział.
Sądząc że w tych pokojach mieszkają rzemieślnicy natenczas zajęci robotą w mieście, poszedłem na drugie piętro i znowu zapukałem.
I tutaj panowała podobna cisza.
Niemało zdziwiony tą samotnością, wszedłem na trzecie i ostatnie piętro, i znowu kilka razy napróżno pukałem. Już miałem zejść na dół, w mniemaniu że się zmyliłem w numerze, wtém usłyszałem że ktoś idzie ku drzwiom i głos dziecinny zapytał mię:
— Kto tam?
— Przysłany od księżny de Montbar do pani Lallemand... odrzekłem.
Natychmiast otworzono drzwi. Ujrzałem małą jedenasto czy dwunastoletnią dziewczynkę miłéj i naiwnéj twarzy.
— Czy tu mieszka pani Lallemand? — -spytałem przebiegając wzrokiem piérwszą izbę z któréj prowadziły schody zapewne na poddasze.
— Tutaj panie, — odpowiedziało dziécię, — ale leży i podnieść się nie może.
— Mogęż widziéć ją i rozmówić się w imieniu księżny de Montbar?
— Zaraz dowiem się panie, — rzekła dziewczynka, i za kilka chwil wracając wprowadziła mię do drugiéj izby.
Kobiéta jeszcze młoda, interesująca ale cierpiąca, leżała na lichém posłaniu, w pokoju świadczącym o najwyższéj nędzy. Kiedym jéj oznajmił że księżna niezawodnie jutro ją odwiedzi, łzy jéj w oczach stanęły i w uniesieniu tkliwéj radości, z całém wylaniem matki ucałowała dziécię, potém zaś oświadczyła mi gorącą wdzięczność dla księżny w wyrazach tak prostych, naturalnych, i głęboko uczutych, że do żywego tą sceną wzruszony, Postanowiłem zdać mojéj pani sprawę korzystną dla jéj protegowanéj.
Dotąd jeszcze, kiedy pomyślę że ta nikczemna istota odgrywała komedyę kryjącą w sobie niegodziwą zasadzkę, pojąć nie mogę jak można być do tego stopnia obłudną.
Opuściłem ulicę Marche-Vieux tak uspokojony tém co widziałem i słyszałem, iż zasiągnięcie bliższych wiadomości o pani Lallemand, ani mi na myśl przyszło, zapomniałem nawet o zdziwieniu jakiego zrazu doznałem przekonawszy się iż w całym tym domu zamieszkuje jedynie osoba protegowana przez księżnę.
Wróciwszy do pałacu, ubrałem się starannie, bo wieczorem usługiwać miałem do stołu; książę miał wybornego krawca, to téż mój ubiór z cienkiego czarnego sukna, elegancko był skrojony. — Zupełnie ubrany, spojrzałem w małe lustro mojéj stancyjki, a widząc się w białéj, zgrabnie związanéj batystowéj chustce, czarnych jedwabnych pończochach i glansowanych trzewikach ze złotemi sprzączkami, pewny byłem że nie pozna mię książę, który raz tylko ze mną mówił, a to wówczas gdy był na pół pijany a ja ubrany w łachmanach.
W jadalnej sali zastałem marszałka i starego pokojowca księcia, imieniem Ludwik, który rzekł mi z przychylnością:
— Nim mi pomożesz nakrywać, kochany przyjaciela, idź piérwéj obacz czy się pali na kominka w pokoju pani, która zapewne wkrótce wróci...
— Dobrze panie Ludwiku, odpowiedziałem, zaraz idę...
— Pamiętaj także przyjąć panią w przedpokoju, skoro powróci.
— Dziękuję panie Ludwika; ale jakże się dowiem że pani wraca?
— Rzecz prosta: naprzód zawiadomi cię o tom turkot jéj powozu, a potém podwójny brzęk dzwonka odźwiernego... dzwonek brzęczy raz kiedy wraca pan, dwa razy kiedy pani...
Udałem się zatém do pokoju księżny dla należytego ogrzania go, i nie mogłem powstrzymać się od lekkiego dreszczu oddychając znowu woniejącą atmosferą tego ulubionego przybytku Reginy. Wyznaję że na chwilę zapomniałem o służbie; wzruszony spojrzałem wkoło siebie, przypatrywałem się kwiatom, obrazom, książkom, meblom przybytek ten zdobiącym; wtém dały się słyszéć kroki w małéj galeryi obrazów przedzielającéj pokój w którym się znajdowałem od sypialni księżny.
W chwili gdy z obawy aby mię nie zastano bezczynnym schyliłem się do kominka, wszedł książę. Będąc schylony nie mogłem widziéć jego twarzy, ale nagłe jego zatrzymanie się przekonało mię iż go dziwi moja obecność w tém miejscu. Zamknął drzwi od galeryi, ja stanąłem i z uszanowaniem ukłoniłem się.
— Jesteś nowo przyjętym pokojowcem pani de Montbar? — spytał książę prawie nie patrząc na mnie, i zaledwie na chwilę się zatrzymując.
— Tak jest mości książę.
— Dobrze, odpowiedział i wyszedł.
Jakkolwiek ledwie miałem czas spojrzéć na pana de Montbar, dostrzegłem jednak iż nie kontent żem go widział wychodzącym z pokoju żony; nieukontentowania tego pojąć nie mogłem. — Po jego wyjściu, przypadkiem spojrzałem na mały stoliczek przy fotelu Reginy i przekonałem się że porozrzucał znajdujące się na nim przedmioty. Rozpoczęta na kanwie robota i książka leżały na ziemi, szuflada była do połowy otwarta; z zdziwienia i nieukontentowania jakie książę objawił na mój widok, wniosłem iż zapewne podczas nieobecności żony, szukał czegoś w jéj apartamencie... Struchlałem na myśl, że w razie odkrycia téj niedyskrecyi, księżna mogłaby mnie o nią posądzać.
Tak rozmyślając usłyszałem turkot powozu na pałacowym dziedzińcu i prawie natychmiast dzwonek po dwakroć zabrzęczał.
Podług zlecenia Ludwika pobiegłem do przedpokoju otworzyć drzwi księżnie i mniemałem że dobrze uczynię skoro się jéj z uszanowaniem ukłonię; lecz rzekła mi z dobrocią, chociaż z lekkim uśmiechem:
— Raz na zawsze pamiętaj, żebyś mi się w moim domu nigdy nie kłaniał...
Zawstydzony moją niezgrabnością, zacząłem tłumaczyć się zająkliwie; Regina nie zważała na to, ale przechodząc przez salon do swojego gabinetu spytała:
— Byłżeś u pani Wilson?
— Byłem, mościa księżno... alem jéj nie zastał.
— Powiész więc odźwiernemu, żeby mi natychmiast przyniesiono list od pani Wilson, skoro tylko nadejdzie.
— Dobrze, mościa księżno...
— A u pani Lallemand byłeś?
— Widziałem ją mościa księżno; mieszka na trzeciém piętrze w domu, którego adres księżna pani raczyła mi udzielić...
— A oświadczyłeś że ją jutro odwiedzę?
— Oświadczyłem, mościa księżno.
— Musi tam być zapewne bardzo wielka nędza?... smutno spytała Regina.
— O! tak jest, proszę księżny pani... okrutna nędza.
— Jestem pewna że to bardzo interesująca kobiéta.
— Sądzę że zasługuje na wszelkie względy księżny pani.
— To i owszem; bo...
Potém przerywając sobie, spytała księżna patrząc na stoliczek umieszczony obok jéj fotelu:
— Czy tu kto był podczas mojéj nieobecności?
— Nie wiem, mościa księżno, — odrzekłem zakłopotany, bom widział sprawiedliwe zdziwienia księżny, i lękałem się aby mię nie miała w podejrzeniu.
— To szczególniejsza... rzekła pani de Montbar i odwracając się ostro na mnie spojrzała.
Myliłem się zapewne, lecz zdało mi się że czytam na jéj twarzy ubliżające mi niedowierzenie. Tak dalece zmieszałem się iż mi rumieniec mimowolnie na twarz wystąpił, i zamiast oświadczyć po prostu że w mojéj obecności książę przyszedł tu z galeryi obrazów, stałem niemy i tak boleśnie wzruszony jakbym w istocie był winien. Czując atoli niebezpieczeństwo mojego położenia, gwałtem usunąć chciałem od siebie wszelkie podejrzenie, w tém księżna rzekła mi sucho:
— Każesz aby powóz mój gotów był na pół do dziewiątéj...
I przez chwilę ogrzawszy nogi przed kominkiem weszła do galeryi obrazów poprzedzającéj jéj sypialnią i znikła.
Zmartwiony zszedłem do odźwiernego dla wykonania rozkazów pani; a że u pana Romarin (tak się nazywał odźwierny) jadała stajenna służba, mogłem więc wypełnić podwójne zlecenie.
Pan Romarin do białości upudrowany i ubrany w wielkiéj liberyi, z całą swą powagą obowiązał się uprzedzić stangreta księżny i oddał mi dwa listy, z których jeden tylko co przyniesiono od pani Wilson; wraz z tym listem odźwierny doręczył mi także trzy przepyszne balowe bukiety, starannie zapakowane, i powiedział:
— Bukiet w tém pudełku, przyniósł chłopak od kwiaciarki księżny pani... dwa inne przynieśli kommissanci nie powiadając od kogo pochodzą.
W jednym z tych bezimiennych bukietów dostrzegłem przepyszną białą lilię i parmeńskie fijołki.
Zwolna wstępując na schody, z gorzką melancholią przypatrywałem się temu świéżemu i tajemniczemu bukietowi z którego wydobywała się słodka woń, gdyż skutkiem dziwnéj sprzeczności przypomniałem sobie owe biédne bukieciki pierwiosnków białych i fioletowych równie tajemniczych, które przez lat tyle w każdą rocznicę pogrzebu, składałem na grobie matki Reginy, tak że młoda dziewica nie doszła nigdy źródła téj pobożnej ofiary... Na to wspomnienie łzy mi w oczach zabłysły. Skromne i smutne kwiateczki któremi nieznane moje przywiązanie niegdyś grób wieńczyło, zbyt wyraźnym były emblematem mojéj pokornéj i smutnéj miłości.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wróciwszy do apartamentu księżny, zastałem tam jéj pokojówkę. Odebrała odemnie kwiaty i bukiety, ja zaś poszedłem do jadalnéj sali oczekiwać aż nadejdzie czas usługiwania do stołu.
Prawie natychmiast otworzyły się drzwi na rościerz i wszedł książę wraz z żoną. Na znak marszałka, stanąłem za krzesłem księżny.
Po raz piérwszy widziałem pana de Montbar z jego małżonką. Chociaż rozmowa ich, z powodu obecności służących, koniecznie musiała być etykietalna, podwoiłem jednak uwagę w celu dojścia w jakich między sobą zostają stosunkach; a przez wprawę takiéj nabyłem łatwości w czynieniu spostrzeżeń, iż wkrótce wpadłem na tor tego com poznać pragnął.
Książę wydał mi się zimnym, roztargnionym, żonie zaś okazywał prawie ceremonialną grzeczność; rozmowa ich, prócz kilku nic nieznaczących słów, była prawie następująca:
— Czy wychodzisz dzisiaj wieczorem? — spytał książę swéj małżonki.
— Tak jest... będę na włoskiéj operze.
— Zdaje mi się że to nie twój dzień?
— Pani Wilson daje mi miejsce w swojej loży; przyjedzie tu po mnie, a potém udamy się razem do pani de Beaumenil.
— Podobno tam dzisiaj wielki bal?
— Na otwarcie nowego pałacu... Mówią że tam sam przepych, cuda... może przybędziesz choć na chwilę?
— Zapewne nie, — odparł książę, — nie cierpię tłumów, zaproszonych dlatego aby chórem chwaliły; zuchwała wystawność jeżeli jest śmieszną, to przynajmniéj niechże nie będzie zarazem zuchwałą i śmieszną; zresztą dzisiaj będę na wieczerzy z kilku przyjaciółmi u Vérego, ztamtąd pojedziemy do Fontainebleau, gdzie kilka dni na łowach spędzimy.
— Czy długo tam zabawisz?
— Sześć lub ośm dni najmniéj... póki nie zapolujemy trzy lub cztéry razy, bo przecież ledwie co drugi dzień polować można.
— To będzie bardzo przyjemna zabawa; licznież się zbieracie?
— Niebardzo: markiz d’Hervieux i jego szwagier, właściciel całego ekwipażu Blinval, Saint-Maurice, Thionville, ja i Alfred de Dreux, sławny malarz koni, który z natury zdejmować będzie obrazy naszych łowów... Lecz mówiąc o malarstwie, — dodał książę, — czy wiész że ci zazdroszczę twych obrazów?
— Zbyt wiele czynisz im zaszczytu.
— Mianowicie ta nowa żegluga Izabeja ciągle mi na oczach stoi... jestto arcydzieło.
— W istocie przecudny obraz.
— Tak piękny... że dopiéro nawet, podczas twojéj nieobecności, chodziłem go podziwiać.
To mówiąc z wielkiém mojém zdziwieniem, książę przez chwilę podniósł wzrok na mnie, jakby umyślnie dla mojego dobra wyjaśniał swą obecność w pokoju żony, co zresztą mocno mię cieszyło, bo pani de Montbar dowiedziała się tego, com przez niezręczność zataił przed nią: — tojest, że podczas jéj nieobecności książę zwiedzał jéj pokoje.
A tak nikły wszelkie podejrzenia mogące ciążyć na mnie, w razie gdyby dostrzegła jakie nadużycie.
— Mocno mię to cieszy że mój obraz tak ci się podobał, — odpowiedziała księżna mężowi, — żałuję tylko że przychodzisz podziwiać go... podczas mojéj nieobecności.
Nie wiem czy te słowa wymówione z równie zimną grzecznością jakby do człowieka obcego, zdaniem księcia miały podwójne znaczenie, dosyć że przenikliwym wzrokiem zmierzył żonę i odparł:
— Kiedy jesteś w domu, zawsześ tak otoczona, a wiész że nie ma nic przykrzejszego jak mąż w salonie żony z rana; ale, ale, kiedy mówimy o twoich przyjaciołach, czy téż d’Erfeuil zawsze tak głupi jak piękny?
— Piękniejszy jak kiedykolwiek.
— A d’Hervillzier czy zawsze miewa swe nudne pretensje do śpiéwu? czy zawsze po cichu zaklina aby go proszono o śpiéw, a potém udaje że się wzdraga... Ale wszystko w nim dobrane: wysoki na sześć stóp, barczysty jak tambórmażor, a beczy jak organista!
— Pan d’Hervillier znaczny uczynił postęp: śpiéwa teraz nawet nieproszony.
— Jestto okrzyk rozpaczy, — ciągle drwiąco mówił książę; — a ten ogromny Dumolard, brat twojéj przyjaciółki od serca, — książę de Montbar nadzwyczaj złośliwie wymówił te słowa, — ten oburzająco słuszny jegomość, czy téż ciągle pięknym damom udziela swego powozu i loży, bo i tak już jego powszechna uprzejmość zjednała mu tytuł omnibusu?
— Pana Dumolard ciągle przedstawiają jako wzór niezmierzonéj uprzejmości... odpowiedziała księżna i zdawało się że pragnie iść z mężem w zawody o ironią. Lecz ta zamiana żartów miała w sobie coś cierpkiego, zimnego, zbyt dalekiego od owéj słodkiéj, udzielającéj się wesołości, jaką rodzi zaufanie i przychylność.
— Ale co do jego siostry — prawie z goryczą mówił daléj książę, — czy wiesz że wiele... ale to zbyt wiele mówią... o nowéj twojéj przyjaciółce?
— O mojéj nowéj przyjaciółce?
— Tak jest, o pani Wilson...
— Rzecz bardzo prosta, jak zwykle o kobiécie będącéj w modzie... bo o czémże i o kim mówić mają?
— Czy jest...i jaki pan Wilson? — spytał książę szyderczo.
Księżna lekko brwi zmarszczyła, i z przymuszonym uśmiéchem odrzekła:
— Co za szczególne pytanie?
— Ale bo... nigdy nie widać tego pana Wilson.
— Gdyby miano powątpiewać o istnieniu małżonków którzy się nigdy w towarzystwach nie okazują... odparła Regina, — wyznaj, że i twoje byłoby nieco zagadkowe...
— Nie sądzę... a raczéj mniemam że nie można mię żadną miarą przyrównywać do pana Wilson — dumnie i z źle ukrytym gniewem rzekł książę; — mamy bowiem śmiesznych oryginałów którzy...
— Pan de Montbar pozwoli służyć sobie tą ananasową galaretą... wyborna, rzekła księżna przerywając mężowi, który, widząc że pani nie życzy sobie wieść dłużéj taką rozmowę w obec służących, dla saméj przyzwoitości przyjął podaną sobie potrawę, lecz prawie jéj nie dotknął. Po chwili milczenia mówił znowu:
— Właśnie kiedy się przypatrywałem niedawno jednemu z twoich obrazów, dostrzegłem na stole kilka grubych woluminów in folio... Cóż to ma znaczyć? Czy się kierujesz na sawantkę?
— Są to ryciny... zbiór historycznych portretów, które pan Just Clément raczył mi pożyczyć... Szukałam wzoru na bal kostiumowy... pan Just doradził mi abym wybrała pomiędzy rycinami które odziedziczył po ojcu.
— A... jakże się miewa kapitan Just? — spytał książę, już nie szyderczo, jak poprzednio gdy pytał o niektórych przyjaciół żony, lecz poważnie i z niejakiém wahaniem się...
Od chwili jak książę wymienił nazwisko kapitana Just, postrzegłem, że siedząc naprzeciw żony, nie spuszczał z niéj oka.
Regina nie uważając na tę niepokojącą baczność, księcia, z prostotą odpowiedziała:
— Pan Just Clément ciągle niepocieszony po śmierci ojca... ale jego smutek jest miły i łagodny... Nie unika on sposobności mówienia o tym którego żałuje, ale owszem sam jéj szuka... ja zaś zawsze jestem gotowa nieść mu tego rodzaju pociechę, bom jego ojca zarówno poważała jak kochała.
— W rzeczy saméj dktoor Clément był to bardzo szanowny człowiek — odparł książę, — a że mówimy o nim, donoszę ci że ten młody lekarz, ten wasz protegowany, wczoraj wyjechał do Montbar.
— Wiem o tém, bo przychodził do mnie na pożegnanie, — odpowiedziała księżna, — i dziękuje ci żeś...
— Dajmy temu pokój, — rzekł książę przerywając żonie, — wiész żem zawsze szczęśliwy ilekroć mogę ci wyświadczyć jaką przyjemność; ale wracając do kapitana Just, jego smutek dziwcie musi odbijać w gronie twoich elegantów.
— Skoro pan Just Clément chce się ze mną widziéć, — odrzekła księżna, — donosi mi o tém z rana; ja zaś przyjmuję go wcześnie, aby nikogo u mnie nie zastał.
— Bardzo trafnie postępujesz; kapitan Just zasługuje na wszelkie względy, nietylko z powodu smutnego obecnie położenia swojego, ale nadto przez osobistą wartość i rzadkie zasługi; chociaż jeszcze młody, wyznaję, umié zjednywać sobie poszanowanie.
Te słowa wymówił książę z takiém przekonaniem i szczerością, że to mię wzruszyło. Pani de Montbar uległa zapewne takiemuż wrażeniu, zamiast bowiem daléj prowadzić z mężem rozmowę oschłą i obojętnie grzeczną, głos jéj zmiękczał i złagodniał.
— Nieskończenie jestem ci obowiązana, — mówiła księżna — że z tak wspaniałomyślną bezstronnością oceniasz człowieka, który jak to mówią, nie jest z naszego świata, a który sądzę, będzie jednym z moich najpewniejszych i najlepszych przyjaciół...
Bądź że książę żałował piérwszego popędu któremu uległ oddając sprawiedliwość kapitanowi Just, bądź téż że odpowiedź żony tajemnie go dręczyła, dosyć że odpowiedział z szyderczym i przymuszonym uśmiéchem:
— Zapewne tylko do skończenia żałoby dozwalać będziesz na tak uprzywilejowany wstęp do siebie?
— A to dlaczego? — poważnie spytała Regina.
— Dlatego, że chociaż nie jest takim elegantem jak twoi eleganci, jest, jednak niemniej miłym... śmiejąc się powiedział książę, — a jeżeli równie dowcipny jak uczony, równie przyjemny jak pięknie ułożony, równie przystojny jak mężny, to może być także i bardzo niebezpieczny.
— Co za szaleństwo!... odparła księżna.
— O! nie wiész jeszcze czém jest kapitan Just... pod względem sztuki uwodzenia — mówił książę ciągle przymuszając się do śmiechu. — Miewał on bardzo śmiészne awanturki, a między innemi wzbudził szaloną namiętność... Jest to istny romans: pewna biédaczka wszystko porzuciła, i mimo wiedzy kapitana udała się za nim do Algieryi, gdzie poległa w jedném spotkaniu z Arabami.
— Masz słuszność, — z uśmiechem odparła księżna, — to urojone i przesadzone, jak zwykle romans.
— Ale ja mówię na seryo, — rzekł książę, — mogę ci nawet wymienić nazwisko bohaterki...
— Wolę że je zataisz... bo prędzéj uwierzę téj przygodzie — śmiéjąc się odpowiedziała księżna.
Potém wstając od stołu dodała:
— Przepraszam że cię tak spiesznie opuszczam, alem jeszcze nieubrana; pani Wilson ma wstąpić po mnie, a nie chcę aby czekała.
Książę także wstał mówiąc:
— Bądź zdrowa... bo się już nie zobaczymy przed moim wyjazdem do Fontainebleau.
— Bądź zdrów, odrzekła księżna — a nie przedłużaj twojéj nieobecności.
— Wiész że zawsze mi pilno wracać do ciebie, — powiedział książę i wyszedł do swojego apartamentu, a księżna udała się do swoich pokoi.
Rozmowa księżny z mężem jakkolwiek na pozór nieznacząca, mnie jednak wiele ważnych okoliczności wykryła. Między panem de Montbar a małżonką jego panowała widoczna oziębłość. Niechętném okiem patrzył na przyjaźń księżny z panią Wilson; oddawał sprawiedliwy hołd wyższości kapitana Just, instynktownie jednak zazdrościł mu... i słusznie... bo wyznam... że i ja tę zazdrość podzielałem... serce moje boleśnie ścisnęło się na wiadomość o niedawnéj poufałości istniejącej między kapitanem Just a Reginą; z mojéj strony była to zazdrość szalona, nikczemna i głupia, bo czegóż niestety! spodziewać się mogłem po mojéj miłości... Atoli uczucie to chociaż szalone, nikczemne i głupie, niemniéj było dręczące, bo mi dawało poznać męczarnię daleko okropniejszą... aniżeli miłość bez nadziei.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po obiedzie który jadłem z moimi kolegami, wróciłem na przedpokój księżny i po niejakim czasie usłyszałem turkot powozu zajeżdżającego na pałacowy dziedziniec; wkrótce potém wprowadziłem panią Wilson do gabinetu księżny.
Kiedy w kwadrans późniéj, obie te urodziwe kobiéty ukazały się we drzwiach salonu w którym na nie oczekiwałem, widok ich zaślepił mię... trudno było znaleźć tak znakomite a jednak odmienne piękności, jak księżna i jéj przyjaciółka.
Pani Wilson biała i rumiana, z niebieskiém okiem i czarnym włosem, miała na sobie blado-zieloną aksamitną suknię, bogatemi koronkami garnirowaną, a przepinaną bukietami rozkwitłéj róży; elegancki stroik z takich samych kwiatów uzupełniał jéj cudne ubranie.
Księżna, słuszniejsza ale nie tyle wysmukła jak pani Wilson, miała na sobie paliową morową suknię, pokrytą krótką tuniką z białéj gazy ozdobionej liściem naturalnych kamelij, które przymocowano brylantami jaśniejącemi wpośród zielonych liści, niby krople skrystalizowanéj rosy; wieniec z zielonych liści bez kwiatu, również brylantami przetykany, opasywał białe i dumne czoło Reginy... Suknia ta mocno wycięta, stosownie do ówczesnéj mody, dozwalała widziéć barki, ramiona i pierś księżny, mogące walczyć z marmurem o białość i gładkość; włosy jéj nieco czarniejsze aniżeli włosy pani Wilson już nie były zczesane w gładką wstęgę, jak z rana, lecz w długich pierścieniach spadały na jéj pół obnażone łono, a z tyłu głowy bardzo nizko zbiegały się w bujny, gładki, połyskujący warkocz, z pod którego wybiegała eleganckich kształtów, wysmukła i okrągła szyja.
Lekki rumieniec krasił lica Reginy; jéj trzy małe znamiona, niby aksamitne, niby hebanowe muszki, zalotnie podwyższały wilgotny karmin jéj ust i ogień wielkich czarnych oczu, wówczas płomieniem tryskających.
W tak zalotnéj okazałości Regina zdawała się jeszcze daleko piękniejszą, aniżeli w porannym swoim negliżu...
Gdy wraz z panią Wilson wyszła z gabinetu obie śmiały się; śmiéch Reginy był czarowny, bo pokazywał najczystszéj emalii zęby; z nieopisanym wdziękiem zbliżyła do ust swój bukiet, chcąc niby ukryć nieco tę wesołość.
— Złośliwa... rzekła jéj pani Wilson... żeby też między takim arsenałem przepysznych bukietów... wybrać bukiet od kwiaciarki.
— Iluż tu nazwisk nie nadadzą zazdrośni temu biédnemu kupionemu bukietowi! — powiedziała Regina.
— Dostanie nazwiska wszystkich paryzkich modnisiów — wesoło dodała pani Wilson.
— Przyznaj, moja kochana, że tak się dzieje z wielu rzeczami... Gdyby wiedzieli czego zazdroszczą! — szczególnym tonem rzekła księżna, — i lekka chmurka na chwilę zaćmiła jej promieniejące czoło.
Tak rozmawiając z panią Wilson, księżna okryła się szeroką, różową, jedwabną salopą podbitą gronostajami, którą jéj włożyła na ramiona idąca za nią pokojówka; poczém Julia oddała mi parę bucików z czarnéj watowanéj kitajki — mówiąc półgłosem:
— Oddasz te bóciki lokajowi pani Wilson: ale zaleć mu aby ich nie zgubił.
I odchodząc do pokojów dodała po cichu:
— Przybądź zaraz na herbatę.
Pani Wilson wychodząc z salonu rzekła do księżny:
— Otul się dobrze moja droga, bo straszne zimno.
Że zaś bukiet i chustka przeszkadzałaby księżnie chcącéj otulić się swą szeroką i długą salopą, którą schodząc ze schodów nawet nieco unieść musiała, przeto oddała mi je, mówiąc:
— Dasz mi to, skoro wsiądę do powozu.
Biorąc z jéj ręki chustkę i bukiet którego zapach mocno mię uderzył, zadrżałem; szedłem zwolna za moją panią, która zwinnie i lekko postępowała po szerokich marmurowych schodach.
Pani Wilson o kilka kroków ją wyprzedzająca, postrzegając że mała nóżka księżny obuta tylko w biały jedwabny trzewiczek, rzekła jéj tonem przyjaznego wyrzutu:
— Jakto moja droga, takie zimno, a tyś nie włożyła bócików?
— Twój lokaj poda mi je gdy wychodzić będziemy z balu... odrzekła księżna, — wtedy na nie będzie sam czas.
— A podczas opery,... albo przy wyjściu z teatru możesz odmrozić nogi... wiész przecie że czasem całą godzinę na powóz czekać potrzeba... ja tego nie ścierpię... musisz natychmiast włożyć bóciki... i nie zdejmiesz ich aż przybędziemy na bal.
— No... luby tyranie, — z uśmiechem odparła księżna, — widzę że muszę ci być posłuszną.
To mówiąc księżna i jéj przyjaciółka zatrzymały się na ostatnich stopniach schodów; Regina rzekła do mnie:
— Daj mi chustkę i bukiet i włóż mi bóciki.
A wziąwszy z rąk moich bukiet i chustkę, pani de Montbar oparła się na poręczy schodów i podała mi swą nóżkę.
Ukląkłem przed nią... a kiedy poczułem w mojém ręku tę dziecięcą nóżkę, obutą w biały trzewiczek i tak cienkie jedwabne pończochy, iż przez ich przezroczystą tkankę dostrzegłem różowy odcień ciała, ziejącego lekką woń kwiatu iris... kiedy zawiązując tasiemkę bócika, drżące palce moje napotkały delikatną kostkę wysmukłéj nóżki... kiedy nakoniec wlokące się fałdy sukni dotknęły twarzy mojéj... sądziłem że oszaleję... o mało mi krew ze skroni nie wytrysnęła... drżące ręce takim ogniem pałały, iż pani moja musiała go czuć przez swe obuwie.
Szczęściem nic nie dostrzegła... kiedy bezprzytomny prawie u jéj nóg klęczałem, po cichu rozmawiała z panią Wilson, a wesołe uśmiechy jedynie tylko przerwały lekki szmer ich rozmowy.
Wypełniwszy ten rozkaz, wstałem prawie bezwładny, czułem iż nogi uginają się podemną; księżna nie patrząc na mnie, rzekła idąc do przysionka:
— Marcinie... pamiętaj czekać na mnie...
— Dobrze, mościa księżno... odpowiedziałem zająkliwie.
Znajdujący się tam lokaje z uszanowaniem powstawali; dwaj pobiegli otworzyć drzwi od ganku.
Przez szyby karéty i przy mocnym blasku jéj latarni, widziałem jak obie wsiadły i jak para pysznych siwoszów, w świetnym zaprzęgu, szybko je uniosła.
Przejęty straszną namiętnością, w zachwyceniu prawie poglądałem za oddalającym się powozem; ocucił mię gruby głos jednego lokaja, który hałaśliwie zamykając drzwi od przysionka, gburowato zawołał:
— Już zapakowane!...............
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Miotany niewypowiedzianą trwogą, szalonemi, żarliwemi i bolesnemi myślami, ze wstrętem pomyśliłem o herbacie, którą wyprawiała pokojówka księżny na cześć mojego przybycia, byłbym wolał udać się do mojéj stancyi i czekać na powrót pani; lecz pomny na przestrogi doktora Clément względem tajemniczych zamiarów hrabiego Duriveau, osądziłem że to zgromadzenie służących nastręczy mi może sposobność do jakiego odkrycia.
Jak każdy, którego umysł napojony możliwością groźnego i zarazem nieznanego niebezpieczeństwa, i ja nikomu nie ufałem, wszystko mi było podejrzliwe; i tak: zastanawiając się nad świéżą a ścisłą przyjaźnią księżny i pani Wilson, która zdawała się wywierać wielki wpływ na panią de Montbar, pytałem sam siebie w jakim celu pani Wilson wciągnęła Reginę w wir uczt i zabaw? Księżna niedawno żyła w samotnym smutku, czyliż ta tak nagła zmiana nie może sprzyjać zamiarom zemsty hrabiego Duriveau?
I nakoniec... dlaczegóż miałbym wstydzić się wyjawić skrytości serca mojego? zazdrościłem pani Wilson; za jéj poradą zapewne Regina postanowiła zagłuszyć swoje troski; ale w bezwzględnym samolubstwie mojém z przykrością patrzyłem że Regina mniéj czułą jest na swe cierpienia. Gorączkowy jéj zapał do zabaw, niewątpliwie był udany, lecz z boleścią serca mniemałem, że moje poświęcenie się mniéj już jest potrzchném pani de Montbar, od chwili jak wpośród uciech wielkiego świata znajdowała rozrywkę... Byłbym wolał znaleźć ją smutną, i jak dawniéj skołataną, abym ją mógł z czasem wyrwać z tego smutku, z tego odosobnienia.
To tajenie się, taka zazdrość, to wyrachowanie w obec nieograniczonego poświęcenia się, jest zaiste dziecinne, że nie powiem nikczemne; lecz niestety! jestto historya mojego serca, którą obecnie z całą szczerością opowiadam..........
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Inna jeszcze przyczyna skłaniała mię do udania się mimo wstrętu do panny Julii. — Wielkie jest prawdopodobieństwo, — powiedział doktór Clément, — że hrabia Duriveau, ma swoję kreaturę pomiędzy służbą księżny.
Jak dalece obawa ta mogła być uzasadnioną, nie wiedziałem; krótko tylko z rana, przy śniadaniu i wieczorem przy obiedzie widziałem moich nowych towarzyszy; oni nie ufając mi jako nowo przybyłemu, nie byli między sobą tak swobodni jak zwykle, naturalna więc, że nic dostrzedz nie mogłem.
Spodziewałem się że wieczorne, bardziéj ożywione, bardziéj poufałe zgromadzenie, nastręczy mi niejedno spostrzeżenie; jakoż zaraz na piérwszy rzut oka zdało mi się że moi towarzysze wolni są od wszelkiego podejrzenia: panna Julia i pokojówka dozorująca bielizny księżny, — obie jeszcze młode, chociaż piérwsza dosyć była brzydka, wyglądały na uczciwe i nieszkodliwe istoty; pokrowiec księcia, stary sługa który pamiętał dzień jego urodzin, nie wzbudzał we mnie najmniejszéj nieufności, a marszałek człowiek poważny, skrupulat, ciągle zdawał się być zajęty ważnością swych obowiązków. Co do naczelnego kuchmistrza (o kuchciku i posługaczce kuchennéj dla pamięci tylko wspominam), trzeba było miéć wzrok bardzo przenikliwy, iżby pod jego dobroduszną, bladą i odętą maską, dostrzedz tajemnego intryganta.
Z liczby domowników księcia, tylko wspomnione wyżéj osoby znajdowały się na herbacie, istniały bowiem pomiędzy nimi niejakie przedziały: tak zwana służba zewnętrzna, lokaje, liberya i stajenni nie byli przypuszczeni do zażyłości domowego ogniska.
Kiedy wszedłem do pokoju panny Julii, już tam zastałem moich towarzyszy i większą część zaproszonych gości.
Wówczas przypomniałem sobie, rozmowy lokai zebranych na ganku Muzeum; mogłem więc spodziewać się, że tego wieczoru wyjdzie na jaw nie jedna domowa tajemnica, ważniejsza może niż wszystkie jakie dotąd przejąłem; że życie wielu znakomitych osób przedstawione mi zostanie w najdziwniejszym obrazie.
Towarzystwo panny Julii przyjęło mię jak najuprzejmiéj, ona zaś przedstawiła mię swym gościom, mówiąc:
— Jestto pan Marcin, nowy nasz pokojowiec; potém zaś wskazując mi kolejno wszystkich obecnych i wymieniając ich, dodała:
— Panna Izabella od pani Wilson.
— Już dzisiaj rano miałem przyjemność widziéć panią — rzekłem kłaniając się.
— Pani Lambert od markizy d’Hervieux, — mówiła znowu Julia, wskazując mi młodą, bardzo przyjemną, pięknie uczesaną i gustownie ubraną kobiétę.
Przypomniałem sobie że przy obiedzie, książę oświadczył żonie iż wyjeżdża na polowanie z markizem d’Hervieux; — Pan d’Hervieux zaś, był to mąż owéj młodéj i milłéj kobiety, która była przedmiotem wyuzdanych żartów lokai na ganku Muzeum.
Panna Julia kończąc swą żeńską nomenklaturę rzekła mi z uśmiéchem:
— Panna Astarté od pani ministrowéj sprawiedliwości.
Ukłoniłem się pannie Astarté, któréj fizyonomia wydała mi się zuchwała i szydercza. Astarté miała około trzydziestu sześciu lat. Musiała być kiedyś bardzo ładna, włosy miała piękne, czarne, zęby prześliczne, kibić prawdziwie wytworną; najznakomitsza dama nie mogłaby się ubrać smaczniéj i z większą prostotą jak panna Astarté. Na swych gładko uczesanych włosach miała prześliczny tiulowy czepeczek, przystrojony pączkami wiśniowego kwiatu; z pod czarnéj aksamitnéj i nieco przykrótkiéj sukni, wyglądała zgrabna nóżka w czarnym atłasowym trzewiku, przypominająca mi nóżkę księżny.
— Oczekiwaliśmy na pannę Gabryelę, gospodynię pana Duriveau, — rzekła mi panna Julia, — ale jéj pan jest to tak zajadły tyran, że nigdy z nim do ładu trafie nie można.
To słysząc, winszowałem sobie w duszy żem przybył na ten wieczór.
Męzki skład towarzystwa mniéj był liczny; bo ograniczał się jedynie na dwóch kolegach. Panna Julia przedstawiła mi ich w następny sposób:
— Pan Benard, powiernik pana Lebouffi sławnego deputowanego; pan Karol, zwany Leporello, pokojowiec pana barona de Saint-Maurice, lwa pierwszéj klassy, zwanego Don Juanem.
W powierzchowności, ubraniu i obliczu obu tych służących, istniała ta sama różnica, która i między ich panami istnieć musiała. Powiernik pana Lebouffi znakomitego deputowanego, był to człowiek słuszny, czarno ubrany, poważny, dobrze ułożony, zadowolony z siebie, włosów rzadkich i siwych. — Oddał mi wzajemny ukłon z prawdziwie parlamentarną zarozumiałością.
Leporello (przydomek ten przekonał mię że przedpokój miał także swą literaturę), niepodobny z resztą do typu bojaźliwego sługi Don Juana, był to młody, przystojny chłopak, twarzy bystrookiéj, zuchwałéj, zgrabny, nieźle ułożony; dosyć elegancko nosił suknie które zapewne niegdyś należały do jego pana; uważałem że był ulubieńcem tych dam i zbyt nadskakiwał pannie Astarté królowéj wieczoru.
— Czekaliśmy także na pięknego Fedora — rzekła mi panna Julia po odbyciu formalnéj prezentacji, — ale sądzę że nie możemy dziś liczyć ani na niego, ani na pannę Gabryelę, gospodynią hrabiego Duriveau.
— Czy i jego pan, — spytałem Julii stosując się do tonu naszego zgromadzenia; — jest taki tyran jak hrabia Duriveau?
Pytanie moje przyjęto powszechnym śmiéchem. Ale powiernik deputowanego widząc że się nieco zmieszałem, przyszedł mi w pomoc, mówiąc poważnie:
— Szanowny nasz kolega, jako nieznający zapewne osoby u któréj Fedor służy, uczynił bardzo naturalne pytanie.
— Prawda, prawda, — odezwało się kilka głosów.
— Mój kochany, — swobodnie rzekł Leporello, — piękny Fedor nie ma pana, ale panią... która zarazem jest jego... rozumiesz!
— Ah!... Leporello! Leporello! — tonem wyrzutu zawołało kilka głosów, — co za niegodziwy masz język.
— Jak można... mówić to od razu przed panem Marcinem...
— Patrz, zarumienił się.
W istocie czyniąc głupie porównanie, mimowolnie pomyśliłem o Reginie... rumieniec na twarz mi wystąpił i mimo wysileń aby pewnym głosem Leporellowi odpowiedzieć, wyjąkałem:
— W rzeczy saméj... ja... ja... nie pojmuję dobrze.
— Rzecz się ma następnie mój kochany, — z zuchwałą pewnością mówił dalej Leporello, — piękny Fedor zostaje w służbie u pani markizy Corbinelli, ma pięć stóp i sześć cali wzrostu... lat dwadzieścia i pięć: świeży jak róża, ma pyszne faworyty, czarne jak włosy panny Astarté. Teraz postaw obok niego starą pięćdziesięcioletnią Włoszkę, która w dzień stroi się w brylanty, różuje się jakby podczas zapust, nosi ciemną perukę w cieliste promienie, o pojmiesz mój kochany, dlaczego powiadam że pani pięknego Fedora... jest jego... Ah! ale czy cię to na prawdę dziwi?
— Na honor tak jest, dziwi mię, — rzekłem przemagając moje pomieszanie, — sądzę nawet że to wszystkich dziwić powinno! Nieprawdaż moje panie? — dodałem w nadziei że obudzając powszechną rozmowę odwrócę od siebie uwagę.
— Dziwić? bynajmniéj... nie ma w tém nic dziwnego, — rzekła Astarté, — nie jest to może tak zwyczajne jak widok panów kochających się w nas pokojówkach swych prawych żon... ale i to się zdarza... a niedaleko nawet sięgając, powiem że gdy byłam u pani de Rullecourt, mięła wtedy miejsce sławna historya baronowej de Surville z wielkim Laforet strzelcem jéj męża; lecz przyznać potrzeba że baronowa bardzo lubiła polowanie.
— Wreszcie, — odezwał się stary Ludwik pokojowiec księcia de Montbar, — ojciec mój który się wychował w domu Soubise, powiedział że za dawnego rządu, pokojowcy fryzowali niektóre damy dworu i że łotry.. no... ale dosyć tego...
— Za dawnego rządu... bardzo wierzę, — nadymając policzki rzekł powiernik deputowanego, — wtedy nie było żadnych obyczajów.
— Brawo! — Śmiejąc się zawołał Leporello, — otóż stary Benard peroruje... jak jego pan...
— Ale, ale, — odpowiedział Benard, — moja piękna Astarté, możesz uprzedzić żonę twojego ministra, że jutro jéj mąż musi się ostro trzymać.
— A tu dlaczego?
— Dzisiaj mój pan przeszło dwie godziny perorował i wywijał rękami w gotowalni pani, przed jéj toaletowém zwierciadłem.
— Ah, to mi śliczna farsa! — rzekła Astarté.
— Prawdziwa komedya — ciągnął daléj powiernik polityka. Przewrócił wannę pani, robiąc sobie z niéj trybunę, i jak waryat machając rękami przed zwierciadłem walił w nią pięściami, sam na siebie rzucając piorunujące spojrzenia, sam sobie wygrażając, słowem traktując się jak ostatniego z najostatniejszych.
— Powtarzał więc scenę którą jutro ma odegrać z naszym ministrem? — spytała Astarté.
— A tak, — odparł Benard, — tem bardziéj że mówił głosem jakiego używa na trybunie... przeszło dwadzieścia razy powtórzył... tak że słysząc go w przedpokoju, znudziłem się nakoniec: Pod wpływem to nagłego wzruszenia, staję na tej mównicy... Francya jest tam... żądam aby mię wysłuchała... Zdaje się że mianowicie wyrazów: nagłego wzruszenia naturalnie oddać nie mógł... ale nakoniec... oddał...
— Słowo honoru, — wtrącił Leporello, — wartoby go za biletami pokazywać.
— A kiedy mówił: Francya jest tam!... przeraźliwym giestem wskazał na garderobę pani, — dodał powiernik polityka podzielając wesołość tém opowiadaniem wzbudzoną.
— I pomyśléć jeszcze... głośnym śmiechem wybuchając mówiła Astarté, — że pan twój pracuje za darmo... tylko... dla śmiechu... kiedy drudzy wcale inaczéj postępują. Słyszałam przecie jak mówiono ministrowi, że za tysiąc talarów rocznie... można znaleźć deputowanych którzy nienajgorzéj mówią...
— A jakże tam twoja ministrowa, czy zawsze jéj dokuczasz? — spytała panna Julia panny Astarté.
— I jakże myślisz?... dzisiaj dopiéro o dziesiątéj chciała jechać na bal do ministra spraw wewnętrznych. Ale, bah! ja tu przecież miałam przybyć na ósmą, oświadczyłam więc że wychodzę wieczorem i zmusiłam aby się zaraz po obiedzie ubrała... Dławiła się biedaczka a jadła, bo to żre jak ludojad... Ot, teraz stoi wystrychniona przed zégarem i czeka aż wybije godzina wyjazdu na bal... jak ubrana! jaka pękata! jaka niezgrabna!...
— Pani więc posiadasz chyba jaki talizman, — spytałem panny Astarté, — skoro umiész zrobić ze swoją panią co sama zechcesz
— Cały jéj talizman, — śmiejąc się rzekła Julia, — zależy na tém, że przez piętnaście lat była piérwszą garderobianą księżny de Rullecourt, najmodniejszéj piękności za czasów Restauracji, i że pani Poliveau (jestto nazwisko ministrowej panny Astarté), tyle jest dumną, tyle się chlubi tém że w swych usługach ma piérwszą garderobiane księżny, iż Astarté co chce wyrabia w jéj domu, którego największe szczęście stanowi.
— Ah! teraz rozumiem, — rzekłem do panny Astarté.
— Oto cała moja tajemnica — odpowiedziała. Ale widzisz pan, ludzie ci są to głupi, nieumiejący żyć mieszczanie!... Nic z niemi nie poradzisz...
Wreszcie uważ pan tylko co za oryginały. Jeżeli naprzykład przyjedzie do pani ministrowéj która z jéj koleżanek, to jest pani Galimard ministrowa handlu, albo pani ministrowa spraw wewnętrznych któréj dziadek z linii macierzyńskiéj był odźwiernym, to zaraz pani moja dzwoni na mnie pod pozorem dania mi jakiego rozkazu, a potem pół głosem szepce koleżankom, nadymając się i niby ukradkiem na mnie wskazując:
„— Jestto moja garderobiana; piętnaście lat służyła u sławnéj księżny de Rullecourt”, i pyszni się podczas gdy tamte wściekają się z zazdrości.
— O! jak to jedno z drugiego wypływa! zanosząc się od śmiechu zawołał Leporello. Ja znam jednego pana, niedołęgę, który zawsze piérwszy kłania się swemu stangretowi Anglikowi, bo ten służył kiedyś u sławnego lorda Chesterfield.
— Druga komedya, — przerwała Astarté. — Moja pani pyta mię od rana do wieczora: Moja kochaneczko (o! bo ona dosyć sobie poufała... nawiasowo z niepodobną do wiary zuchwałością dodała Astarté), moja kochaneczko jakże się księżna ubierała? jakże trefiła włosy? jaką nosiła bieliznę? jakie miała nocne czepeczki?... Słowem, Boże przebacz! ona mię kiedy gotowa spytać jak księżna...
Powszechny śmiéch w sam czas przerwał wpadającéj w zapał Astarté, która tak daléj mówiła;
— A minister! wszakże z nim ta sama śpiéwka, tylko na inną nutę. Równie próżny jak nieumiejący żyć mieszczanin, mówi mi zawsze: Moja droga (ha!! kupcze korzenny!), moja droga, czy to tak było u księcia?.. moja droga, jakże się ubiérał książę wieczorem? Moja droga, jak usługiwano do stołu u księcia?
— Ale nie mówisz nam wszystkiego, piękna Astarté, — uprzejmie rzekł powiernik polityka. — Pewien jestem że minister pytał cię także: moja droga czy książę nie zalecał się do ciebie?
— Nie ma wątpliwości, — odpowiedziała Astarte, — że raz zachciało mu się trochę poigrać, rzekł więc: moja droga, jestem pewny że książę znajdował cię bardzo milą i że nieraz dawał ci tego dowody.
— Nie, panie, — odrzekłam tłuściochowi, — bo aby mi książę dał tego dowody, byłby naprzód umeblował osobne dla mnie mieszkanie, a następnie przeznaczył jakie sto tysięcy franków na piérwsze gospodarstwo. To słysząc minister stanął jak wryty, mruknął hum! hum i wyniósł się: śmieszna to jednak byłaby rzecz zajmować się ukształceniem ministra sprawiedliwości i uczyć go pięknego obejścia; ale on taki brzydki, taki niechlujny, taki skąpy, żem mu pogroziła iż wszystko przed żoną wyjawię, skoroby dłużéj nastawał. To téż dzięki mojéj cnocie, robię z tem małżeństwem co tylko chcę i jak dészczem sypię posadami woźnych i biurowych posługaczy. Może sobie kto życzy zająć podobne miejsce?
— Na honor! zamawiam sobie twą łaskę na wszelki przypadek dla którego z przyjaciół, rzekł Leporello.
— Co większa, jedna moja przyjaciółka służyła u żony podszefa naszego bióra, otóż! z największą w świecie niesprawiedliwością wyrobiłam mu nominacyą na szefa...
— Zamawiam sobie twą protekcyą dla brata jednéj mojéj koleżanki — rzekła garderobiana margrabiny d’Hervieux. — Przypomnę ci to Astarté.
— Skoro tylko zażądasz.... zaraz powiém ministrowi: — Książę który był szambelanem dworu Karola X. nigdy nie odmawiał łaski żadnemu ze swoich domowników!.. a wiesz jak są dumni wszyscy dorobkowicze.
— Skoro pomyślę — wtrącił nasz marszałek, — że miałem kuzyna, z powołania komissanta kupieckiego, że ten zuch przed lipcową rewolucyą należał do tajnego towarzystwa, gdzie na sztyletach zaprzysięgano nienawiść wszystkiemu co święte i prawe... i nieraz widział tam twojego ministra, Astarté, który wówczas będąc po prostu panem Poliveau stokroć na to wszystko wraz z innymi przysięgał...
— Ah! ha! dlatego to — mówiła daléj Astarté teraz plackiem pada przed każdą sutanną, a i wczora jeszcze pytał mię, — szkaradnie przewracając oczami: Moja droga, wszak książę co niedziela chodził na mszę. — A tak, proszę pana, odpowiedziałam, chodził i co rok rozdawał 25000 franków jałmużny w swoich dobrach. To słysząc skąpy mieszczanin znowu mruknął hum! hum! i jak ślimak w skorupkę, tak on swoję ogromną głowę wtulił w tłuste ramiona.
Przybycie naszego kuchmistrza przerwało tę rozmowę. Osoba ta weszła urzędownie w towarzystwie swojego pomocnika, niosącego na półmisku kilka talerzy napełnionych tylko co z pieca wyjętemi ciasteczkami. Całe towarzystwo z widoczną łaskawością przyjęło tę kuchenną uprzejmość. Ciasteczka umieszczono na stole obok pięknego z angielskiéj porcelany serwisu do herbaty. Pomocnik kuchmistrza, uległy prawom hierarchii, wychodząc rzucił łakome spojrzenie na ciastka i na żeńską część gości panny Julii.
— Przepraszam panowie i panie — rzekł kuchmistrz — że się przedstawiam w mundurze — wskazał na biały kaftanik i szlafmycę; wiedziéć bowiem potrzeba, że pozostał wierny tej tradycyonalnéj, klassycznéj czapce, gardząc białym perkalikowym tokiem nowatorów, czyli według niego, romantyków.
— Wybaczcie więc ubranie żołnierzowi, który dopiéro co z ognia wychodzi.... dodał.
— Oto co najlepiéj usprawiedliwia pana szefa, uprzejmie rzekła Astarté wskazując na ciasteczka elegancko na talerzach ułożone.
— W istocie sądzę, że damy raczą spróbować mojego usprawiedliwienia, — odparł kuchmistrz, bo próżność na stronę... ale zalecam paniom te berżerki ze śmietaną i konfiturami; jestto piérwszego rzędu łakotka. Wielki Caréme, pod którego rozkazami miałem zaszczyt służyć na wiedeńskim kongressie, inaugurował je na stół Jego Wysokości abassadora Francyi... w wilią owego nieszczęsnego obiadu...
— No, szefie, przez wzgląd na pana Marcina który nie zna téj historyi — śmiejąc się powiedziała Julia, — jeszcze raz jéj posłuchamy.
— Co to za historya? spytał Leporello.
— Otóż i drugi który jéj nie zna — również śmiejąc się wtrąciła Astarté; no, panie szefie, śmiało, śmiało!
— Co do mnie, szczerze pragnę słyszeć tę historyą — rzekłem.
— Jeżeli ją tak często powtarzam, — z uczuciem mówił kuchmistrz, — czynię to dla słusznego i nieustannego protestowania przeciw podłości, przeciw zdradzie, do któréj podług mnie francuzki kuchmistrz nigdy zdolnym być nie mógł i nie może.
— Do djabła! to coś ważnego? — rzekł Leporello.
— Szło o nasz honor, mój panie! — zawołał kuchmistrz formalista, zresztą doskonale znający swoich. Otóż krótko mówiąc, rzecz się miała następnie: Byliśmy w Wiedniu, miałem zaszczyt służyć pod rozkazami wielkiego Caréme u ambasadora Francyi; panowie członkowie ciała dyplomatycznego obiadowali kolejno jedni u drugich; raczyli nazywać to obiadami we Francyi, w Anglii i t. d. i t. d. a pojmujecie państwo jakie współzawodnictwo istniało między naczelnikami kuchni....
W wilią podpisania traktatów, obiadowano u księcia D*** rozumie się więc że było to posiedzenie, czyli obiad najważniejszy w ciągu całego kongressu... tak dalece ważny że sam książę własną ręką raczył poprawić jadłospis i dodał u spodu: uważać ten obiad jako obiad głów ukoronowanych.... Widziałem autograf... a kopią jego mam między papierami.
— Ależ to bardzo interesowna okoliczność, — rzekłem do kuchmistrza, — rzec można że chodziło o interes stanu.
— O interes Europy, mój panie!... zawołał dyplomatyczny kuchmistrz, — a zaraz się pan przekonasz. Dotąd, jak powiedziałem, straszne współzawodnictwo istniało między naczelnemi kuchmistrzami panów ambassadorów, ale współzawodnictwo prawe... Nieszczęściem prawość ta miała swój koniec; w dzień uroczystego obiadu... jakaś podła dusza, jakiś nikczemnik, zamiast walczyć otwarcie... a raczéj z bronią w ręku, złotem przekupuje jednego z pomocników kuchmistrza księcia X***... i nie wiem co za obrzydliwy proszek wmieszano do główniejszych potraw obiadu... nad którym z takiém upodobaniem pracował naczelny kuchmistrz księcia...i...
— O! ho!... zgaduję co się stało, — śmiejąc się przerwał Leporello.
— Ztąd wynikły lekkie choroby, i podpisanie traktatów opóźniło się o dni kilka.... a Bogu tylko wiadomo jakie zabiegi miały miejsce przez te kilka dni, tajemniczym tonem dyplomata dodał kuchmistrz.
— Dosyć, że był to trochę śmieszny dyplomatyczny wybieg, — rzekł Leporello.
— Co było najgorszego w tym wypadku, — smutnie ciągnął dalej kuchmistrz, — że nigdy nie wykryto sprawcy téj niegodziwości, podejrzenia padały kolejno to na Anglią, to na Francją i t.. d. Na Francją!!.. na Francją.... o! nigdy! protestuję... i zawsze protestować będę... a jeżeli mi wolno obwiniać kogo, to obwinię Prusy, bo naczelny ich kuchmistrz byłto nędzny partacz... zaledwie godny smerdlić... trafne wyrażenie... dla takiego ministra jak twój, panno Astarté.
— Bardzo wierzę.... bo wiadomo jakie to bywają u naszych ministrów obiady, — odparła Astarté.
— Wyjąwszy jednego... — mówił znowu kuchmistrz — bo zawsze trzeba być sprawiedliwym...
kiedy JW hrabia M*** miał zaszczyt być ministrem spraw zagranicznych, u niego zawsze zastawiano na stół pięćdziesiąt gorących dań; ale łatwo pojąć dlaczego; hrabia M*** jestto magnat który umiał przechować dawne tradycye. Wreszcie po ministeryalnych obiadach, nie widziałem nic szkaradniejszego... jak familijne obiady olbrzymio bogatego Amerykanina, u którego błąkałem się przez trzy miesiące: barani udziec z grochem, wołowa pieczeń z kapustą, kartofle, oto codzienne potrawy... ale za to sześć razy na miesiąc co za obiady... ha! godne wielkiego Caréme... choć prawda że nazajutrz desery sprzedawano podrzędniejszym restauratorom... Takie ostateczności nie przypadły mi do smaku, dlatego téż wyniosłem się ztamtąd... Wreszcie, mamy wiele podobnych domów... filozoficznie dodał kuchmistrz, — wszystko tylko na pozór... a rzeczy ani za szeląg...
— To tak samo jak u wielu naszych elegantów, odezwał się Leporello, — mówię elegantów, — dodał? zadowoleniem, — bo wyrazu lwy już tylko żony notaryuszów i ministrów używają. Te zuchy winni są zwykle po sto franków szwaczkom a po parę tysięcy krawcom... nie mówię tego o moim panu, bo po marszałku S*** pan mój jestto największy to święcie miłośnik bielizny. Ale co do mojego pana, powiem wam żem mu po prostu dzisiaj rano ocalił życie.... bo gdyby nie ja, byłby się jutro bił na śmierć z panem de Blinval... i pewnoby poległ.... tak pewno jak to, że ty Astarté masz najpiękniejsze w świecie oczy...
— Ah! dla Boga! opowiedzże nam to Leporello, — rzekła Julia.
— Owszem,., ale rozumie się... że jak zawsze... zostanie to między nami! — powiedział Leporello nim zaczął opowiadanie, rozpierając się przed kominkiem i kładąc palce pod pachy płomienistéj kamizelki, — tylko zupełnie między nami?..
— Bądź spokojny! — jednogłośnie odpowiedziano.
— Pan mój — zaczął Leporello, — jest, juk wiecie, kochankiem pani de Beaupréau i pani de Blinval, ale główniej pani de Blinval...
— Masz tobie, także i pani de Beaupréau? — rzekła pokojówka margrabiny d’Hervieux, — to więc nowy owoc?
— Siedmnastego listopada po południu — odpowiedział Leporello — ogrzewałem drugi mały appartamencik, który mój pan musiał nająć z powodu powiększającéj się klienteli; ale wracając do pana de Blinval, rozumie się że jestto konieczny i od serca przyjaciel mojego pana, ponieważ pan mój jest kochankiem jego żony...
— To nie tak jak w nas, — powiedziała garderobiana margrabiny d’Hervieux, pięknéj blondynki którą widziałem w przysionku Muzeum, pan markiz cierpiéć nie może pana de Bellerive.
— Ale co do twojéj pani, — rzekła Julia do koleżanki — skoro Leporello skończy swoje opowiadanie, przypomnij mi, to ci powiem coś dla niéj przyjemnego...
— Dobrze... mów daléj Leporello.
— Dzisiaj rano zatém wyszedłem z pokojów mojego pana z rozkazem do stajni; podczas mojéj nieobecności froter został na górze. Pan de Blinval przybywa, otwierają mu drzwi i wchodzi do mojego pana; wracam, niedołęga froter o niczém mi nie wspomina, aż oto w dziesięć minut późniéj kommissant przynosi list od pani de Blinval. Bardzo pilno, mówi mi kommissant, prosi natychmiast o odpowiedź. Nie spodziewając się wcale zastać pana de Blinval u mojego pana, wchodzę z listem i widzę że szanowny małżonek spokojnie pali sygaro z moim panem, śmiejąc się do rozpuku...
— Alh! mój Boże!
— Jakieś się z tego wykręcił Leporello? — z zajęciem zawołały kobiéty.
— Rozumie się iż wcale nienajgorzéj! — z nadęciem odrzekł Leporello, — wcale nienajgorzéj... Pan mój postrzegając żem niósł list na tacy, wyciąga po niego rękę, mówiąc: — Od kogo to? — Mąż tak blizko stoi iż niezawodnie byłby poznał pismo...
zresztą bardzo łatwe do poznania... bo ot tak ogromnemi literami nakreślone...
— Ależ kończ-że Leporello; bo już nudzisz! a jam tak ciekawa, — rzekła Julia.
— Powiedzieć fałszywe nazwisko... na cóżby się przydało, — mówił dalej Leporello, — przecież nie byłbym tym sposobem przemienił szatańskiego napisu.
— Ale kończ-że przez Boga żywego!
— Wtedy cofając tacę tak aby mój pan nie dosięgnął jéj, a mąż nie dostrzegł listu, mówię mojemu panu z uśmiechem: — Nie mogę oddać tego listu panu baronowi... w obec pana vice-hrabiego.
— A to dla czego? — pyta mnie mój pan zdziwiony.
— Bo pan vice-hrabia zna to pismo, — odpowiedziałem z uśmiechem. — Patrzno na tego filuta Leporello, istny Frontin! — mówi mąż wybuchając śmiéchem, a tymczasem pan mój, na którego mrugnąłem, wstaje, bierze list, i szybko przeczytawszy, chowa go do kieszeni.
— Bravo! Leporello, — krzyknęły wszystkie głosy.
— Podczas gdy pan mój czytał, — rzekł Leporello, mąż podniósł nos do góry, potarł łytki przed ogniem i powiedział: — No... mówicie że znam pismo!.. Od kogóż to u djabła może ten list pochodzić? — Potém raptem zawołał: — Ręczę że od Fifiny! — Fifina jestto myszka z opery: — o! figlarka, podobno to wasza wspólna kochanka, moi panowie klubiści. — Zgadłeś Blinval! nic przed tobą ukryć nie można — odpowiedział mój biedny pan, pocąc się jakby w parowéj łaźni. — Otóż! — dodał Leporello — przyznajcież że gdyby nie moja przytomność, moja roztropność, mogłoby przyjść do wielkiego nieszczęścia, bo pan de Blinval odważny jest jak lew, strzela z pistoletu jak bóg, i jutro pan mój jużby nie żył, gdyby mąż był widział ten list kochanéj małżonki; z tém wszystkiém nas służących nazywają łajdakami!
— Ta historya przypomina mi wyśmienitą scenę, w któréj ostatni kochanek księżny de Rullecourt, okazał zadziwiającą przytomność umysłu — powiedziała Astarté, — na wszelki przypadek możesz go doradzić twojemu panu, Leporello... Kochanek ten odbiera list od księżny w zupełnie podobnych okolicznościach... szkoda tylko że nie miał w usługach roztropnego Leporello... Niedołęga pokojowiec przynosi mu list księżny. — Co widzę... mówi książę do kochanka — list od mojéj żony? Ona więc pisuje do ciebie? — Kochanek nic nie odpowiada, czyta list z najprzedziwniejszą zimną krwią, nakoniec mówi księciu: — Niechże ją djabli wezmą, tę twoję żonę! — Jakto? — Masz, uczyń sam zadosyć jéj żądaniu. — I kochanek bierze z kominka dwa luidory które daje mężowi. — Po co te pieniądze? — pyta książę — Eh do licha, jestto jedna z tych nieznośnych kwest któremi nas prześladują wszystkie damy opiekunki, a twoja żona o mnie nie zapomniała. — To mówiąc, kochanek rzuca list w ogień...
— Brawo.
— To dzielne! — zawołało kilka głosów.
Im większy czyniłem postęp w mojém powołaniu, tém bardziéj przekonałem się o trafności uwag Leporella. — Goście panny Julii, po większéj części znali tajemnice wielce zakłócić mogące spokój i honor wielu rodzin. — Myśl tę wreszcie nasunęła mi pani Lambert garderobiana margrabiny d’Herrieux.
— Leporello ma wielką słuszność, — rzekła; — najczęściéj panowie źle się z nami obchodzą, a jednak moglibyśmy wzniecić burzę w niejedném stadle, moglibyśmy spowodować rozwody, sprawy sądowe, pojedynki...
— Prawda, — rzekło kilka głosów.
— Co do mnie, — mówiła dalej pani Lambert, — znam kogoś któregoby można oddać... wprost do kryminału a nawet na galery; — jestto, zapewniam, bardzo znakomita osoba... równie jak i jego zacną małżonkę, która po całych dniach siedzi w kościele i wielką damę udaje.
— Ah bah! zawołało zdziwione zgromadzenie.
— Co większa, — mówiła znowu pani Lambert, — mogłabym zupełnie zrujnować to stadło jeszcze bardziéj skąpe niż obłudne, a mające przeszło trzy kroć sto tysięcy liwrów dochodu.
— A to jakim sposobem?
— Aby stadło o którém mówię, odziedziczyło po niezmiernie bogatym stryju, wypadło żeby żona miała dziécię. Widząc że nie może rokować sobie podobnéj nadziei, umówiła się z mężem, że udawać będzie stan błogosławiony. Pani moja, bo przyznać muszę że mówię o sobie, musiała koniecznie przypuścić mię do tajemnicy, mnie, swą połówkę. Podjęłam się więc wynaleźć ciężarną kobiétę, i najęłam dla niéj mieszkanie w odosobnionym domu. Wszystko to działo się na wsi. Skoro wspomniona kobiéta już była blizką rozwiązania, moja pani udała że ją porywają bóle w tym razie właściwe; ja sama odebrałam dziécię... na honor, ślicznego chłopczynę... przyniosłam go w pudełku od kapelusza, a skoro przybyła głupia wiejska akuszerka, po którą umyślnie późno posłano, zastała już tłustego dzieciaka, co wrzeszczał jak oparzony i ssał mamkę o któréj się zawczasu postarano.
— To mi dopiero! rzekł Leporello.
— Otóż! — zaczęła znowu pani Lambert, — wierzcie lub nie, dosyć że mię odprawiono z tego domu niby za niemoralność, ponieważ w moim pokoju zastano stangreta; to mię obraziło... zagroziłam więc mojéj pani, oświadczając że wiele rzeczy wykryć mogę... Wieciéż co mi odpowiedziała?
— Co, co?
— Wykrywaj kiedy chcesz, moja kochana... wspólników równo karzą jak i samych przestępców.
— Ha łotrzyca! — zawołała Astarté.
— I powiadasz że ciągle przesiedzi w kościele! — rzekła Julia.
— Miała słuszność, — mówiła daléj pani Lambert; — zgubiłabym i siebie i ją. Prócz tego udawałam złośliwszą niż jestem w istocie; i choćbym nie gubiąc się sama mogła się zemścić, pewnobym tego nigdy nie uczyniła... Ale słuchajno — dodała garderobiana pani d’Hervieux zwracając mowę do Julii, — wspomniałaś że wiész coś bardzo przyjemnego dla mojéj pani.
— Może ona już wié o tém; ale posłuchaj: Książę wyjeżdża dzisiejszéj nocy do Fontainebleau, gdzie wraz z mężem twojej pani, pięć lub sześć dni polować będzie.
— Ten człowiek jest chyba głucho-niemy! — zawołała pani Lambert, — jeszcze dzisiaj wieczór nic o tém nie było słychać; ale to tak zawsze. Kiedy markiz wyjeżdża, to dopiéro na sam ostatek zostawia radosną chwilę. Ah! prawda że pani będzie bardzo kontenta. Podczas téj nieobecności, takie prawie co dzień będzie jéj życie: rano kąpiel, potém śniadanie, potém czémprędzéj fiakr i już nie ujrzysz jéj w domu aż o szóstéj na obiedzie; po obiedzie napisze dwuarkuszowy list, który odniosę nazajutrz z rana (pan de Survile odpisze parę wierszy). Po napisaniu listu, ubierze się i pojedzie w świat aby się widziéć ze swoim skarbem. — Na taki wieczór, zawsze muszę przygotować jéj najpiękniejszą, najświéższą toaletę.
— Sądziłam że się pogniewali? — rzekła Julia.
— Tak jest, pół roku się gniewali, i moja biédna pani... (ona taka dobra), tylko co nie umarła; widocznie znędzniała... ale teraz, znowu milutka, bo kochanek na wszystko pomógł!
— Bardzo dobrze, — wtrąciła Astarté — bo téż ma męża niedołęgę!
— A jaki brudny! — powiedziała pani Lambert. Bo nic nie ujdzie przed naszém okiem... O ho! gdyby świat wiedział to co my wiemy, wybaczyłby trzeciéj części żon które mają kochanków.
— Ja im zawsze najpiérwsza wybaczam, — rzekła Astarté — u takich pań najlepiéj służyć... bo wówczas takie łagodne... takie czułe!... A u ciebie Izabello co nowego słychać?
— O! u nas — odpowiedziała garderobiana pani Wilson, — zawsze wesołość, pustota: oddaje się dzień dobry i dobranoc ojcu Wilson, który z biur swoich nigdy nosa nie wytyka... uwielbia się aniołka córeczkę... i nic więcéj.
— Dziwna rzecz, — powiedziała Astarté.
— Dosyć powiedzieć, — wtrącił Leporello, — że u mojego pana nigdy nie słyszałem o pani Wilson, a Bogu wiadomo jak tam ubierają światowe kobiéty.
— Może właśnie dlatego że ci panowie najwięcéj ich rozbierają — rzekła Astarté.
— Brawo! — krzyknął Leporello.
— A tu? — dodała Astarté spojrzeniem badając pokojówkę Reginy.
Z niepojętą boleścią czekałem na odpowiedź Julii, która natychmiast odrzekła:
— Ale gdzież jest ojciec Ludwik?
Był to stary pokojowiec księcia. Wszystkie spojrzenia skierowały się ku miejscu które zajmował ten stary sługa; lecz przekonano się że znikł tak iż nikt tego nie widział.
— Wymknął się zapewne, — mówiła znowu Julia, — skoro postrzegł że nasz wieczorek zakrawa coś na kankan; on tego nie cierpi... Ale tém lepiéj, byłby nam zawadzał, a potém z niego nic wydobyć nie można co do rzeczy dotyczących jego pana.
Uderzyła mię w istocie wyrozumiałość tego sługi, który zapewne sam jeden tylko wtajemniczony był w nocne wycieczki księcia de Montbar. Nie wiem jakim cudem zdołał ukryć przed resztą służących nieobecności swojego pana, które, jak się późniéj dowiedziałam, znowu dosyć często miewały miejsce.
— Masz słuszność: moja Julio, — odezwała się pokojówka pani Wilson, — stary Ludwik byłby nam zawadzał. Otóż pytałam się co się u was dzieje od czasu jak księżna baluje i ucztuje z moją panią...
— Na honor nic, pani przyjmuje z rana sam kwiat elegantów, jak mówi Leporello; zawsze się cudnie ubiera; odbiéra bezimienne bukiety, jak na przykład dzisiaj, ale zawsze woli bukiety swojéj kwiaciarki. I oto wszystko. Zresztą jeżeli garderobiane, dla rozmaitych przyczyn... częstokroć znoją koniec rzeczy, to zwykle nie znają ich początku... który prędzéj wiedzą pokojowce. Oni to oznajmują przybywających, mogą więc uważać czyje odwiedziny są dłuższe, a czyje krótsze... podług tego jak pani jest sama lub ma gości,... mogą także uważać czy z wesołą czy ze smutną tworzą wychodzą oblegający... czy mają kolory czy są bladzi, a mianowicie czy wszedłszy w rękawiczkach, mają je także na ręku gdy wychodzą... Jestto rzecz bardzo ważna... Stary Lapierre, który długi czas służył u sławnej księżny R*** powiadał, że u niéj prawie zawsze po piątém lub szóstém sam na sam, zdejmowano rękawiczki.
— Bardzo trafna uwaga, — przerwała Astarté.
— To też — dodała Julia, — co do tutejszych nowin powiem wam: Udajcie się do pana Marcina, ale on dopiéro dzisiaj pierwszy dzień zostaje w usługach pani.
— Na honor moja panno Julio — rzekłem — mógłbym i oczy wypatrzeć, a pewnobym nic nie dojrzał, bom nie tęgi dostrzegacz.
— Bah! bah! — śmiejąc się odpowiedziała mi Julia, — takie rzeczy same w oczy biją. — Honoryusz który tu przed panem służył, nie był wcale domyślny, a jednak dostrzegł, że kapitan Just... ten piękny słusznego wzrostu młodzieniec... trzy razy przybył tu w godzinach, w których pani zwykle nikogo nie przyjmuje.
— Ah! ah! widzicie, — wybuchając śmiéchem zawołała Astarté — a mówiłaś nam Julio, że u was nie ma nic nowego.
— Podzielam zdanie panny Julii, — odpowiedziałem Astarcie, — kapitan Just niedawno postradał ojca, który był przyjacielem pani, ona zaś dopiéro dzisiaj, przy obiedzie mówiła księciu, że kapitan Just dotąd jeszcze tak smutny iż nierad u niéj kogo spotyka; otóż dlatego zapewne przyjmuje go w osobnéj godzinie.
— To na jedno wyniesie, — śmiejąc się mówiła Astarté, — nie masz nic zdradliwszego jak piękne oczy melancholicznych chłopców; zalecam ci tego młodzieńca panie Marcinie, a jeżeli uczynisz mi tę przyjemność i przybędziesz kiedy na filiżankę herbaty do ministeryum sprawiedliwości, także będziesz się mógł popisać z małym kankanem; bo każdy przecież musi nieść swoję cząstkę.
— Za którą płacą nasi panowie, — śmiejąc się rzekłem do panny Astarté, aby ukryć dotkliwe wzruszenie jakie na mnie wywarły te złośliwe spostrzeżenia.
— A wreszcie, — mówiła znowu Astarté, wszystko to dzieje się uczciwie, honorowo. Między sobą o wszystkiém mówimy, ale daléj nie rozgłaszamy, wszyscy jak nas tu pan widzisz, moglibyśmy być strasznemi służącemi, że się wyrażę słowy pana Gavarni.. — ale pewna jestem, że żadnemu z nas zarzucić nie można iż zdradził tajemnicę swojego pana.
— Prawda — wtrącił powiernik deputowanego... Gdyby jednak... chciano!
— Ah bah! — rzekł Leporello, wybuchając śmiéchem — to i twój zawadyaka deputowany ma swoje kawałeczki... to jego mógłbyś wydać na pastwę tłumom wściekłych mężów?
— Nie, figlarzu, nie... ale na pastwę wyborców, nie mniéj jadowitych jak mężowie. Oto i dzisiaj rano melduję panu najznakomitszego z jego wyborców, barana który przewodzi całej trzodzie, jak powiada mój pan, (oni go zawsze oboje z panią nazywają... baranem)... Dowiedziawszy się zatém że przyszedł taran... Niech go djabli wezmą! — wściekle zawołał mój pan, — powiedziałem ci że tylko raz na pięć razy tych panów przyjmuję; mój Boże! jakież to nieznośne!... No, ale kiedy już oświadczyłeś że jestem w domu, to proś. — A skoro baran wszedł, trzeba było widzieć jak się za ręce ściskali, trzeba było słyszéć jak mój pan mówił: dlaczegożeś tak rzadki, kochany panie! dlaczegóż cię nigdy nie widać i t. d.; mimo to jednak skoro baran oddalił się, pan mój powiedział mi: — Jeżelibyś nieszczęściem przyjął tego człowieka prędzéj niż za dwa tygodnie... to cię z nim sam na sam zostawię... I doprawdy strach mię bierze... jak przyjdzie zostać sam na sam z baranem!
— Ah! to wyborne, baran! — wybuchając śmiéchem zawołał Leporello. Wyborne! nie zapomnę tego wyrażenia. Przypomina mi to pewną okoliczność: Rok temu szukałem dla pana lokalu na jego schadzki; wchodzę do przepysznego domu bardzo stosownego do potrzeby; rozmawiam z odźwiernym... Przedewszystkiem mój chłopcze, rzecze mi ten zwierz, winienem uprzedzić cię, że właściciel wymaga czystości w domu. — Cóż więcéj? — czy pan twój trzyma psy? — Nie. — A dzieci? — Nie. ma, ale stara się aby inni mieli, ponieważ są tacy, którzy je mają choć się o nie nie starają. — Czy jest deputowanym? — Nie; ale na cóż te wszystkie pytania? rzekłem odźwiernemu. — Widzisz pan, mieszkał u nas na piątém piętrze pewien deputowany — odpowiada mi cerber — a przez dwa miesiące, te łotry mularze, jego wyborcy, do szczętu wyszlifowali nam schody zabrukaném swém obuwiem a błota było jak na ulicy.
Opowiadanie Leporella wywoływało głośne śmiéchy przerwane dopiero wizytą Gabryeli, gospodyni hrabiego Duriveau.
Przybycie téj kobiéty do najwyższego stopnia podżegło niespokojność i baczność moję. Chwytałem najmniejsze jéj słówko, badałem wyraz twarzy.
— Ah! dobry wieczór moja droga; jakże późno przybywasz! rzekła jéj Julia. — Ciasto i herbata już zupełnie zimne.
I tak jeszcze wielkie szczęście żem przybyć mogła! — odpowiedziała ta już dosyć stara, słuszna, silna, męzkiéj twarzy kobiéta — już wcale nie miałam nadziei służenia ci dzisiaj... Wiesz że mój pan jestto sławny tyran!
— To téż właśnie mówiłam tym damom — odparła Julia — ale jakiż szczęśliwy traf sprowadza cię tutaj?
— Właśnie traf, istny traf! Wystaw sobie że od kilku dni pan był zły jak brytan, co jest prawie zwykłem u niego; wiecie że to jego mania, istne przywidzenie, aby służący nie wychodzili z pałacu bez wyraźnego na to pozwolenia, ha! nieznośny tyran!...
— Co za człowiek!.. co za człowiek!.. rzekła Astarté.
— Już z tego względu, kochana Julio — mówiła garderobiana hrabiego Duriveau, — twoja pani powinna palić świece przed wszystkiémi świętymi, że nie poszła za mojego pana...
— Bardzo wierzę, mówią że patrzeć na niego nie mogła... od czasu jéj zaślubili, on tu i nogą nie postał.
— A pewna jestem że wścieka się ze złości. Ale wracając do rzeczy, proszę go aby mi pozwolił wyjść dzisiaj wieczorem: — Nie! — odpowiedział mi ostro i z miną straszną jak sto djabłów. Oto masz, myślę sobie i czémprędzéj umykam do mego pokoju; bo u niego nie, to nie. Jednak po obiedzie idąc do syna, spotyka mię na schodach... patrzę, to nie ten sam człowiek, wesół, promieniejący, słowem raz go tylko takim widziałam, a było to nazajutrz po pojedynku z biednym markizem de Saint-Hilaire, któremu rozstrzaskał nogę tak, że markiz wkrótce umarł.
— Ah! tak... słyszałam kiedyś o tym pojedynku, odbył się w parku markiza — rzekła Astarté, pan Duriveau kochał się wówczas w jego żonie.
— W istocie, odparła gospodyni, — działo się to na wsi u markiza. Zaszedł on hrabiego u swojéj żony. Bili się, a pan hrabia który o sześćdziesiąt kroków umie kulą przestrzelić kartę, porządnie dał za swoje biédnemu markizowi. Słowem, dzisiaj wieczór, pan zupełnie tak był wesół jak nazajutrz po pojedynku... o! wesół był... okropnie wesół...ha! Moja kochana pani Gabryelo, rzekł, prosiłaś mię abym ci pozwolił wyjść, ale ci odmówiłem. — Tak jest panie hrabio. — No, no, idź, idź, kiedy chcesz, jestem kontent, chcę zatem abyście wszyscy byli kontenci.
— I poszedł sobie daléj.
— I jakiż to mógł być powód tej wesołości? — spytała Julia.
— Właśnie to samo sobie zadałam pytanie, — powiedziała pani Gabryela. O ho! mówię sobie, widzę że się coś nowego święci; muszę koniecznie wiedziéć co to jest, żebym miała co opowiadać na herbacie u Julii. Biegnę więc do pańskiego pokojowca, z którym dobrze sobie żyjemy, bo mu dostarczam bielizny pałacowéj dla jego rodziny która u nas nie mieszka. — Słuchajno Balard! mówię mu. — A co tam? — Pan niedawno byt zły jak szatan, a teraz wesół jak kot co schrupał myszkę? — Nie wiem odpowiada mi Balard. Przy obiedzie szalał z radości. — Ale zkądże taka wesołość? — Nic a nic nie wiem... słowo honoru. — Ej, mój dobry Balard, przecież jesteśmi przyjaciółmi. — Przysięgam ci, moja kochana, to tylko wiem, że w chwili gdy pan miał siadać do stołu, jakiś kommissant przyniósł mi list, na brudnym kawałku papieru, brzydko napisany, a zdaje mi się że nawet zżutym chlebem zapieczętowany. Oddaję ten list panu, który czyta i woła: Nakoniec!... ale to z miną tak zadowoloną jakby już tylko za stryczek miał pociągnąć aby udusił wszystkich których nienawidzi. Wreszcie rzucił list w ogień, a przekonawszy się że już zgorzał, zaczął się przechadzać a raczéj skakać po pokoju, zacierać ręce, gładzić brodę, śmiać się... śmiać jak opętany.
— I nic więcéj nie wiesz? spytałam Balarda. — Nic więcéj moja droga pani Gabryelo, przysięgam... na ostatni tuzin podartych batystowych powłoczek któreś pani raczyła ofiarować dla mojéj żony — odpowiedział Balard. — Musiałam mu uwierzyć... I oto tą najświéższą u nas wiadomością, usłużyć wam mogę... A teraz kochana Julciu, proszę o filiżankę herbaty z rumem, bo mi gardło zupełnie wyschło.
Słowa gospodyni hrabiego Duriveau przeraziły mię. Dziwne przeczucie powiadało mi, że, jak mówiła pani Gabryela, powodem dzikiéj radości hrabiego Duriveau, był jakiś haniebny zamiar; że może pewnym jest swéj zemsty na Reginie. List napisany i zapieczętowany w sposób tak gminny, a nakoniec tak starannie spalony... zdawał mi się wiele znaczącym; bo dowodził stosunków zupełnie obcych zwyczajnym stosunkom hrabiego. Alboż doktór Clément nie powiadał mi że hrabia knując podłą zemstę na Reginę, w najnikczemniejszych i najtajemniejszych miejscach wspólników szukać gotów?... Nakoniec nadzieja dalekiéj jeszcze zemsty nie byłaby tak żywéj radości wywołała w hrabi Duriveau. Cel więc jego blizkim już być musiał; lecz jakiż był ten cel? gdzie i w jaki sposób miał być dopięty?
Uprzedzić Reginę wprost aby się miała na ostrożności, nie było podobna; położenie moje względem niéj nakazywało mi największą ostrożność, mógłbym skompromitować wszystko wydając się przed Reginą jak dalece ona mię obchodzi... wzbudziłbym w niej nieufność, a najmniejsza nieroztropność mogłaby mię natychmiast wydalić z domu. Mogłem wprawdzie napisać jéj aby się strzegła, ale czego? a potem czyżby uwierzyła bezimiennemu pismu, kiedy żartowała z troskliwéj obawy doktora Clément, oświadczając owszem, iż z zadowoleniem walczyć będzie przeciw zamachom pana Duriveau. Gdybym posiadał stanowczą, dokładną wiadomość, ściśle rzeczy biorąc, mógłbym był napisać bezimiennie do księcia jako naturalnego obrońcy Reginy, ale ten na nieszczęście wyjechał do Fontainebleau.
Myśli te tak dalece przerażały mię, że ledwie na chwilę usuwając moję obawę, milczący słuchałem pilnie rozmowy gości panny Julii: aby ile możności przeniknąć czyli hrabia Duriveau umyślnie nie wysłał swéj gospodyni, czyli nakoniec jéj użalanie się na surowość pana nie było tylko zręczném udaniem; ale mimo całą baczność, nic w téj mierze nie dociekłem. Goście panny Julii rozeszli się około piérwszéj z rana, a piękny Fedor, kochanek włoskiej markizy, nie przyszedł wcale.
Księżna rozkazała mi abym czekał na jéj powrót. Zszedłem do apartamentu, roznieciłem ogień w gabinecie, i zapaliłem świécę, gdy wtém turkot powozu zajeżdżającego na dziedziniec, oznajmił mi jéj przybycie. Otworzyłem drzwi przedpokoju... uderzył mię wyraz jej twarzy.
Odjeżdżała z panią Wilson, śmiejąca się, ożywiona, z jaśniejącém okiem, dumném czołem; wracała posępna, blada, a na jéj rysach malowało się znużenie i nuda...
A więc doktór Clément nie mylił się? Zapał do uciech, pociągający księżnę w odment uczt i zabaw byłże rzeczywiście udany? Miałażby Regina tak w obec pani Wilson, jak i w obec świata, że użyję pospolitego wyrażenia, udawać sucha? A teraz kiedy wracała do siebie, kiedy więc niebyło potrzeby udawania, wpadłaż znowu w bolesne znękanie... albo raczéj miałażby ją już dosięgnąć zemsta hrabiego Durireau?
Wszystkie te myśli szybko mi po głowie przebiegły podczas gdy Regina przechodziła do swojego gabinetu. Rzuciwszy salopę na krzesło, rzekła mi:
— Nie zapomnij téż jutro rano o ósméj, dowiedziéć się do mego ojca...
— Nie zapomnę mościa księżno.
Chciałem odejść bo nie dawała mi nowego rozkazu; wtém przywołała mię mówiąc:
— Ponieważ nie wrócisz może na godzinę w któréj będę chciała wyjść, powiész więc na dole aby mi sprowadzono fiakra na pół do dziewiątéj...
— A więc księżna pani pojedzie do wdowy Lallemand? — spytałem Reginy.
Stała przed kominkiem, gdym jéj zadał to pytanie; lecz odwróciła się do mnie z miną tak zarazem zdziwioną i dumną, iż uczułem niestosowność mojego pytania i zawstydzony spuściłem oczy. Księżna zapewne postrzegła moje zakłopotanie, bo rzekła z dobrocią:
— Nie zapomnij pójść do mojego ojca; za powrotem uporządkujesz mi pokoje i kwiaty, tak jak ci to rano zaleciłam.
Wyszedłem zamknąwszy za sobą drzwi od gabinetu.
Mimowolnie zatrzymałem się na chwilę; a dosyć miałem czasu aby usłyszeć jak Regina, rzuciwszy się na krzesło, zawołała głosem utrudzenia nudów i niewysłowionéj boleści:
— Sama... mój Boże!... zawsze sama... o! co za życie!... co za życie!...
Przerażony schwytaniem tej tajemnicy serca, spiesznie oddaliłem się z appartamentów księżny, starannie zamknąłem zewnętrzne drzwi, i wróciłem do mojego pokoju... mamże to wyznać... z myślami nie tyle gorzkiemi jak wówczas gdym widział Reginę jadącą na bal w całym zaślepiającym blasku strojów i piękności..........
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Noc prawie bezsennie przepędziłem; napróżno siliłem się żeby odgadnąć i odwrócić niebezpieczeństwo, jakie przeczułem że groziło Reginie. Wstałem nic nie wymyśliwszy: udałem się do barona de Noirlieu, gdzie nie byłem od czasu jak posłany z listem Roberta de Mareuil widziałem Melchiora mulata. Wrazić gdyby mię poznał, zawczasu przygotowałem się na stosowną odpowiedź, ale nie było potrzeby.
— Księżna de Montbar, u któréj od wczoraj objąłem służbę, przysyła mię tutaj mój panie, — rzekłem mu, — abym się dowiedział o zdrowiu barona de Noirlieu.
— Zdrowie pana barona zawsze jednakowe, — opryskliwie odrzekł mi mulat, — donieś pan o tém księżnie.
Melchior miał minę tak nadętą, tak opryskliwą, iż poznałem że trudno będzie zawiązać z nim rozmowę; mimo to jednak rzekłem:
— Ta odpowiedź mocno zmartwi księżnę panią.
— Być może, — zawsze cierpko odparł mulat i odwrócił się wskazawszy mi drzwi, rozmawialiśmy bowiem w przysionku.
Już miałem odejść, wtém postrzegłem barona w głębi przedpokoju; miał na sobie szary flanelowy szlafrok i podpierał się laską. Wyglądał daleko więcéj skołatany i osłabiony aniżeli wtenczas gdym go widział u drzwi Muzeum. Rysy tego starca miały jednaki zawsze wyraz dzikiego smutku.
Melchior również zakłopotany no widok wlokącego — się zaledwie pana, nakazujące po cichu powtórzył:
— Odejdź... odejdź!
Czekałem jednak i usłyszałem jak baron postrzegając mię spytał:
— Melchiorze... co to za człowiek?
— Ale odejdźże! — jeszcze ciszéj powtórzył mi mulat.
A potém odwracając się do pana, rzekł mu tonem czułego wyrzutu:
— Wróć się pan, panie baronie... Taki zimny poranek... Chodź pan... chodź pan.
I chciał uprowadzić barona który machinalnie się opierał; wtem zbliżywszy się, rzekłem głośno do puna de Noirlieu:
— Przychodzę od księżny de Montbar, dowiedziéć się o zdrowie pana barona.
Ojciec Reginy zadrżał. Na twarzy jego wyczytałem gwałtownie powstrzymaną wewnętrzną walkę; polem wracając się, podczas gdy mulat ciskał na mnie gniewne spojrzenia, spytał mię widocznie wzruszony:
— Jakże się ma moja córka?
— Księżna pani ciągle cierpiąca, panie baronie.
— Regina cierpiąca? — zawołał starzec.
A patrząc na Melchiora zdziwiony i niedowierzający dodał:
— A mnie tego nie powiedziano!
I znowu do mnie zwracając mowę, spytał z zajęciem: — dawnoż to moja córka chora? Na co cierpi? Czy leży w łóżku? Odpowiadaj... ależ odpowiadaj!
Melchior uprzedził mię, mówiąc panu z szyderczym uśmiéchem:
— Niech pan baron będzie spokojny: księżna pani wczoraj była na balu; szczęściem więc jéj słabość jest zapewne bardzo lekka.
— Pani de Montbar była wczoraj na balu? — spytał mię starzec.
— Tak jest, panie baronie, — odpowiedziałem — ale wróciła bardzo znękana... bardzo strudzona.
— Strudzona?... bo wiele tańczyła... powiedział baron i cierpka ironia zajęła miejsce współczucia jakie się malowało na jego twarzy gdy mówił o swojéj córce. Mulat z tryumfującą miną podał rękę panu i obaj weszli w głąb domu.
Mimo złego skutku mojéj rozmowy z ojcem księżny, winszowałem sobie żem odkrył iż baron, jakkolwiek na nieszczęście przekonany iż Regina nie była jego córką, zawsze żywił dla niéj przywiązanie mimo niechęci jaką jéj okazywać usiłował; co większa dostrzegłem że Melchior nienawidzi Reginę i wpływu swojego na barona używa na drażnienie go przeciw córce.
Wyszedłem z domu pana de Noirlieu uszczęśliwiony myślą że opowiadanie wypadku którego byłem świadkiem sprawi przyjemność Reginie, bo przekona ją że baron zawsze w głębi serca żywi dla n:ej przychylne uczucia.
W téj nadziei, zapomniałem prawie o troskach moich z powodu hrabiego Duriveau, lecz nieprzewidziany, napozór nic nieznaczący wypadek, zmienił podejrzenia moje w przerażającą pewność.
Baron de Noirlieu mieszkał na przedmieściu du Roule, idąc więc przez most Ludwika XVI i wybrzeże d’Orsay przybyłem na przedmieście Saint-Germain; dochodząc połowy ulicy de Beaune postrzegam spiesznie na przeciw mnie dążącą garderobiane hrabiego Duriveau, panią Gabryelę. Hrabia mieszkał przy ulicy Uniwersytetu, a zaś pałac Montbar leżał przy ulicy S. Dominika. — Do spotkania mojego z panią Gabryelą zrazu żadnéj nie przywiązywałem wagi, lecz zszedłszy się z kobiétą którą dopiero wczoraj widziałem, uniknąć jéj nie mogłem; poznając mię rzekła:
— Ah! dzień dobry, panie Marcinie, nie spodziewałam się spotkać pana tak wcześnie, a osobliwie tak rano...
— W istocie moja pani, wcześnie, bo dopiéro dziewiąta godzina.
— To téż właśnie o rozpacz mię przyprawia, bo będę musiała biegać na koniec świata aby znaleźć fiakra; w téj porze roku oni bardzo późno na plac przybywają, a pan czeka niecierpliwie.
— Jakto? on co ma tyle pojazdów, chce jechać fiakrem? i panią posyła szukać go, kiedy ma tylu służących?
— To téż nie sama jedna szukam fiakra; marszałek dworu i pokojowiec szukają w innéj stronie. Bah... bo też fiakr, o téj godzinie w naszym cyrkule, a do tego jeszcze w poniedziałek, to rzadkość gdyby biała sroka.
— Jeżeli panu tak pilno, czemuż nie każe zaprządz do powozu?
— Musi zapewne mieć w tém swoje przyczyny że woli jechać fiakrem... już to w tém coś być musi... Balard mówił mi, że dostał list na grubym papierze, podobny do wczorajszego, o którym wspomniałam...
— Doskonale... rzecz śmieszna... gruby list chichem zapieczętowany, który tak bardzo ucieszył pana hrabiego.
— Otóż! otóż dzisiaj rano o ósméj przyniesiono drugi zupełnie podobny, a kommisant miał zlecenie żeby natychmiast pana obudzono; budzony pan zadzwonił jakby wszystkich djabłów chciał zwołać, rozkazał sprowadzić czémprędzéj fiakra. Balard powiedział iż wczorajsza radość ciągle trwała... a nawet wzmogła się, jeżeli się tak wyrazić wolno.
Nagła myśl przebiegła mi po głowie.
Gospodyni dostrzegając moje wzruszenie spytała:
— Co panu jest panie Marcinie?
Opamiętałem się i odpowiedziałem zacnej téj kobiécie z coraz większém zdziwieniem pytającéj mię:
— Ależ, co panu jest?
— Moja pani Gabryelo, myślę że zamiast pani zabierać czas próżną rozmową, mogę pani oszczędzić trudu. Tylko co przechodziłem wybrzeżem Woltera, i widziałem tam na placu kilka fiakrów... pobiegnę i przyprowadzę pani jednego pod bramę pałacu Duriveau.
— Ah! panie Marcinie, zbyt pan jesteś grzeczny że się chcesz tyle trudzić...
— Cóż w tém wielkiego? — powiedziałem odchodząc, — jesteśmy sąsiedzi... za dziesięć minut sprowadzę pani fiakra.
I pobiegłem w kierunku wybrzeża Woltera, podczas gdy pani Gabryela zdala wołała za mną:
— Dziękuję panie Marcinie.
Myśl która tylko co nie pozbawiła mię przytomności była następna:
— Okropne sidła zastawiono na Reginę przy ulicy Marché-Vieux; odwołano się do dobroczynności księżny aby ją wciągnąć w zasadzkę; w tym domu leżącym w głębi odległego cyrkułu, nie ma ani odźwiernego, ani innych mieszkańców prócz napozór sparaliżowanéj kobiéty. Jeden z listów które odebrał hrabia Duriveaa, doniósł mu zapewne że Regina dzisiaj rano przybędzie do domu w którym hrabia ma nadzieje zastać ją. Cóż wtedy zajdzie miedzy księżną a tym człowiekiem nielitościwym i z żelazną wolą... zdolnym poświecić wszystko swój nienawiści i namiętnościom? Na samą myśl o tém, truchlałem.
Jakim sposobem przechodząc z przypuszczeń do przypuszczeń, opartych na dosyć błałém prawdopodobieństwie, nabyłem wreszcie niezawodnego przekonania? z tego dotąd sprawy sobie zdać nie umiem, lecz wiedziałem, czułem że się nie myliłem.
Ofiarując moje usługi gospodyni hrabiego Duriveau, czyniłem to z podwójnego powodu: chciałem pozbawić hrabiego jednéj sposobności dostania powozu, i sam z niego korzystać, gdyż rzeczywiście za powrotem, dostrzegłem fiakra na wybrzeżu Woltera.
Nie wypadło mi uwiadamiać Reginę o zastawionych sidłach; byłbym się zdradził, gdyż obawy moje tylko przeczuciem poprzéć ale udowodnić ich nie mogłem; wreszcie już zapewne wyjechała na ulicę Marché-vieux. Udać się tam osobiście, było to narażać się na spotkanie z księżną, krok ten zaś, którego musiałbym był tłómaczyć się, mógłby skompromitować na zawsze położenie moje względem Reginy.
Każdy więc pojmie ile cierpiałem rozmyślając nad środkami przyjścia w pomoc księżnie; na nieszczęście księcia nie było w mieście; do kogóż więc udać się miałem?
Mimowolna zazdrość ścisnęła mi serce, bom pomyślał o kapitanie Just.
Podać drugiemu... drugiemu... młodemu, przystojnemu, mężnemu i wspaniałomyślnemu młodzieńcowi, sposobność ocalenia kobiéty którą namiętnie kochamy, na to wielkiéj odwagi potrzeba... Miałem tę odwagę.
Przybyłem na wybrzeże Woltera: nie myliłem się, postrzegłem dwa powozy... woźnicą jednego... o łaskawa Opatrzności!.. był ów poczciwiec który mię niegdyś ocalił od śmierci głodu i który odwoził Reginę do domu, po scenie zmyślonego małżeństwa.
— Będę miał dobry dzień... kiedy cię dzisiaj rano spotykam mój zuchu, — wesoło rzekł Hieronim podając mi rękę, — już cię dawno...
— Idzie tu o życie osoby którą kocham jak matkę — rzekłem przerywając Hieronimowi i wsiadając do jego powozu, — teraz nie mam czasu powiedzieć ci więcéj... Czy masz przy sobie papier i ołówek?
— Oto pulares w którym zapisuję moje kursa, odpowiedział Hieronim podając mi go.
— A teraz, — dodał, — dokąd jedziemy?
— Na ulicę Ś-go Ludwika, staniesz na wyspie... w rogu wybrzeża. Ale galopem.
— Jak żelazną koleją! — rzekł Hieronim wsiadając na kozioł: a jego konie, na szczęście świeże, piorunem pędziły.
Przez drogę, wydarłem ćwiartkę papieru z pularesu Hieronima i napisałem ołówkiem:
Wielkie niebezpieczeństwo grozi księżnie de Montbar; hrabia Duriveau schwytał ją to niegodziwe sidła. Udaj się pan natychmiast, na ulicę Marcheieux No. 11. Wejdź, na trzecie piętro, spytaj o panią Lallemnnd; jeżeli nie odpowiedzą, wyłam drzwi, i na przypadek uzbrój się. Muszą tam być zamaskowane drzwi wiodące do innych pokoi aniżeli te które zajmuje pani Lallemand. Fiakr czeka na pana, woźnica jest człowiek pewny.
Fiakr zatrzymał się na rogu wybrzeża, wysiadłem 1i oddałem Hieronimowi napisany bilecik, mówiąc:
— Jedź pod numer 17 na tej ulicy.
— Dobrze.
— Spytaj o kapitana Just.
— Dobrze.
— Powiedz aby mu natychmiast ten bilet oddano.
— Dobrze.
— Tu idzie o życie lub śmierć.
— Tam do djabła!
— Jeżeli kapitan spyta kto przysłał ten bilet, powiész... powiész... że jakiś starzec.
— Bardzo dobrze! — Zawieziesz kapitana na ulice Marché-vieux, przy ulicy Piekła pod No. 11.
— Jakbym już tam był.
— Czy będziesz wracał wybrzeżem?
— Tak jest, tą drogą.
— Jeżeli będziesz wiózł kapitana nie zatrzymuj się; a nie dziw się że wsiądę za twój powóz.
— Rozumiem.
— A potém daléj na ulicę Marché-vieux, co tylko konie wyrwą.
— Jakby koléj żelazna... zaprzągłem Lolo i Lolotkę, bądź więc spokojny.
Już chciał zaciąć konie, lecz wstrzymując się spytał:
— A jeżeli kapitana nie ma w domu?
— To zawsze wracaj tędy... wówczas ja wsiądę do powozu.
— No daléj w drogę! — rzekł Hieronim i pędem zawrócił na drugą ulicę.
Z trwogą czekałem na jego powrót. W razie nieobecności kapitana Just, miałem zamiar sam udać się na ulicę Marché-vieux, i działać nie zwalając wcale na zgubne ztąd dla dalszych moich zamiarów skutki.
Ukryty w cieniu otwartéj bramy, z obawy aby mię kapitan nie poznał, słuchałem czy powóz nie wraca...
Dziewiąta godzina zwolna wybiła na wieży kościoła Panny Maryi. Regina zapewne wyjechała z domu o godzinie pół do dziewiątéj, teraz więc musiała znajdować się blizko ulicy Marché-vieux; jeżeli który służący hrabiego Duriveau znalazł fiakra pierwéj niż gospodyni, to i hrabia także mógł już być w pobliżu domu, w którym rozwiązać się miała straszliwa scena.
Nakoniec turkot powozu dał się słyszeć tuż przy mojéj kryjówce, ostrożnie wyjrzałem... O radości! kapitan siedział we fiakrze, blade i piękne jego rysy gwałtowném wzruszeniem zmienione, tém mocniéj odbijały przy żałobnych sukniach.
Skoro kapitan przejechał obok ukrywającej mię bramy, skoczyłem, pragnąc go dopędzić i umieścić się z tyłu powozu...Wtedy zdarzył mi się śmieszny, że nie powiem okropny przypadek... Belka na której stanąć chciałem, jak to często bywa, otoczona była półkolem najeżoném ostremi kolcami... Fiakr dążący po pochyłości, pędził tak prędko, iż niepodobno było abym biegnąc, długo mógł go ścigać, trzymając się tylnych rysorów... Powziąłem więc rozpaczliwy zamiar przeskoczyć żelazne kolce, rachując na dawną sprężystość i przypominając sobie skok po bagnetach, tak często w dzieciństwie wykonywany. Niespodzianym szczęściem dopiąłem mojego zamiaru... lecz powóz o coś trącił, zachwiałem się w chwili gdy stawałem na desce i jedno ostrze mocno mi w nodze utkwiło. Nie znajdując pasa któregobym mógł uchwycić się, jak mogłem uczepiłem się wierzchu powozu przycisnąwszy kolana do pudła, a za najmniejszą utratą równowagi cały paść mogłem na ostre kolce.
Nagle powóz zatrzymał się; Hieronim musiał zapewne przypomniéć sobie że niebezpieczną, nawet niepodobną było rzeczą dostać się za jego powóz, stanął na koźle i niespokojnie odwrócił ku mnie poczciwe swe oblicze.
Dałem mu znak aby ruszał daléj i w téj chwili słyszałem jak kapitan Just wołał:
— A co to?... Ruszaj żywo, do pioruna!... Masz czterdzieści franków za kurs... ale galopem!
— Hej! wio! — zawołał Hieronim.
Ale mimo że konie popędzał, poczciwiec znalazł sposób obrócić się i przywiązać do kozła jeden koniec długiego lejca a drugi rzucić ku mnie mówiąc:
— Trzymaj się tego... a będziesz bezpieczny.
Turkot kół pokrył głos Hieronima, kapitan nie słyszał go zapewne, a ja dzięki dowcipnéj pomocy woźnicy, zdołałem przecież utrzymać się, choć mi noga mocno bolała, osłabła i krew płynęła pod odzieżą.
W pobliżu ulicy Marché-vieux, chciałem zsiąść z obawy aby mię kapitan Just nie postrzegł: wyrachowawszy zatém odległość i zapęd powozu obróciłem się i znowu za jednym poskokiem przesadziłem najeżone kolcami półkole i skoczyłem na ziemię. Powóz ruszył daléj i zawrócił na ulicę Marchć-vieux. Zdjąłem chustkę od szyi i mocno nią nogę ścisnąłem, co mi przynajmniéj na chwilę wielką ulgę sprawiło.
Wchodząc na uliczkę, spostrzegłem stający na rogu fiakr, którego konie potem pokryte były.
— Czyś tu nie przywiózł, mój kochany, spytałem woźnicę, jakiegoś pana, — słusznego bruneta z ulicy Uniwersytetu?
— Tak jest mój chłopcze, przywiozłem, a jechałem że aż konie ustały... Ale dał mi dziesięć franków na piwo... to nie żal trudu. Teraz konie muszą trochę wytchnąć nim daléj ruszę...
— A dawno tu przyjechałeś?
— Najwięcéj kwadrans.
— Nie widziałżeś czy zajeżdżał na tę ulicę drugi fiakr?
— Tak jest... pięć minut temu... Pędził także jak opętany. No widać że to dobry dzień dla nas, i...
— Ale piérwéj? czy nie zajechał na tę ulicę jeszcze inny fiakr?
— Ah! tak; może dziesięć minut temu; przybyła niebieska karyolka z białym koniem... Ale ta jechała sobie powoli... bo wiozła kobiétę.
Niéma wątpliwości, hrabia Duriveau przybył tu przed Reginą...
Szczęściem kapitan Just zdążył prawie natychmiast za nią.
Szybko wbiegłem na ulicę Marché-Vieux. Hieronim stał pod numerem 11.
— Tyś raniony, do pioruna! — rzekł widząc że mam związaną nogę.
— A kapitan gdzie? — spytałem.
— Wyskoczył z powozu nie czekając nawet aż mu stopień spuszczę.
— I nie kazał ci iść za sobą?
— Nie... ale zdaje się za tam gorąco będzie, widziałem pistolet z pod surduta.
— Czekaj tu mój przyjacielu — rzekłem wpadając do sieni, — ale ani słowa o mnie przed kapitanem.
— Bądź spokojny — powiedział Hieronim, głaszcząc konie, — będę niemy jak Lolo i Lololla.
Spieszyłem na trzecie piętro, gdzie mieszkała wdowa Lallemand; drzwi do pierwszego pokoju były otwarte, słyszałem grzmiący głos kapitana Just mówiącego do mniemanéj choréj:
— Powiadam ci że księżna de Montbar jest tutaj...
— Niestety! mój dobry panie... — płaczliwie odpowiedziała kobiéta, — zapewniam pana, że jéj tu nie ma...
— Jest... schwytałaś ją w sidła... nędznico!
— Niech niebo skarżę moje dziécię, które tu pan widzisz, jeżeli wiem co odemnie chcesz, łaskawy panie.
— Panie, nie czyń nic złego mojéj mamie, — zawołało dziecię płaczliwie.
— Gdzie księżna? — okropnym głosem wrzasnął kapitan, zapewnie gwałtownie wstrząsając tą obłudną kobiétą, bo przestraszona rzekła:
— Łaski! łaski!... pan mi rękę złamiesz!
— Mamo!... o! mamo! — wołało dziecię.
— Mój Boże! widzisz pan przecie że mamy tylko te dwie nędzne izby... — powiedziała kobiéta — gdzież więc podziałybyśmy księżnę?...
Nagle doszły mię głuche, stłumione krzyki pochodzące z pokoju przyległego izbie w któréj leżała mniemana chora, z pokoju jak domyślałem się zamaskowanego.
Był to głos Reginy; wołała:
— Pomocy! — pomocy!
Wnet usłyszałem mocny łoskot, niby gwałtownym uderzeniem obalonéj ściany... krzyki Reginy pierwéj przyćmione, były teraz głośne.
Na chwilę wszystko ucichło, potém słyszałem szamotanie się, zwykle gwałtownéj walce towarzyszące.
Łoskot ten przybliżył się, jakby walkę toczono przy drzwiach pod któremi słuchałem.
Mimo gwałtownéj ciekawości chciałem się oddalić aby mię nie spostrzeżono, gdy ujrzałem w kącie schody wiodące zapewne na poddasze nad sąsiednią izbą; pobiegłem na nie i znalazłem się na strychu oświetlonym przez małe okienko; przyłożyłem ucho do sufitu izby mniemanéj paralityczki, i wyraźnie słyszałem dalszą walkę, oraz następne wykrzyki:
— Panie! — mówił hrabia Duriveau głosem chrapliwym, zdyszałym, — człowiek dobrze wychowany nigdy nie bije!...
— Pan dobrze wychowany? — odparł kapitan Just, nie posiadając się z gniewu.
— Pani! — mówił hrabia jąkając się z wściekłości, — panie... jest to... walka tragarzy...
Łoskot trwał jeszcze chwilę; potém usłyszałem głos kapitana Just mówiącego do Reginy:
— Przebacz pani, żem wobec ciebie ukarał tego człowieka... nie byłem panem mojego oburzenia... A teraz...
— O! teraz — mruknął pan Doriveaa, zapewne już uwolniony z uścisków kapitana, — będzie to pojedynek na śmierć... czy rozumiesz pan?... na śmierć!...
— Dla Boga! ona mdleje! — zawołał kapitan, — pani! przyjdź do siebie!...
Potém, oburzony zapewne i uniesiony śmiałością pana Duriveau, który nie oddalał się, zawołał:
— Ale czy nie widzisz, że twój widok zabija ją!... nędzniku! czyż trzeba żebym cię ze schodów zrzucił?
— Zajmuj się proszę tą kochaną księżną — z szyderczą wściekłością odparł hrabia, — odsznuruj ją?... masz piękną sposobność...
— I nikt... nikt... żadnéj pomocy! — Ona mdleje!.. ta kobiéta i jéj córka umknęły... mówił kapitan zapewne na ręku trzymający Reginę — o Boże! co tu począć?
— Pięć minut późniéj a byłbym pomszczony! — z nieposkromioném zuchwalstwem — rzekł hrabia Duriveau. — No... to się jeszcze da naprawić... Zazdrościłbym ci... piękny kapitanie... gdybym cię wkrótce nie miał zabić: bo wkrótce bić się z tobą będę, czy rozumiesz?... bić się będę na pistolety... Piérwszy strzelę... to moje prawo... i trafię ci w samo serce... rękę mam pewną... dzisiaj wieczór powie ci to markiz de Saint-Hilaire... tam u umarłych...
— Bogu niech będzie chwała!... ona przychodzi do siebie... — zawołał Just; Pani, nie lękaj się, jestem tu...odwagi... pójdź pani!
— Ah! moja kochana księżno — zuchwale powiedział hrabia Duriveau, nie chciéj przypadkiem rozgłaszać, że cię schwytano w sidła... nikt ci nie uwierzy, przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności... Świat uwierzy mi i powie, żeś tu dobrowolnie przybyła... i nie piérwszy raz... i że kapitana przywiodła wściekła zazdrość. Nie zdoła on temu zaprzeczyć, bo go wkrótce zabiję... Dla mnie więc chluba, a dla ciebie kochana księżno, hańba! Tak przynajmniéj staną rzeczy nim się czego lepszego doczekamy.
— Racz pani oprzéć się na mnie... rzekł kapitan do Reginy, która już zapewne odzyskała przytomność...
Dosyć powolne kroki przekonały mię, że Regina wychodziła wsparta na ramieniu kapitana Just.
— Do widzenia, kochana księżno, — odezwał się jeszcze zuchwały głos hrabiego Duriveau..
Potém dodał tonem zajadłéj nienawiści:
— Za trzy godziny stawię się u pana z moimi sekundantami, mości Just Clément... Czekaj pan na mnie.
Kapitan nie odpowiadając na to ostatnie wyzwanie, uprowadził Reginę.
Ich kroki zupełnie się oddaliły; i już słyszałem tylko same przerywane stąpania hrabiego Duriveau.
Wtedy puszczając wodze powstrzymywanéj dotąd wściekłości, zawołał:
— Policzkowany... deptany nogami w obec téj dumnéj kobiéty... O! nie daruję temu człowiekowi... zabiję go... Piekło wre w mojéj duszy... Gdyby nie on... byłbym pomszczony. Przez dumę, księżna umarłarby raczéj niżby mię wydała, a przez bojażń, możeby tutaj jeszcze nie raz przyszła... O! ten człowiek... ten człowiek! i jeszcze trzy godziny czekać muszę!!
Hrabia Duriveau wychodząc dodał:
— Lallemand umknęła... dobrze zrobiła... ona mię nie zdradzi... zamknijmy jakkolwiek te drzwi... których zamek odbił ten na pól zmarły kapitan.
Sądziłem że hrabia już oddalił się, wyszedłem więc z kryjówki; ale nie chciałem opuścić tego domu nie obejrzawszy poprzednio miejsca walki.
Obalona ściana nie zasłaniała już wejścia do dwóch pokojów przytykających do izby mniemanéj choréj. Pokoje te wybite kobiercami, ozdobione były z niejakim zbytkiem; porozrzucane meble świadczyły o gwałtownéj walce.
Myśl, że już po raz drugi, niepostrzeżony, znakomitą przysługę wyświadczyłem Reginie, niewypowiedzianą przejęła mię radością... lecz niepokoiło wspomnienie na niebezpieczeństwo grożące kapitanowi Just; pojedynek bowiem uważałem za rzecz nieuniknioną, a znałem odwagę i zręczność hrabiego Duriveau; srodze zatém wyrzucałem sobie mój postępek... a nawet nazwałem go podłością....
A jednak do kogoż udać się miałem w nieobecności księcia? Gdyby tylko chodziło o narażenie się na niebezpieczeństwo, byłbym się na nie z radością odważył; lecz, niestety! moje stanowisko, samo nawet poświęcenie zabraniały mi wszelkiego rycerskiego wmieszania się... Obawa więc skutków nieszczęsnego pojedynku, w którym poledz mógł syn mojego dobroczyńcy, zatruła mi jedyną radość któréj kosztować mogłem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po wyjściu z tego domu, nie widziałem już Hieronima, musiał odwieść księżnę. Rana, o któréj zapomniałem w obec téj wzruszającéj sceny, teraz srodze mi dolegała; spieszyłem się z powrotem do pałacu Montbar, bom dzisiaj zupełnie zaniedbał służby; nie chciałem narazić się na naganę ze strony księżny, i trudnoby mi było wytłómaczyć się z nieobecności przez cały poranek.
W kwadrans późniéj spotkałem fiakra, wsiadłem, a przez roztropność kazawszy mu się zatrzymać na końcu naszéj ulicy, o południu przybyłem do pałacu Montbar.
Czémprędzéj chciałem pójść do mojéj stancyi, i zmienić krwią zbroczoną odzież; lecz na schodach spotkałem pannę Julię, która widząc mię, zawołała:
— Ah! dla Boga, zkądże tak późno wracasz panie Marcinie?... pani już cię dziesięć razy wołała... Trzeba było uprzedzić mię, byłabym cię wyręczyła w służbie. — Pani wróciwszy, nigdzie nie zastała ognia... a nadto, jadąc zasłabła... bo blada była jak trup i drżała jak listek... Prosiłam żeby się położyła... lecz nie chciała, a tylko raz wraz dzwoni i pyta czy już wróciłeś...
— Mocno mię to martwi, panno Julio, że się spóźniłem, — ale, patrz panna... oto moja wymówka...
— Ah! dla Boga!... pan masz krew na spodniach... a ta chustka na nodze...
— Bardzo ślizgo! biegłem, potknąłem się o kupę śmieci wyrzuconą na chodnik... i padłem na rozbitą butelkę...
— Biedny chłopcze... i mocno zapewne cierpisz?
— Teraz już mniéj; ale zrazu iść nie mogłem... sądzę że to drobnostka, idę czémprędzéj przebrać się i zaraz schodzę do księżny.
W dziesięć minut później wszedłem do salonu w którym zwykle przesiadywałem, wtém usłyszałem nagły odgłos dzwonka.
Pobiegłem do pokoju księżny, i bojaźliwie uchyliłem drzwi. Ujrzałem Reginę okropnie bladą, zmienioną, lecz spokojną.
— Już dziesięć razy dzwonię! — rzekła mi ostro. Powinieneś tu być od godziny, ósméj, a już pół do pierwszéj... w istocie, to nie do uwierzenia... szczególnie rozpoczynasz służbę...
— Racz księżna pani przebaczyć... dzisiaj... Ale...
— Ja nie pojmuję takiego niedbalstwa!... Czego innego spodziewałam się po twojéj gorliwości... i właśnie... kiedy cię tyle potrzebuję...
Potém przerywając sobie zimno dodała:
— Ale dosyć tego... wiem że jesteś... zadzwonię jeżeli mi będziesz potrzebny.
Wyszedłem, do żywego dotknięty surowością księżny; lecz miałem ją za wytłómaczoną... nieznała powodu mojéj niepojętéj nieobecności.
Zaledwie dziesięć minut upłynęło, a dzwonek księżny znowu dał się słyszéć.
Regina ciągle była blada, rysy jéj świadczyły jeszcze o boleśnie powstrzymywanéj niespokojności; lecz mówiła do mnie już nie porywczo i cierpko, ale łagodnie i przychylnie:
— Panna Julia powiedziała mi żeś się mocno skaleczył, — rzekła — i żeś dla tego uchybił twojéj służbie... Dlaczegożeś nie powiedział mi tego od razu?
— Pani...
— Wprawdzie, — z dobrocią dodała Regina, — nie miałeś czasu wyznać mi to... Czy bardzo cierpisz?
— Trochę... mościa księżno.
— Czy możesz... bez wielkiego bólu... odbyć kilka kursów powozem?
— Mogę, mościa księżno...
A gdy widocznie zakłopotana wahała się, rzekłem:
— Nie mogłem uwiadomić dzisiaj rano księżny pani, żem widział pana barona de Noirlieu.
— Widziałeś mojego ojca? — zawołała zdziwiona. — Widziałeś go?...
— Tak jest, mościa księżno.
I opowiedziałem jéj moje spotkanie z baronem i Melchiorem.
Regina starała się ukrywać wzruszenie, gdym jéj opowiadał z jakiém zajęciem ojciec zrazu wypytywał mię o nią, dostrzegłem jednak w jéj oku łzy szczęścia; jej twarz zmartwiona, na chwilę rozjaśniła się. Wtém spojrzała na zegar, zadrżała i znowu ponura, niespokojna, zawołała:
— Piérwsza godzina... dla Boga!... już...
Myśliła zapewne o pojedynku kapitana Just.
I nie bez kłopotu wymawiając szybko i dobitnie każde słowo:
— Doktór Clément, rzekła, umieścił cię u mnie... ja go szanowałam jak ojca...
Nieszczęśliwa wszelkich sił dobywała aby ukryć niespokojność i wzruszenie głosu.
— Księżna pani zna całą moje wdzięczność dla doktora Clément, — odpowiedziałem.
— To téż dla tego właśnie, śpiesznie podchwytując moje słowa, dodała, — dla tego z góry już pewna jestem twojéj gorliwości... i wyrozumiałości w wypełnieniu zlecenia, które dotyczy pana kapitana Just...
Mimo wysilenia, Regina ukryć nie mogła ani okropnéj niespokojności ani dziewiczego wstydu, wywołanego zapewne kłamstwem, którego się dopuścić musiała.
— Dzisiaj rano... mówiła znowu, — dowiedziałam się... przypadkiem... od pewnéj osoby... przyjaciółki... że w skutku nie wiem jakiéj kłótni...pan Just Clément... ma mieć pojedynek.
— On, pani... o! mój Boże! — zawołałem udając zdziwienie i obawę.
— Pojedynek ten — jak mi powiadano... jeszcze dzisiaj ma nastąpić... Pan Just Clément jest synem... człowieka, który zawsze dawał mi dowody ojcowskiego przywiązania; tak jestem niespokojna, że chciałabym wiedziéć... czy wieść o tym pojedynku jest rzeczywistą.
Zlitowałem się nad Reginą: już jéj sił brakowało; oparła się o marmurowy kominek.
— Nic łatwiejszego, mościa księżno, — rzekłem, — udam się natychmiast do pana kapitana Just; mieszka w domu doktora... obaczę Zuzannę, która wychowała pana Justa... i od niéj... dowiem się o wszystkiém.
— Dobrze... — żywo odparła księżna — a gdyby przypadkiem... czemu wierzyć nie chcę, ten nieszczęśliwy pojedynek... miał miejsce... dzisiaj... wkrótce...
I usta Reginy konwulsyjnie drgały.
— Nie powrócisz...
— Aż donieść pani, że pan Just nie został raniony, bo dzięki Bogu, słyszałem nieraz jak zmarły doktór powiadał że jego syn jest najlepszym strzelcem w całym pułku.
— Doprawdy? — z mimowolném i pełném nadziei uniesieniem zawołała Regina.
Potém spiesznie dodała:
— Ale żywo... czas ucieka... bierz powóz... jedź... jedź...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pół godziny potém, byłem u kapitana.
Późniéj dowiedziałem się o układach, które poprzedziły pojedynek, układach dziwnych ale dowodzących energii i zimnéj krwi kapitana, oraz jego przewidującej troskliwości o spokój Reginy i znajomości szatańskiego charakteru hrabiego Duriveau.
Oto co nastąpiło:
Just nim wrócił do domu, udał się do dwóch dawnych kolegów, ze szkoły politechnicznéj; na szczęście zastał ich w domu. Jeden był oficerem w artylleryi, drugi oficerem w inżynieryi. Pewny już tych świadków, — bo spodziewał się odwiedzin hrabiego Duriveau, — wstąpił jeszcze do innego jeszcze przyjaciela, znakomitego prawnika i adwokata którego także zastał w domu. Tych trzech przyjaciół przywiózł do siebie, uprzedziwszy ich o co chodzi.
O godzinie drugiéj piękny powóz stanął przed domem doktora. Dwaj ludzie odznaczającéj się powierzchowności wysiedli z niego i spytali o kapitana Clément.
Zuzanna wprowadziła ich.
Osoby te, świadkowie hrabiego Duriveau, zastali kapitana Just z dwoma oficerami i adwokatem: przywitano się jak najgrzeczniej, a jeden ze świadków hrabiego Duriveau rzekł do kapitana:
— Pan ciężko obraziłeś hrabiego Duriveau, mojego przyjaciela; żąda on zadosyć uczynienia i jako obrażony wybiera pistolet. Inne warunki pojedynku, ułożymy z tymi panami... zapewne pańskimi świadkami.
— Panie, — odpowiedział kapitan — racz mi odpowiedziéć na jedno pytanie... Czy wiesz dla jakiego powodu, pan hrabia Duriveau zaszczyca mię swém wyzwaniem?
— Wiem doskonale. Pan hrabia Duriveau oświadczył nam że chodzi o nieszczęśliwe współubieganie się o względy jednéj osoby. Pan hrabia był nawet tyle wyrozumiałym że zataił przed nami nazwisko kobiéty, która spowodowała tę nieszczęsną kłótnię — dopiéro po pojedynku postanowił odkryć nam tę kobiétę.
— Ah! ha, tego się właśnie spodziewałem — odrzekł kapitan spojrzeniem porozumiewając się z przyjaciółmi.
Potém dodał:
— Wszak pan hrabia Duriveau czeka tu, u moich drzwi?
— Tak jest.
— Nie bylibyście panowie łaskawi prosić go aby się tutaj raczył pofatygować?
— Ależ panie... to spotkanie...
— Nie ja będę miał zaszczyt mówić z panem hrabią Duriveau, odparł kapitan.
— A któż taki?...
— Ten pan... — rzekł kapitan wskazując na prawnika.
— Czy ten pan jest także pańskim świadkiem?
— Ten pan jest moim przyjacielem...
— W takim razie, — powiedział mocno zdziwiony świadek hrabiego Duriveau, — nie widzę potrzeby...
— Panie, — zaczął znowu kapitan Just, — oświadczam, że cofam się i odmawiam wszelkiego zadosyć uczynienia hrabiemu Duriveau, jeżeli nie przystanie na rozmowę z tym panem, któréj żądam koniecznie.
— Ależ panie...
— Ależ panie, — stale powtórzył kapitan Just... Chciej pan przynajmniéj naradzić się z panem Duriveau względem warunku, który zakładam.
— Słusznie, słusznie, — rzekli świadkowie.
I wyszli.
W pięć minut później wrócili z hrabią Duriveau.
— Czy pan hrabia zezwala? — spytał kapitan.
— Zezwala, potwierdzająco odpowiedział jeden świadek.
— Raczcie panowie pofatygować się tutaj, — rzekł kapitan do świadków hrabiego i do swoich.
Pan Duriveau pozostał sam na sam z adwokatem.
Był to człowiek małego wzrostu, spokojnéj i szyderczéj miny; nosił niebieskie okulary i trzymał pod pachą grubą księgę o różnokolorowych brzegach. Z wszelką grzecznością dał znak panu Duriveau aby usiadł.
— Z kimże mam zaszczyt mówić? spytał hrabia.
— Z adwokatem Dupont.
— Z panem Dupont... adwokatem? — dumnie rzekł zdziwiony pan Duriveau — cóż to ma znaczyć? po co tu adwokat?
— Aby wykonał swój obowiązek, mój panie.
— Obowiązek? Ab! to chyba żart.
— Czy pan znasz 322 artykuł kodexu kryminalnego? spytał prawnik.
— Jak panie? — zawołał hrabia Durireau, z coraz większém zdziwieniem patrząc na adwokata.
— Oto jest ten artykuł, dodał adwokat.
I czytał:
— Ktokolwiek dopuści się zamachu na wstyd, dokonanego lub usiłowanego, z gwałtem połączonego, karany będzie zamknięciem.
— Panie! — zawołał pan Duriveau.
— Czy pan wiesz co to jest zamknięcie? — ciągnął dalej prawnik:
— Ale nakoniec...
— Posłuchaj pan, powiedział adwokat przerywając hrabiemu Duriveau.
I czytał co następuje:
— Skazany na zamknięcie, osadzony będzie w domu kary, i użyty do prac, których owoc w części na korzyść jego obrócić można.
Potém szyderczo poglądając na bledniejącego hrabię, adwokat dodał:
— Uważam że pan hrabia posiadasz wszelką kwalifikacją, potrzebną dla pragnących dostać się tam gdzie robią krajczane trzewiki; i że tym sposobem możesz pan pomnożyć swoje trzy do cztéry kroć sto tysięcy liwrów dochodu, o trzy lub cztéry soldy zarobku dziennego, uprzyjemniając sobie wolne chwile, bądź w Melun, bądź w Poissy, bądź w inném miejscu kary.
Hrabia Duriveau zdziwiony, osłupiały, nie mógł się zdobyć na odpowiedź.
Adwokat z niezachwianą zimną krwią mówił daléj:
— Pan zastawiłeś niegodziwe sidła no najuczciwszą kobiétę, i na niéj chciałeś się dopuścić najnikczemniejszego gwałtu...
— Panie! — zawołał blady z wściekłości hrabia, — strzeż się...
— Cicho... nie tak głośno... spokojnie... albo ja głos podniosę, — zawsze z zimną krwią powiedział adwokat — i powiem pańskim świadkom... coś pan tak roztropnie przed nimi ukrył... tojest, wyjawię im całą niegodziwość postępowania, która jedynie spowodowała kapitana Just, że pana tak mocno obraził.
Na tę groźbę pan Duriveau oniemiał.
Adwokat mówił daléj:
— Zbrodnia któréj się pan dopuściłeś, zasługuje na powyższe kary... bezzwłocznie zajmę się zebraniem wszelkich okoliczności do wyjaśnienia téj niegodnéj sprawy... Tym sposobem umniejszę pracy sądowi indagncyjnemu.
— Zbrodnia? indagacyjny sąd?... Cóż znowu? pan mię chyba bierzesz za dziecko! — rzekł pan Duriveau odzyskując swą zuchwałą śmiałość. — Nie wiész więc że pod tym względem nie ma na świecie człowieka, któryby, nawet kilka razy w życiu, nie uczynił gwałtownego zamachu na wstyd kobiét który m się zalecał. Eh! do licha... panie adwokacie, wszakże w tym tylko zamiarze zalecamy się kobiétom. Czy panowie o tém nie wiecie w waszym pałacu sprawiedliwości?
— Ah! wszystko co pan mówisz... jest bardzo, bardzo piękne... z punktu widzenia Regencyi; lecz z punktu widzenia kodexu kryminalnego, jest przeciwnie bardzo głupie... Prokurator królewski nie powinien znać (tak się wyrażamy w naszym pałacu) zamachów na wstyd... na które kobiéty nie uskarżają się... lecz przeciwnie... wydaje niezwłocznie rozkaz stawienia przed sądem nędznika (również wyrażenia używane w pałacu, który wciągnął uczciwą kobiétę w sidła, aby mimo jej łez i krzyków mógł się na niéj dopuścić niegodziwych gwałtów... Po udowodnieniu występku, pański zaś jest aż nadto udowodniony, zbrodniarz skazany zostaje na hańbiącą karę... To panu trochę nie do smaku? na swoję niegodziwość nie zapatrywałeś się pan z tego stanowiska... dziwna rzecz... a jednak pan tak mocno przekonany byłeś żeś się dopuścił oburzającéj podłości, iż świadkom swoim nie śmiałeś Wy znać przyczynę tego pojedynku... Była to wreszcie bardzo chwalebna roztropność... bo nie sądzę aby człowiek honoru chciał być pańskim sekundantem, gdyby znał całą prawdę.
— Widzę że kapitan Just... bić się nie chce i szuka tylko pozoru dla swéj podłości — z goryczą rzekł pan Duriveau.
— Podług mnie kapitan Just powinienby odmówić kruszenia swojéj prawéj żołnierskiej szpady z człowiekiem którego jutro odesłać może przed sąd przysięgłych. Lecz kapitan dla pewnych przyczyn raczy bić się, ale pod warunkami...
— Obaczmyż te warunki... mój panie... i skończmy, rzekł pan Duriveau z wściekłością zaciskając zęby, — jakież więc podaje?
— Pan kapitan Just nie podaje... lecz nakazuje swoje warunki.
— Doprawdy?
— Tak jest; i oto są; Naprzód przystając na pojedynek któryby mógł odrzucić, uważa za rzecz śmieszną, narażać się na pewną śmierć... a to z powodu pańskiéj pretensyi do piérwszego wystrzału.
— Jestto moje prawo, korzystam więc z niego.
— Dajże mi pan pokój z tém prawem zabijania ludzi bez narażenia się na żadne niebezpieczeństwo... pan sobie szydzisz ze świata... Tak być nie może; i będzie następnie: Wiadomo... że pan doskonale robisz szpadą, a kapitan także strzela wybornie... jego przyjaciele mocno się z tego cieszą; siły zatém są równe: panowie bić się będziecie na szpady.
— Nie,... ja obstaje przy mojém prawie.
— Więc pan odrzucasz szpadę?
— Tak jest.
— Dobrze, — rzekł adwokat wstając, — idę więc wyjawić pańskim świadkom prawdziwą przyczynę pojedynku... i jeszcze dzisiaj wieczór składam prokuratorowi królewskiemu zażalenie przeciwko panu...
— Przystaję więc na szpadę! — wstając z rozpaczą zawołał pan Duriveau.
— Za pozwoleniem, jeszcze nie koniec.
— Jakto?... jeszcze?
— Tak sądzę, — powiedział adwokat. — Uprzedzam pana, że jeżelibyś śmiał wyrzec choć słowo, choć jedno słowo, uwłaczające honorowi kobiéty któréj nazwiska nie wolno panu odtąd pod żadnym pozorem wymawiać... skarga przeciwko panu natychmiast złożona będzie w sądzie kryminalnym...
— Panie...
— Ostrożność ta przedsiębierze się dla niedopuszczenia abyś pan rozsiewał potwarze jakiemi groziłeś, to też zważ pan dobrze: haniebny ten interes albo pogrążony zostanie w najgłębszéj tajemnicy... albo też o ile można najjawniéj rozgłoszony będzie... Kapitan działa w ten sposób, rozumie się nie dlatego iżby miał pana oszczędzać, lecz raczéj aby ochronić najszlachetniejszą w świecie kobiétę od bolesnéj zawsze gadaniny... którą ona wreszcie stłumić potrafi ze szkodą pana, jeżeli ją do tego zmusisz swojém oszczerstwem: następstwem zaś téj gadaniny, dla pana będzie więzienie i hańba... dla niéj zaś współczucie i szacunek.
— Spodziewam się... że już wszystko, — powiedział hrabia Duriveau z niedołężną wściekłością, widząc że zniweczono jego niegodziwe zamiary. — Przyjąłem szpadę... Już późno.
— Jeszcze parę słów... co najlepszego na ostatku... mówił znowu prawnik — oznajmisz pan swoim świadkom, w obecności świadków pana kapitana Just, to co następuje: — „Powiedziałem, moi panowie, że przyczyną pojedynku jest zazdrosne współzawodnictwo, ale omyliłem się.”
— Ja mam odwoływać?... o! nigdy.
— Po co te skrupuły! — rzekł adwokat wzruszając ramionami, — dodasz pan nadto: — „Przysięgam na honor że powodem pojedynku jest... spór... polityczny (lub jaki inny, w podobnym rodzaju).”
— Ja mam fałszywie przysięgać! mam krzywdzić honor, — zawołał pan Duriveau, — mam się narażać na spodlenie! Pan chyba oszalałeś!
— Tylko pan nie bądź tak bardzo delikatny.
— Panie adwokacie! — wściekle zawołał pan Duriveau.
— Cicho!... spokojnie!... albo wszystko wyjawię pańskim świadkom. powtarzam więc: Przysięgniesz pan na honor że żadne współzawodnictwo nie wchodzi w wasz pojedynek. Oto po prostu dlaczego zakładamy ten warunek: Kapitan Just będzie miał rękojmią pańskiego milczenia: 1° w obawie aby panu nie wytoczono kryminalnego procesu; 2° w obawie abyś się pan nie spodlił publicznie co miałoby miejsce, gdybyś pan przysiągłszy na honor, w obce ludzi honorowych, że przyczyną tego pojedynku nie jest żadne miłosne współubieganie... pokusił się potwarzać wiadomą panu osobę.
— Nie... nigdy nie odwołam tego com powiedział.
— A więc, — wstając rzekł adwokat, — pańscy świadkowie zaraz się o wszystkiém dowiedzą...
— Mniejsza z tém! znajdę drugich... w przystępstwie szaleństwa zawołał pan Duriveau, — wymierzę policzek kapitanowi Just, i zmuszę go aby mi sam dopomógł w znalezieniu świadków...
— Daj pan temu pokój, — szyderczo rzekł adwokat, — przekonałeś się pan dzisiaj rano że kapitan Just ma silne, pięści... Otóż gdybyś pan nieszczęściem ośmielił się podnieść rękę na niego, to on wzajem miałby zaszczyt po raz drugi utraktować swojemi razami i wytoczyć panu kryminalny proces.
— Zgoda zatem na wszystko... zawołał do ostateczności przywiedziony hrabia. — Ale niech się bynajmniéj biję.
— Natychmiast będziesz pan miał zadosyć uczynnie. Pan kapitan Just zważywszy trudność doboru stosownego zakątka, w którymbyście panowie mogli spokojnie pościnać sobie głowy, osądził że jego ogród... możesz go pan ztąd widziéć... będzie najdogodniejszém miejscem... Patrz pan... przez to okno. — Co do broni, nasi świadkowie przynieśli z sobą dwie pary wybornych szpad...
— Dobrze, dobrze; — odparł hrabia Duriveau, odzyskując zimną krew, — wszystko przyjmuję, na wszystko zgadzam się, ale niech raz przecie mam szpadę w ręku... a tego człowieka przedemną...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Hrabia Duriveau należycie dopełnił żądane odwołanie, przysiągł na honor że powodem pojedynku nie jest bynajmniéj zazdrosne współzawodnictwo, lecz raczéj spór polityczny.
Spotkanie miało miejsce w ogrodzie domu doktora.
Walka była zajadła.
Hrabia Duriyeau dał dowody wielkiego męztwa; chociaż pchnięty szpadą w udo, walczyć nie przestawał i również przeszył rękę kapitana Just, lecz powtórnie pchnięty w prawy bok, dłuższéj już walki wytrzymać nie mógł.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pół godziny po pojedynku, doniosłem Reginie że kapitan Just lekką tylko otrzymał ranę.
Odwaga aż dotąd nie opuszczała tej nieszczęśliwej kobiéty...
Lecz wkrótce kolana ugięły się pod nią... i ledwo miałem czas zawołać pannę Julią, którą zostawiłem przy księżnie.
Pomiędzy papierami mojemi znajduję urywki dziennika pisanego podczas pobytu mojego w hotelu księcia de Montbar.
Karty te bez związku, z dnia na dzień kreślone, są szczerém sprawozdaniem z uczuć jakie mię najbardziéj dojmowały w dziwném mojém położeniu.
Obejmują szczegóły piérwszych lat służby mojéj u Reginy, doprowadzają aż do spełnienia się wszelkich domowych wypadków w rodzinie de Montbar; odznaczają najważniejszą życia mojego epokę, przypadłą w czternaście miesięcy po mojém wejściu w służbę do księżny.
Dzisiaj odczytuję te karty spokojnie i z zimną rozwagą; większa ich część nosi cechę cierpkiéj, pałającéj, tajemniczéj rozkoszy, jak zwykle rozkosz zbrodnicza i skryta... Wypływa z nich ta ważna nauka: że młoda, niewinna kobiéta zbyt nierozsądnie, że nie powiem lekkomyślnie nawet postępuje, skoro do poufałych usług domowych przyjmuje mężczyznę.
Dowodzi to ze strony kobiéty, ślepego zaufania w uczciwości, lub wielkiéj pogardy dla służebnych mężczyzn (którzy zawsze jako mężczyźni maję swoje namiętności, uniesienia, żądze) a ztąd narażają się na wszelkie poufałości zbyt nieraz niebezpiecznego sługi.
Przypomina to niejako owe axioma dam rzymskich:
Że niewolnik nie jest człowiekiem.
Fałsz.
Człowiek zawsze jest człowiekiem, a przy braku wykształcenia, w takich stosunkach, uczucia jego będą bardziéj grubiańskie; wyuzdane i rozwiązłe.
Z tego względu, kobiétę wytworną, delikatną, wstydliwą, raczej myśli niż czyny niepokoić winny, stanowisko, godność, broni ją przeciw wszelkiéj pokusie, atoli nie może ona wstrzymać zapędu pożądliwych myśli, które jako kobieta mimo wiedzy sama wywołuje, które sama drażni, i to tysiącami mimowolnych, nieprzewidzianych w domowéj poufałości zdarzeń.
Oto są urywki mojego dziennika.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Już dzisiaj miesiąc jak kapitan Just został ciężko raniony, dotąd jeszcze nic wychodzi. — Jak zwykle chodziłem dowiedzieć się o jego zdrowiu.
Jakie wdzięczne spojrzenie rzuciła na mnie Regina, gdym jéj nazajutrz po pojedynku powiedział:
— Niech mi wolno będzie prosić księżną panię o jednę łaskę.
— Mów... Marcinie.
— Wiadomo pani ile winienem doktorowi Clément. Mam dla kapitana Just najmocniejsze przywiązanie, a chociaż, jak mówią, rana nie zagraża jego życiu, wszakże mocno byłbym niespokojny... gdybym prawdę co dzień nie dowiadywał się do niego. Racz pani łaskawie zezwolić abym każdego poranku mógł go odwiedzać. W niczém to nie przeszkodzi mojéj służbie... bo wychodzić będę przede dniem...
— Zbyt pochwalam tę wdzięczność iżbym cię do niéj zachęcać nie miała — z źle ukrytą radością odpowiedziała mi księżna. — Owszem, uważam za wrecz słuszną że pragniesz co dzień dowiadywać się o zdrowie syna twojego dobroczyńcy...
Biédna!... Ileż ją prośba moja musiała uszczęśliwiać... jeżeli go już kochała!...
Rozkazu odwiedzania codzień kapitana Just, sama nigdyby mi dać nie śmiała.
Nie dosyć na tém, oszczędziłem nawet Reginie pytania:
— I cóż! jak się ma kapitan?
Co dzień, niepytany sam ją o tém uwiadamiam...
Książę, po powrocie z łowów, chociaż rozumie się, nie wiedział o przyczynie pojedynku, osobiście dowiadywał się o stan zdrowia kapitana Just, i regularnie, co cztéry lub pięć dni, zapisy wał się u syna doktora.
O! jakże tkliwie przyjęła Regina wszelkie delikatne uprzedzenia moje! Jak dobrze zrozumiała, że obok serdecznego mojego poświęcenia oszczędzam jéj najmniejszego kłopotu, niczém nie narażam jéj wstydliwości i dumy, ilekroć chodzi o kapitana Just; jakże mię za to szlachetnie wynagrodziła!
Dzisiaj rano przyniosłem jéj księgę wydatków na kwiaty; rachunek dochodził do 125 franków. Pani dała mi cztéry podwójne luidory mówiąc:
— Przewyżkę zatrzymaj dla siebie... Marcinie...
— Pieniądze... otóż wszystko!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wczorajsza boleść moja była nierozsądna, a raczéj niesłuszna...
Czémże jestem w oczach Reginy? wiernym, gorliwym sługą... zgoda; ale obok tego, jestem dla niéj człowiekiem płatnym, człowiekiem którego za pieniądze najmują!
Lecz czyliż miałem kiedykolwiek na celu, przedstawić się jej w inném świetle, w innéj postaci? Jakiémże prawem obraziłem się, gdy mi pani moja oświadczyła swą wdzięczność w sposób zupełnie stosowny do wzajemnego położenia naszego? alboż ona wie? alboż wiedzieć, a nawet przypuszczać może... ile moje z nią postępowanie mieści w sobie poświęcenia? czyliż nie mówiłem sobie zawsze: — Skoro tylko Regina domyśli się jakie uczucie wiąże mię do tego miejsca... natychmiast haniebnie wypędzony zostanę z jéj domu?............
Dzisiaj wracając od kapitana Just spotkałem Leporella; umyślnie wyciągałem go na słówka, pragnąc dowiedzieć się co mówią w świecie o pojedynku w którym pan Duriveau tak ciężko został raniony, że dotąd jeszcze wątpią o jego życiu. Według Leporella, mówią że powodem tego spotkania był spór polityczny, gdyż, jak powiadają, kapitan jest wyznawcą rewolucyjnych zasad.
Poprzednio już mówiłem o tym pojedynku z panną Astarté i pokojówką markizy d’Hervieux, gdyż obie od swoich pań wiedzą co się dzieje w rozmaitych towarzystwach... odpowiedzi ich przekonały mię, że i tam tak uważają ten głośny pojedynek, i że nazwiska księżny nigdy z tego powodu niewymówiono.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przy obiedzie, książę był cierpki względem swojéj żony. Rzecz szczególna, za powrotem z łowów, widziałem, że szczerze ubolewał nad przypadkiem kapitana Just. Postępowanie księcia zrazu było prawe, wspaniałomyślne; lecz w miarę polepszania się stanu zdrowia kapitana, książę zaczął wydrwiwać ludzi mających manią do pojedynków z politycznego powodu, utrzymując, poniekąd słusznie, że ucięcie głowy bliźniemu nie stanowi bynajmniéj dowodu o wyższości swojéj opinii i t. p. i t. p.
Takie drwiny, widocznie do kapitana zastosowane, srodze dolegać musiały panią de Montbar, jako jedyną przyczynę pojedynku, w którém kapitan Just naraził swoje życie...
Nieszczęsna fatalność powoduje nieraz mężów do mówienia i czynienia tego właśnie, co może uczynić ich nieprzyjemnymi a częstokroć nienawistnymi żonom; i tak dzisiaj, książę obrał za text do swoich szyderstw piérwszą wizytę, którą kapitan Just odda zapewne jego małżonce.
— Powstać z pod pchnięcia szpadą, doprawdy, to dosyć do twarzy, — szyderczo rzekł książę, — nie zwykliśmy nigdy tracić tak pięknéj sposobności pokazania się interesującym. Mamy rękę na chustce, twarz jeszcze bladą, i skromnie dawszy się prosić... opowiadamy straszliwe ciosy któreśmy zadawali i odbierali... wtedy biédne kobiéty truchleję słysząc te opowiadania godne Ariosta... i t. p.
Regina widocznie cierpiała słuchając tych złośliwych żartów, cierpiała tém bardziéj, że musiała powstrzymywać się i szydercze żarty męża przyjąć z udaną obojętnością i oziębłością.
Nakoniec, do ostateczności przywiedziona, wyszła z jadalnéj sali pod pozorem migreny, zostawując księcia przy stole. Dla licznych powodów położenie Reginy tak mocno mię obeszło, że gdy pan de Montbar żądał abym mu podał łyżkę, zapomniałem mu ją podać, jak przystało, na talerzu, ale dopuściłem się okropnéj niezgrabności, podając mu ją z ręki do ręki.
Książę zamiast wziąść ją, tykając mię rzekł szyderczo:
— Czy u doktora Clément uczyłeś się służby?
A gdym patrzył na niego osłupiały, dodał:
— To u doktorów zapewne... tak po prostu podają łyżki?
Pokojowiec księcia, poczciwy stary Ludwik, przyszedł mi w pomoc; zbliżył się do mnie mówiąc po cichu:
— Ależ na talerzu... na talerzu!!
— Racz książę przebaczyć... — rzekłem panu usiłując błąd mój naprawić; ale obrócił się do swojego pokojowca, mówiąc:
— Ludwiku, podaj mi łyżkę.
To téż uczynił stary sługa, boleśnie na mnie spoglądając.........
Zresztą, dłużéj już wątpić nie mogę, książę de Montbar nie lubi mię; przekonywa mię o tém fakt dzisiejszy, napozór bardzo mało znaczący.
To mię zatrważa... Nie zważam bynajmniéj na dumę i surowość jakiemi książę traktować mię może; gdyż pan de Montbar, którego widziałem wychodzącym w stanie opilstwa z nikczemnej budy, w któréj noc przepędził, poniżyć mię nie może. Sercem zawsze wyższy byłem nad mój stan, jakkolwiek nieszczęśliwy... atoli nie idzie tu o wyższość moralną;... jestem służalcem tego człowieka... który odprawić mię może.
Będę więc musiał, uprzedzaniem, gorliwością, uległością pokonywać odrazę pana de Montbar, abym mógł w jego służbie pozostać.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie jeden gorzki kielich wychylić potrzeba.
Co za poranek!... sądziłem że zwaryuję.
Teraz jedenasta w nocy... tylko co wróciłem do siebie; nie wiem gdzie i po których ulicach biegałem... Ta szalona wycieczka wyczerpała moje siły; jestem znużony, ale spokojniejszy.
Zbiorę myśli... jeśli potrafię.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wstałem bardzo rano i poszedłem do barona de Noirlieu...
— Mój pan zawsze się ma jednakowo, — odpowiedział mi Melchior. Wróciłem i zająłem się uporządkowaniem pokojów mojéj pani.
Zaczynam zwykle od bawialnego salonu, potém przechodzę do drugiego, zostawując na koniec gabinet, w którym moja pani najczęściéj przesiaduje, i małą galeryę obrazów, która prowadzi do sypialni księżny...
Dziś naprzód zacząłem od gabinetu. Ta czynność, którą moi wpółkoledzy wypełniają niedbale, jakby z nudów, dla mnie ma niewypowiedziany pociąg, bo stanowi źródło tysiąca rozkoszy. Porządkuję i chronię od najdrobniejszego pyłku wytworne przedmioty, przepyszne meble, które służą do wygody lub przyjemności mojéj pani, przywracam przezroczysty blask zwierciadłu, które odbija jéj lube rysy: troskliwie strzegę obrazy, na których niekiedy jéj oczy spoczywają; odkurzam starannie przepyszne porcelanowe wazony, gdzie złoto miesza się z najżywszemi kolorami, a które ona własną ręką lubi napełniać kwiatami; i z jaką to rozkoszą! zjaką miłością dotykam tych przedmiotów sztuki, tych małych arcydzieł rzeźbiarstwa, tych posążków, relikwiarzy, figurek, płaskorzeźb na srebrze, kości słoniowéj lub bronzu!.,. bo się ich moja pani dotykała... bo jeszcze tyle razy dotknie aby podziwiać ich delikatność i wykwintne wykończenie.
I rzeczy których co dzień używa, i jéj złote pióro zakończone koralową pieczątką, którą nieraz do ust niesie, gdy zamyślona przerywa sobie pisanie... i jéj kryształowy flakonik, który niekiedy tak długo w ręku trzyma, i jéj stoliczek z różowego drzewa na którym się tak często opiera, melancholijnie trzymając czoło w dłoni... o! z jakiém szczęściem, z jakąż czcią, z jakiem upojeniem biorę do rąk tę święte relikwie miłosnéj wiary mojéj!
Ileż razy mówię sobie:
— Czyliż najzagorzalszy kochanek nie pozazdrościłby mi mojego losu? żyć w przybytku ubóztwianéj kobiéty, być tam gdzie ona jest, oddychać powietrzem, którém ona oddycha; patrzéć na to co ona, dotykać tego co ona, podnosić jéj chustkę, rękawiczkę, bukiet, podawać jéj książkę, nalewać jéj wodę w któréj macza swoje usta, podawać kryształowy kubek w którym ona zanurza różowe paluszki, chronić ją przed promieniem słońca, spuszczając roletę; odżywiać ogień który ją ogrzéwa, kłaść poduszkę pod jéj drobne nóżki, zarzucać jedwabną salopę na jéj białe ramiona; nakoniec bacznie uprzedzać najmniejsze jéj życzenia, przemyśliwać nad oszczędzeniem jéj nawet trudu żądania, słuchać jéj rozkazów, słowem służyć jéj, nie jest że to ideał szczęścia? Czyż najdumniejszy kochanek, choćby książę, choćby król... z większą miłością, z większą rozkoszą, wyświadczać może pani swego serca wszystkie te usługi, które ja wyświadczam pani mojéj? Czyliż obaj nie mówimy: moja pani? Ja jestem sługa, człowiek płatny... cóż ztąd!... służę mojéj pani jak kochanek; a żadna potęga w świecie nie może mi wydrzéć tego szczęścia każdej mojéj chwili.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tak zaiste, wielkie to szczęście! ale też ta domowa poufałość ile pociąga za sobą okropnych następstw!
Dzisiaj miałem tego nieszczęsny dowód.
Dzisiaj przypadł dzień przemiany kwiatów, dzień dla mnie najpiękniejszy... Ona tak lubi świeże kwiaty!... często sama zajmuje się ich ułożeniem, dobraniem odcienia w kwiecie i liściach; a wtedy pomagam jéj w tém miłém zatrudnieniu!...
Ustawiłem na kobiercu dla umieszczenia w skrzynce i wazonach mnóstwo doniczek z kwiatami.
Już mi tylko pozostawało w gabinecie okurzyć fotel, w którym moja pani zwykła siedzi... a raczéj leży.
Pulchny ten sprzęt, prawie dochował na sobie odcisk prześlicznego ciała Reginy; miejsce w którém ona opiera głowę nieco połyskuje;... czuć z niego miłą woń, wyłączną odzieży mojéj pani.
Byłem sam tak szalony przytknąłem pałające usta do jedwabiu, na którym spoczywały jéj włosy, lica, ręce i ciało... namiętnie wciągałem w siebie rozkoszną woń jaką ona po sobie zostawia... całowałem aksamitną poduszeczkę na któréj ona opiera swe nóżki, które raz trzymałem w mojém ręku...
To istne szaleństwo... lecz dla mnie te ślady jéj obecności żyją, oddychają, drgają; to jéj włosy, to jéj twarz, to jéj ręka, to jéj ciało, to ona sama!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Potém poszedłem do galeryi obrazów prowadzącej z gabinetu do sypialni.
W tym pokoju, oprócz obrazów znajduje się kilka staroświeckich mebli: w jednym jego końcu powyżéj pięknéj hebanowéj komody w guście odrodzenia, znajduje się weneckie lustra objęte w przepysznie wyrzynane ramy; to lustro wisi na przeciw drzwi wiodących do sypialni Reginy.
Stojąc tuż przy tych drzwiach, wycierałem flanelą jeden z hebanowych mebli, wtém usłyszałem głos Reginy mówiącéj do pokojówki:
— Moja kochana, a czy mogę już wstawać? czy kąpiel gotowa?
— Natychmiast, mościa księżno, — odpowiedziała Julia z głębi gotowalni, w któréj zapewne była zatrudniona, — tylko wpuszczę do wody nieco pachnącéj essencyi,
Jéj kąpiel!...
— Już wszystko gotowe... księżna pani może wstawać... odezwała się wkrótce Julia.
I usłyszałem lekki szelest jedwabnéj kołdry.
Regina wstawała!...
Szła do kąpieli!...
Po chwili rzekła do swojéj pokojówki:
— Ogrzejno nieco tę kąpiel... uważam że zimna... i pamiętaj przyodziać mię czém ciepłem.
— Dobrze pani.
Stałem nieruchomy, niewypowiedzianie zmieszany... słuchając... jeżeli tak rzec można, tego co widzieć nie mogłem, a raczéj śledząc oczyma myśli wszelkie poruszenia mojej pięknéj pani...
Arterye w skroniach tak mi gwałtownie biły, że wśród głębokiéj ciszy panującéj w tym pokoju, odróżnić mogłem głuche ich tętna.
Traciłem głowę... chciałem uciekać... nie mogłem, kolana moje drgały, oparłem się o sprzęt, który ocierałem, bolesna ślepota wzrok mi ćmiła.
Przez kilka chwil nic nie widziałem, nic nie czułem.
Dopiéro głos księżny przywołał mię do przytomności; mówiła do Julii:
— Dosyć już téj kąpieli, podaj mi okrycie.
Prawie natychmiast, Julia odpowiedziała:
— Oto jest, mościa księżno.
— Dawaj...
I wnet, zawołała nieukontentowana:
— Ah! włosy mi się rozwiązały... połóż-no okrycie...i pójdź popraw mi je... widzisz przecie że mokną w wodzie...
I zapewne na pół przykryta przepysznym czarnym włosem, Regina wyglądać musiała jak starożytna nimfa, stojąca w swojej białéj muszlinowéj muszli.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Blizko kwadrans późniéj, w samym końcu galeryi oczyszczałem suchym pęzlem głębokie rzeźby w ramach weneckiego lustra, których wierzch zamiast opierać się o ścianę, raczéj nieco ku przodowi był pochylony.
Nagle to lustro, dotąd ciemne, — gdyż odbijało tylko rzeźbę drewnianych drzwi od sypialni księżny, umieszczonych w drugim końcu galeryi — nagle, mówię, to lustro rozjaśnił obraz, który zaledwie przez chwilkę miałem przed sobą...
Moja pani — przepyszne jéj włosy jeszcze nieco w nieładzie, barki i ramiona nagie... śnieżne łono zaledwie pokryte batystem koronkami oszytym — moja pani siedziała przy kominku na małym niebieskim stołeczku i nieco pochylona, wdziewała na delikatną krągłą nóżkę jedwabną perłowego koloru pończoszkę i związywała ją przy kolanie jedwabną karmazynową podwiązką o złotych klamerkach; druga noga, jeszcze naga, i gładka jak kość słoniowa, walczyła o białość z-gronostajowym kobiercem n»a którym opierała się jej stopka z niebieskawemi pyłkami i z różowémi paluszki.
Wtém usłyszałem łoskot zamykających się drzwi; lustro znowu ściemniało, a niebiański, rozkoszny obraz znikł zupełnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Sądziłem że mię sen ogarnia... wtém poufale trącił mię ktoś po ramieniu, zadrżałem. — Obracam się; panna Julia stała przedemną.
— Jak uważam, kochany Marcinie, — rzekła z uśmiechem — to twoje zatrudnienie okrutnie cię zajmuje — wyszłam z pokoju księżny a tyś nawet nic nie słyszał...
— Ja... ja... oczyszczałem to lustro, — wyjąkałem.
— Wiem, w twojéj robocie nic cię nie przerywa, jesteś bardzo szczęśliwy... Ale, powiédz czy już przywieziono kwiaty dla pani?
— Już są w gabinecie, — odpowiedziałem odzyskując zimną krew.
— Dobrze — rzekła panna Julia, — doniosę o tém pani; — kazała ci powiedziéć żebyś zaczekał, pomożesz ustawić je w skrzyni... wiesz, że ona ma manią do kwiatów.
— Bardzo dobrze, panno Julio... zaczekam.
— Pani wkrótce wyjdzie, tylko ją uczeszę, bo sznurować się będzie dopiéro po śniadaniu.
To powiedziawszy odeszła.
Kiedy otworzyła drzwi do pokoju księżny, weneckie lustro, w które mimowolnie spojrzałem, znowu się rozjaśniło... ale dostrzegłem tylko mały niebieski stołeczek przy białym marmurowym kominku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wkrótce Regina weszła do gabinetu, w którym oczekiwałem ją z przygotowanemi już kwiatami.
Nigdy księżna nie wydała mi się tak piękną, świeżą i młodziutką. Sądziłem, nie wiem dlaczego, że to musiała być właśnie chwila w któréj najskromniejsze nawet kobiéty wiedzą... i przez zmysłowe natchnienie czują, iż są piękne. Rzekłbyś że rośnie idąc, jéj małe różowe nozdrza rozszerzały się, łono lekko drgało, jéj piękne ramiona, jeszcze wilgotne po pachnącéj kąpieli, wydobywały się z pod powiewających rękawów szlafroczka z białego kaszmiru, którego miękkie fałdy pieściły to boskie ciało.
Pani moja nie była jeszcze zasznurowana, jak mi to trzpiotowato powiedziała Julia. Jéj smukła kibić tyle miała naturalnéj elegancji, iż rzekłbyś że jest z marmuru wykuta, a była tak gibka, iż raziła prawie przesadzoną delikatnością, gdyś ją ujrzał mocno spiętą jedwabnym purpurowym paskiem..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pani moja zostawała zapewne pod wrażeniem uśmiechającéj się i szczęśliwéj... a może nawet miłosnéj myśli... bo jéj czarowne rysy lekko rozkwitały. Przez chwilę patrzała na massę kwiatów, wśród których weszła lekko zachwycona, i zawołała wesoło:
— O Boże! co za piękne kamelie, co za pierwiosnki, co za róże!... Jak to wszystko świeże świetne!...
Pomagałem jéj ustawiać kwiaty; przynosiłem je, Gna zaś sama umieszczała je w wazonach z wytwornym gustem.
Skrzynia z ziemią, otaczająca jéj stół do pisania, o mało co wyższa była nad kobierzec; dla zapełnienia jéj kwiatami, moja pani musiała przyklęknąć, a ja, stojąc ku niéj pochylony, podawałem kwiaty w miarę jak ich żądała. Wtedy tak blizko niéj byłem, że miły zapach jaki się z niéj wydobywał, odurzył mię niby upajająca para... Patrząc na ciągle jęczącą obok mnie Reginę to posuwającą się, to pochylającą tu i owdzie dla podniesienia gałązki jakiego krzewu, wydobycia na widok kwiatu pod liściem ukrytego... błędnym wzrokiem śledząc mimowolnie wszelkie poruszenia gibkiéj i wysmukłéj kibici, któréj skarby wykrywało każde nowe zgięcie... tylko co się nie zdradziłem; lecz przypadek ocalił mię.
Już mi tylko pozostawało napełnić wielki, przepyszny wazon z saskiéj porcelany, emaliowany w wielkie wypukłe kwiaty, którego ucha przedstawiały nad podziw delikatnie wyrobione winne grona. Moja pani niezmiernie go szanowała (jako pamiątkę po matce) i sama chciała umieścić w nim bardzo piękny kwiat z purpurowemi dzwoneczkami a długiém liściem, przecudnie pachnący.
Trzymając oburącz doniczkę z tym kwiatem, podawałem ją mojéj pani. Przypadek zrządził, że Regina biorąc tę doniczkę swą małą, świeżą, milutką rączką dotknęła mojéj ręki... To dotknięcie wstrząsnęło mną jak iskra magnetyczna; krew mi do serca buchnęła; przez machinalne uszanowanie i przerażenie, tak nagle cofnąłem obie ręce, żem upuścił kwiat w chwili gdy go księżna chciała wziąć odemnie; doniczka padła na kobierzec i rozbiła się.
— Dla Boga! jakżeś niezgrabny! — zawołała zmartwiona, widząc że się złamała łodyga cudnego kwiatu.
— Racz księżna pani łaskawie przebaczyć... sądziłem że księżna pani dobrze trzyma... i...
— I zrobiłeś głupstwo... — niecierpliwie rzekła księżna — tak piękny kwiat... tak rzadki...
A gdy stałem pomieszany... a raczéj zadowolony moją niezręcznością, której Regina przypisała przyczynę mojego obłędu, dodała gniewnie:
— Zbierzże z kobierca te szczątki i ziemię.
— Jeżeli księżna pani pozwoli — rzekłem, umieszczę tę roślinę w innéj doniczce... oto ta będzie dobra.
— I owszem... bo choć kwiat złamany, jednak jego liście tak są piękne, że zawsze ozdobią wazon.
A podczas gdym w innéj doniczce umieszczał korzeń téj rzadkiej rośliny, dodała:
— Postaw lepiéj doniczkę na stole, a ja ją potém sama umieszczę w wazonie... tym sposobem unikniemy niezręczności.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na szczęście księżna, według zwyczaju, około godziny trzeciéj pojechała dowiedzieć się czy ojciec przyjąć ją może, i resztę dnia przepędziła u pani Wilson, gdzie też była na obiedzie.
Książę, obiadował w klubie.
Jak szalony wypadłem z pałacu, szedłem sam nie wiedząc dokąd, gnany rozkosznemi, upajającemi widziadłami tego przeklętego poranku...
Regina z rozpuszczonym włosem stojąca w marmurowéj wannie... Regina siedząca przy kominku...
Nie mogę skończyć... te wspomnienia palą mię, zabijają...
O! umrzéć... umrzéć o raczéj uciekać od tych niewypowiedzianych męczarni.
Nie, ja nie zostanę w tym nieszczęsnym domu... sidła hrabiego Duriveau są zniweczone... Regina teraz mnie nie potrzebuje... ucieknę... bo zwaryuję...
Nie, uciekać nie można... byłoby to podle, niegodnie. Regina potrzebuje mię... teraz bardziéj może jak kiedykolwiek...przeczucia mię nie mylą... boleść moja jest okropną... Regina kocha... albo kochać będzie kapitana Just...
W obec przerażającego wpływu jaki ta miłość wywrzéć może na spokój, na los Reginy... uciekać nie wolno mi; poświęcenie moje jeszcze jéj może przynieść pożytek.......
Ale cóż czynić, o Boże! co czynić? jestem mężczyzną... jestem młody, kocham szalenie, a ona ciągle przedemną!
— Co czynić? poskramiać się, kruszyć się!... zamykać oczy na promieniejącą piękność mojéj pani, zatykać uszy na ułudę jéj głosu, tłumić uderzenia serca, gasić pożar żądz jakie wzbudza we mnie każde słowo, każde spojrzenie, każdy ruch kobiéty którą czcić powinienem... a którą znieważam zbrodniczemi urojeniami; topić tę hańbiącą miłość w gorzkiéj, krwawéj, okropnéj śmieszności, jaką dla mnie zawierać powinna myśl:
— „Lokaj zakochany w swojéj pani... gdy tą panią jest dumna księżna de Montbar.”
Co uczynić?... oto pamiętać na poważne nauki Klaudyusza Gérard, rozważać te dwie sprężyny każdej męzkiéj i wspaniałomyślnéj duszy:
— Obowiązek, poświęcenie się........
A więc zrobię z siebie ofiarę... poświęcę się... zostanę.
Wczoraj chodziłem dowiedzieć się o zdrowie kapitana Just; już zupełnie wyleczony, bo nawet już wyjeżdżał. Powróciłem, i jak zwykle, nie czekając na zapytanie Reginy, powiedziałem jéj:
— Mościa księżno, pan kapitan Just już się ma tak dobrze, że wczoraj przejeżdżał się nieco.
— Ah! tém lepiéj, — odpowiedziała, — a więc spodziewam się że będę miała przyjemność oglądania go za dni kilka.
Regina mówiła to, nie z udaną obojętnością, ale zawsze ostrożnie, tonem ukrywającym wzruszenie jakie wznieciła w niéj myśl że wkrótce obaczy kapitana Just. To téż wczoraj uważałem, że była roztargniona, niespokojna; raz zadzwoniła na mnie, wszedłem, ale zapominając zapewne jaki miała mi dać rozkaz, rzekła sama do siebie:
— Cóż ja chciałam?... Ah! powiész odźwiernemu że dzisiaj przyjmuję...
Rozkaz ten zdziwił mię. Regina musiała być pewna, że dla przyzwoitości kapitan Just nie odwiedzi jéj ani piérwszego ani drugiego dnia po swojém wyjściu... W oczach świata nieznającego prawdziwéj przyczyny pojedynku, taki pośpiech byłby oznaką zbyt wielkiéj zażyłości, a nawet sama Regina upatrywać mogła w tym pośpiechu Justa niejaką niedelikatność; wydałoby się że pragnie jak najprędzéj słyszeć wyrazy wdzięczności na jaką zasługiwał.
Dziwno mi więc było, iż Regina nie spodziewając się Justa otwierała drzwi swoje dla osób, których obecność wśród takiego roztargnienia dla niéj nieznośną być musiała.
Zresztą wykonałem jéj rozkazy i następnie oznajmiłem: pana barona d’Erfeuil, którego książę znajdował równie przystojnym jak głupim; hrabiego d’Henrvilliers, kolossalnego mężczyznę z metalowym głosem, który dawał się prosić o śpiewanie sielanek, i nakoniec pana Dumolard, tłustego brata pani Wilson.
Wkrótce po jego przybyciu księżna zadzwoniła i kazała abym przyniósł drzewa. Zdziwiłem się słysząc bardzo ożywioną rozmowę, w któréj Regina nieco zarumieniona z wielkim zapałem mówiła o zupełnie błahéj rzeczy.
Zapewne lękając się samotności, pragnęła zagłuszyć się lub aż do jutra zabić czas, sądziła bowiem że jutro kapitan Just przyjdzie. Nie myliłem się: w dziesięć minut późniéj, dzwonek księżny przywołał mię znowu; wchodząc usłyszałem jak piękny d’Erfeuil cedził przez zęby:
— W istocie księżna zbyt jesteś uprzejma, że tak łaskawie przyjmujesz to improwizowane widowisko i wieczerzę.
— Przyjmuję, powiedziała księżna, — ale pod warunkiem że przybędę z panią Wilson, bo pan de Montbar dzisiaj nie obiaduje w domu.
Pan Dumolard zawołał:
— Ręczę za moję siostrę, ona nie ma nic do czynienia dzisiejszego wieczoru... uprzedzę ją aby zaczekała na księżnę. Ale, ale, może panie przyjmiecie mój powóz? O! bo ja mam possyą do pożyczania powozu,... eh! eh!...
— Zbyt jesteś uprzejmy — z uśmiechem odpowiedziała księżna, — i rzekła do mnie:
— Powiesz żeby mój powóz gotów był na pół do siódméj.
Gdy wychodziłem, piękny d’Erfeuil mówił do księżny:
— Te melodramy są to wprawdzie same głupstwa, — ale mniejsza z tém, ja wszystko widziéć lubię...
I piękny młodzieniec złośliwie się uśmiechnął.
— A ja przeciwnie, lubię przybywać w połowie sztuki, to zabawniéj, — rzekł gruby Dumolard; jestto niby szarada, któréj rozwiązania aż do ostatka szukamy i...
Na nieszczęście coraz bardziej oddalając się, nie dosłyszałem końca tej dowcipnéj rozmowy.
Odchodząc myśliłem sobie: znalazłbym co innego do powiedzenia, gdybym miał zaszczyt być przypuszczonym do salonu pani de Montbar.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Księżna wróciła o piérwszéj po północy; nie była smutna, znękana, jak zwyczajnie gdy wracała z balu; ale raczéj zamyślona, rozważająca, prawie poważna.
Nie ma wątpliwości: przyjmujcie udział w widowisku i wieczerzy, Regina usiłowała gwałtem usunąć poważne, a może i zatrważające myśli.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przeczucie powiedziało mi wczoraj że kapitan Just dzisiaj przybędzie; nie omyliłem się.
Dzisiaj rano, gdy jéj podawałem herbatę, Regina powiedziała mi najnaturalniéj w świecie:
— Uprzedzisz odźwiernego że przyjmuję tylko pana d’Erfeuil, pana Dumolard, lub pana d’Hervilliers gdyby przybyli.
Rozkaz ten zdziwił mię; lecz w chwili gdy wychodziłem księżna dodała:
— Przyjmuję także pana Just Clément... gdyby... przypadkiem miał tu przybyć.
Wówczas wszystko zrozumiałem.
Myśli moje zgadzały się z myślami Reginy, była pewna że Just przybędzie, i aby mogła z nim sam na sam pozostać, kazała zamknąć drzwi dla wszystkich, wyjąwszy trzech osób, które ją wczoraj odwiedzały, a zatem dzisiaj pewno nie przybędą.
Około godziny drugiéj skromny fiakr zatrzymał się przy bramie pałacu.
Przybliżyłem się do okna i ujrzałem kapitana Just przebywającego dziedziniec.
— Dzień dobry kochany Marcinie — wchodząc rzekł mi serdecznie... czy księżna przyjmuje?
— Przyjmuje panie...
I poprowadziłem go do bawialnego salonu. Rozsunąłem firanki od pokoju Reginy i oznajmiłem mojéj pani:
— Pana kapitana Just.
Regina siedziała zamyślona... lecz wnet lekko zarumieniona obróciła się do Justa i żywo podając mu rękę, rzekła przenikającym głosem:
— Jakżem szczęśliwa że cię oglądam panie Just.
Zasunąłem firanki... i odszedłem ze skołataném sercem, zwolna przechodząc salon z którego mogłem wszystko słyszeć... lecz nie chciałem... bo byłbym zbyt wiele cierpiał...........
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Słowem książę i on, obaj młodzi, obaj przystojni, różnili się zarówno pod względem moralnym jak i fizycznym. I tak po spokojnéj, zimnéj i prawie ociężałéj, chociaż nieco dumnej fizyonomii księcia de Montbar, można było poznać eleganckiego próżniaka, którego życie upływało łatwo, szczęśliwie, bez walk, bez trosk, bez poważnych obowiązków; kiedy przeciwnie prawie surowo fizyonomia kapitana Just, jego męzkie rysy, już mocno, napiętnowane znojami i niebezpieczeństwami wojny, głębokiém rozmyślaniem, świadczyły że przywykł do pracy, do obowiązków, karności, a tém samém do surowego zwierzchnictwa.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rzecz dziwna że badawcze porównanie powierzchowności i zasług Justa z powierzchownością i zasługami księcia, najpierwéj mię zajęło w ciągu rozmowy Reginy z Justem; następnie z upokorzeniem, zazdrością i boleścią serca porównywałem siebie z obu tymi ludźmi, z których każdy miał tyle tytułów do względów Reginy, kiedy tymczasem ja...
— O Boże! ileż ucierpiałem w ciągu tych odwiedzin!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O pół do czwartej po południu rozłączyli się.
Wszelkiemi siłami pragnąłem odgadnąć wrażenia jakich doznał Just po rozmowie z Reginą... Ale on sam oszczędził mi zachodów w tym względzie, bo ludzie charakteru kapitana rzadko usiłują, a nawet nie są zdolni ukryć swego wzruszenia... Rysy kapitana gdy wyszedł od Reginy wyrażały głębokie, bolesne politowanie; nie mógł wstrzymać się od westchnienia, gdy mówił do mnie:
— Bądź zdrów... Marcinie.
Słowa bądź zdrów wyrzekł tak szczególnym tonem, że upoważniony dawniejszym pobytem w domu jego ojca, spytałem:
— Ale przynajmniéj panie Just, wkrótce się zobaczymy?
Smutnie wstrząsnął głową i odpowiedział:
— O! nie, nie tak prędko.
— Jakto panie Just?
— Jutro wyjeżdżam do Metz dla połączenia się z pułkiem.
— Co?... tak spieszno panie Just?
— Tak jest... Ale słuchajno Marcinie; wiész że możesz liczyć na mnie jak niegdyś na mojego ojca, w jakiémkolwiek bądź znajdziesz się kiedy położeniu pamiętaj o tém.
— Nigdy nie zapomnę łask ojca pańskiego i twoich panie Just.
— Zresztą spodziewam się, że ci tutaj dobrze? — spytał.
— Tak panie Just... jest mi tu bardzo dobrze.
— Tak sądzę, bo masz wybornych panów. — Ale, ale, — dodał, — nie wiész czy pan de Montbar jest u siebie?
— Nie panie, widziałem że wyjechał.
— Kiedy tak! — rzekł z trudnością wydobywając z kieszeni pulares, bo mu rana widocznie dokuczała, — oddaj proszę cię księciu mój bilet — zagiął jeden róg jego, — a zarazem oświadcz że mocno ubolewam iż nie miałem zaszczytu pożegnać go.
— Wypełnię pańskie polecenie, — powiedziałem biorąc bilet.
— A teraz mój kochany Marcinie, — czule rzekł mi kapitan, bywaj zdrów...
Zbliżyłem się do okna, widziałem że zwolna przechodził dziedziniec i w chwili gdy mu otwierano obejrzał się, zapewne szukając wzrokiem oblicza Reginy w oknie, nakoniec znikł za bramą... Jestem pewny że donośne zatrzaśnięcie bramy boleśnie ozwało się w sercu Reginy.
Na wiadomość że kapitan Just wyjeżdża, doznałem zrazu samolubnéj, okrutnéj radości... Dzień był ponury; wybiła czwarta godzina, chwila w któréj zwykle zanosiłem światło do księżny... Wahałem się, przeczuwając że Regina potrzebuje samotności, że szara godzina zgadza się z melancholią jéj myśli... byłem pewny iż obecność moja równie jak i nagłe światło będzie jej niemiłe... ale po chwili ulegając niegodnéj ciekawości, którą sam przed sobą ukryć chciałem, przypisując ją współczuciu jakie we mnie Regina obudzała, wziąłem porcelanową lampę, ostrożnie otworzyłem drzwi do piérwszego salonu, aby nie zwrócić na siebie uwagi, i cichutko stąpając po kobiercu, usunąłem zasłonę nad drzwiami gabinetu, nim jeszcze Regina domyśliła się że nadchodzę.
Przy nagłém świetle lampy, ujrzałem zalaną łzami Reginę spoczywającą w fotelu... prędko obróciła się ku kominkowi, zapewne dla ukrycia przedemną łez swoich, i rzekła mi rozdrażniona:
— Co za nieznośne światło... Czym dzwoniła?...
— Zwykle o téj porze przynoszę lampę księżnie pani, sądziłem więc...
— Dosyć tego... Zabierz ją... a przyniesiesz jak zawołam.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |