Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VIII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE.
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom ósmy.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1847.






38.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).
6 marca 18...

......Otóż wróciliśmy z krótkiéj podróży, jaką Regina zwyczajnie w rocznicę śmierci matki do jéj grobu odbywa.
Julia i ja towarzyszyliśmy księżnie. Powóz przejeżdżał obok kamiennego krzyża, przy którym niegdyś znalazłem zakrwawiony szalik Baskiny.
Jakich doznawałem wrażeń przybywając do wsi, w któréj upłynęła piérwsza młodość moja przy Klaudyuszu Gérard!... ileż obudził we mnie wspomnień widok skromnego cmentarza, na którym po raz piérwszy ujrzałem małą wtedy Reginę!
Co za przeznaczenie! Wracam tu... z nią... po tylu latach!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pasorzytne zioła pokryły grobowy kamień; wiatr obalił daszek który niegdyś zbudowałem dla ochronienia Reginy od niepogody, gdy się tam modlić przybywała... Takie zaniedbanie boleśnie ją dotknęło; była zdziwiona i rozgniewana, widząc że od lat trzech żądanie jéj tak źle spełniano, kiedy przedtém, rzekła mi, grób jéj matki zawsze z pobożną troskliwością pielęgnowano, strojono kwiatami i krzewami.
Niestety! Regina i teraz jeszcze nie powinna była wiedzieć... że to ja przez miłość przyjąłem na siebie ten religijny obowiązek.
Posłała mię z zażaleniem do plebana, wszakże przystała była na wszelkie warunki dotyczące utrzymania grobu jéj matki. Dawny zajadły nieprzyjaciel Klaudyusza Gérard nie poznał mię; na usprawiedliwienie rzekł: „ że teraz nie miał już, jak dawniéj, nauczyciela na swoje rozkazy do pielęgnowania cmentarza, gdyż szkoła braciszków od ośmnastu miesięcy zajęła miejsce szkoły gminnej.”
A więc ksiądz dopiął swego... nauczyciela, krajowca, Francuza wypędzono... a tajemnicze narzędzia Rzymu zawładnęły oświatą i téj także gminy.
Regina rozkazała mi abym podwoił, a nawet w czwórnasób powiększył summę którą corocznie płaciła, byleby na przyszłość grób ten jak najstaranniéj utrzymywano; pleban był w tym względzie sumienny: kazał sobie zapłacić tylko dwa razy tyle co dawniéj... i to z góry; czynił najpiękniejsze obietnice... daremne jednak będą... bo przedajna ręka nie uczyni tego nigdy co ja przez poświęcenie czyniłem................ Otóż więc wróciliśmy. Dwa listy od kapitana Just czekały na księżnę, często bowiem do siebie pisują...

20 kwietnia 18...

O nieskończona radości!.. jestem zdaje się na drodze naprawienia pamięci matki Reginy...
Listy porwane z jej grobu, nakoniec w części przeczytać potrafiłem, dzięki samotnéj i wytrwałéj nauce niemieckiego języka, którą na nowo z całym zapałem rozpocząłem od czasu przybycia mojego do pałacu Montbar... Odgaduję i w części przeczuwam prawdę, dotąd jeszcze niejaką tajemnicą pokrytą...
Jeżeli nie jestem w błędzie, jakże bohatérsko, jak wzniosłe matka Reginy poświęciła się dla przyjaźni!....



12 maja 18...

Książę coraz częściéj dopuszcza się znowu nocnych wycieczek; po całych nocach spędzonych w oknie niezamieszkanego pokoju, z którego widać aleję wiodącą do drzwiczek ogrodu, dwakroć dostrzegłem jak otulony płaszczem książę wracał do domu. Poczciwy stary Ludwik, który zapewne czeka na niego w umówioném miejscu, podpierał jego kroki. Pan de Montbar wszedł do swoich apartamentów przez oranżeryą i korytarz, do którego przytykają skryte schody wiodące do pokoju Ludwika.
Od dwóch miesięcy zdrowie pana de Montbar zwątlone, może w skutku niesfornego życia. Rzadko kiedy jada z księżną, i pod pozorem dosyć częstéj słabości, u siebie osobno do stołu nakrywać każe. Ciągle jest ponury, milczący, zaniedbuje się, on niegdyś tyle wytworny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Korrespondencya miedzy księżną a kapitanem Just trwa bez przerwy. Dzisiaj znowu zaniosłem na pocztę list Reginy do niego adressowany.
Długo list ten trzymałem w reku, patrząc nań z boleśnie ściśnioném sercem i gorzką ciekawością; tylko co nie dopuściłem się niegodziwego nadużycia zaufania... Szczęściem przezwyciężyłem pokusę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mniejsza o to... wiém że się kochają. O! ileż... cierpiałem... ileż jeszcze cierpię gdy o tém myślę!...
...Lecz odważnie! odważnie, biédne zbolałe serce moje! Zbliża się przesilenie namiętności Reginy, jakiekolwiek zaś ono będzie, zawsze wpłynie stanowczo na przyszłość księżny. W téj chwili... najważniejszéj pewno w całém jéj życiu... może jéj jeszcze potrzebnym będę; ale skoro się jéj los ustali i moja powinność spełniona będzie.



10 czerwca 18....

Tego poranku niespodziane spotkanie mocno mię wzruszyło, i zarazem w daleką przeszłość cofnęło...
Idąc wybrzeżem d’Orsaj, dosyć pustém w téj chwili, jakiś człowiek blady, chudy, z zarosłą brodą, nadzwyczaj brzydki, łachmanami odziany, lecz z pozoru łagodny i bojoźliwy, drżąc wyciągnął do mnie rękę; dwie wielkie łzy błyszczały mu w oczach, rzekł mi po cichu stłumionym głosem:
— Panie... panie... litości!...
Od czasu jak sam doświadczyłem rozpaczy człowieka bojaźliwego i uczciwego, który żebrać musi, obojętnym być nie mogę na tak smutną ostateczność: poszukałem więc drobnych i gdym je wkładał w rękę tego biedaka, zblizka mu się przypatrując, zadrżałem na widok jego uderzającéj i zarazem komicznej brzydoty... Tysiąc wspomnień obudziło się w moim umyśle... zawołałem:
Leonidas Rekin!
Był to on... biédny Leonidas! Co za radość! Znalazł we mnie zbawcę: dałem mu bardzo mało, ale przynajmniéj dosyć na tygodniową opłatę schronienia i posiłku; mam nieco rupieci, które go przyzwoicie odzieją, i postaram się aby losem jego zajęła się panna Astarté wszechmożna pokojówka Pani ministrowéj.
— Ukończywszy zawód człowieka ryby, i wiodąc tyle nędzne życie, jak ci to po krótce opowiedziałem mój dobry Marcinie, — zakończył Leonidas, po dosyć długiéj ze mną rozmowie, — pojmujesz łatwo że przyjmę jakiekolwiek miejsce bylebym tylko miał dach, odzież i chleb.”
A gdym mu wspomniał o posadzie biurowego posługacza, a może nawet woźnego, zacny laureatus uniwersytecki z powątpiewaniem melancholicznie uśmiechnął się, mówiąc:
— Dla czegóż nie ofiarujesz mi od razu posady Wielkiego mistrza uniwersytetu?...
Poszedłem do ministeryum sprawiedliwości, ale nie zastałem panny Astarté. Pójdę drugi raz, bo muszę koniecznie dostać jaką posadę dla Leonidasa.



17 czerwca 18....

Utrzymujemy w pałacu rozmaite dzienniki lecz księżna zwykle czytuje Dziennik sporów. Razu jednego, po wyjeździć Reginy, znalazłem u niéj ten dziennik, atoli wycięto w nim blizko pół kolumny. Zdziwiony tą okolicznością, gdy wyszedłem z jakiémś zleceniem księżny, wstąpiłem do czytelni i zażądałem tego numeru Dziennika sporów. Otóż ów ustęp wycięty przez Reginę w exemplarzu pałacowym, przeczytałem i przepisałem; brzmiał on następnie:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
„W jednym z tutejszych dzienników czytamy następującą wiadomość, którą spieszymy się powtórzyć:

„Nie zapomniano jeszcze bohaterskiego czynu, który w 1831 roku z taką sławą pokrył naszę armią w Afryce: porucznik lgo pułku inżenieryi, odcięty z dwudziestu pięciu żołnierzami w marabucie, z nadludzkiém męztwem przez dwa dni i jednę noc wytrzymywał natarcie dwóch czy trzech set kabylów: dwa razy przypuszczano szturm, dwa razy odparł go waleczny kapitan na czele małego oddziału, podżeganego jego śmiałością i przykładem; chociaż cięty pałaszem w czoło, choć mu kula utkwiła w ramieniu, nieustraszony ten oficer ostatni ustąpił z murów, na które najpierwszy był wskoczył. W ciągu tej potyczki, sześciu żołnierzy ubito, trzech zaś ciężko raniono. Nazajutrz wieczorem zabrakło żywności oblężonym; Arabowie porozpalali ognie i jak poprzedniego dnia rozłożyli się obozem w koło marubata, sądząc że tę garstkę żołnierzy głodem do poddania się zmuszą. Porucznik, postanowił wykonać wycieczkę i przerżnąć się przez Arabów; zgromadził swych żołnierzy, kazał im przysiądz że nie opuszczą trzech ranionych, którychby nielitościwie rozsiekano; nakoniec do tego stopnia zelektryzował swój mały oddział, że wycieczka o północy dokonaną zastała. Walka była zajadła; lecz dzięki ciemnościom i rzadkiéj odwadze żołnierzy, z liczby których znowu pięciu poległo, jedenastu pozostałych i ich dowódzca przerżnęli się przez obóz i z trzech ranionych dwóch ocalili. Przez całą noc porucznik lózował się wspólnie z żołnierzami i z kolei niósł rannego sierżanta, którego bardzo lubił... O świcie, mały ten oddział skupił się, przeczuwając że będzie ścigany i otoczony: na szczęście spotkał dwa bataliony piechoty maszerujące do Oranu. — Ten nieustraszony oficer nazywa się Just Clémet; już poprzednio za świetny czyn dekorowany na polu bitwy, obecnie w nagrodę swojego męztwa mianowany został kapitanem.
„Atoli pan kapitan Just Clément, syn znakomitego doktora Clément, nielylko jest nieustraszonym żołnierzem, lecz nadto pierwszego rzędu uczonym. W roku zeszłym akademia umiejętności, większością głosów mianowała go swoim członkiem do oddziału matematycznego. Zapewniają nas, że uczynił znakomite odkrycie, które odtąd ochroni robotników w kopalniach od jednéj z najsmutniejszych przygód, na jakie narażają się w niebezpiecznych pracach swoich. Widzimy więc, że mało kto tak zaszczytnie odpowiedział swojemu powołaniu jak pan kapitan Clément. Nie dosyć że już pokilka kroć przelewał krew na polu bitwy, że mimo swojéj młodości, jest jednym z najznakomitszych reprezentantów nauki, zyskał on nowy tytuł do publicznego współczucia przez odkrycie, które uchroni od strasznego niebezpieczeństwa tysiące robotników i tak już wiodących najprzykrzejsze i najpracowitsze życie.”...
Pojąłem z jaką radością, z jaką dumą, Regina czytać musiała ten ustęp, tyle dla Justa pochlebny...
Przebiegając machinalnie inny dziennik, oczy moje padły na drugi artykuł, który także przepisałem:
„Piszą nam z *** (stolicy jednego z północnych krajów).
„Ósmego bieżącego miesiąca, w teatrze nadwornym dano widowisko, którego pamięć na długo przechowają wszyscy, którzy mieli szczęście znajdować się na tej dramatycznéj uroczystości.
„Sławna Baskina, ta przecudna tragiczno liryczna artystka, ziściła nasze życzenia, przyjęła udział w naszéj operze królewskiéj. Po przybyciu z Włoch, sławna Baskina, występując w Armidzie Gluka, w obec Najjaśniejszéj rodziny i całego dworu, odniosła najświetniejszy tryumf. Nigdy w naszym kraju żaden artysta nie wzbudził równie powszechnego podziwu.
„Król, w ciągu widowiska, raczył kilka razy wychodzić z swojéj loży i oświadczać znakomitéj artystce podziwienie jakie w nim wzbudziła, a zaś po ostatniej aryi drugiego aktu, Najłaskawsza Monarchini nasza, ulegając niepokonanemu zachwyceniu, rzuciła bukiet na scenę. Przykład Najjaśniejszéj Pani naśladowały wszystkie damy dworu, i wnet mnóstwo bukietów otoczyło sławną artystkę. Nie poprzestając na tak pochlebnéj oznace najwyższego zadowolenia swojego, Najdostojniejsza Monarchini nasza zapragnęła sama powiedzieć parę uprzejmych słów boskiéj śpiewaczce, a król w dowód niesłychanego w teatralnych rocznikach zaszczytu, raczył sam zejść na scenę po pannę Baskinę i wprowadzić ją do tronowej loży. Najjaśniejsi Państwo, równie jak Ich Książęce Wysokości, objawili artystce swoje wysokie zadowolenie; nakoniec królowa raczyła zdjąć z swéj szyi przepyszną brylantową kolię i przyodziać nią szyję wielkiéj artystki. Ta, powodowana uczuciem uszanowania i wytwornéj przyzwoitości, wdzięcznie przyklękła przed naszą Najłaskawszą Monarchinią, przyjmując z jéj królewskich rąk dowód tak wysokiéj łaski.
„Tę rozrzewniającą scenę, która że tak powiemy miała miejsce w obce całéj publiczności, powitano jednogłośnym okrzykiem, nawet obecnością Najjaśniejszych Państwa niepowstrzymanym, a zresztą zastosowanym zarówno do nich jak i do nienaśladowanéj artystki, któréj talentowi i gieniuszowi tak znakomity hołd królewska familia oddawała.
„Nie potrzebujemy wspominać, że najznakomitszy świat naszéj stolicy, spiera się o rzadkie i kosztowne chwilo któremi na korzyść jego ta znakomita śpiewaczka rozrządzać może. Największe damy, najwięksi panowie otwierają swoje salony téj sławnéj artystce, która z gieniuszem łączy wdzięk i czarowną piękność, rzadkie wykształcenie, godność i przyzwoitość, a to dowodzi, że artystka ocenia ileśmy jéj winni, a zarazem pojmuje ile nawzajem winna znakomitym osobom, które ją obsypują oznakami przywiązania i podziwienia.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A tak Baskina, ufając własnemu gieniuszowi wytrwałą pracą, w kilku Jatach dopięła celu, mimo nędzy, odrazy i tysiącznych przeszkód.
Serce moje drgało z radości, łzy mi stanęły w oczach gdym czytał powyższy artykuł o głośnéj europejskiéj sławie towarzyszki lat dziecinnych... owéj Baskiny, córki ubogiego stelmacha, Baskiny skoczki, włóczęgi, ulicznéj śpiewaczki.
O mój Boże! z takiego położenia wznieść się tak wysoko!... I to sama, biédna, opuszczona... z sercem skalaném, obumarłém... chociaż nie miała jeszcze lat szesnastu!
Wspomnienie to umniejszyło mi radości, a serce moje ścisnęło się na myśl, że może wśród upojeń sławy, wśród królewskich pieszczot, Baskina nie jest szczęśliwą... Niestety! wdzięki, dowcip, piękność i gieniusz, sława rozlegająca się po całéj Europie, miały posłużyć za straszną broń do spełnienia zamierzonéj zemsty Baskiny, pragnącéj podług własnego wyrażenia wypłacić się okropnym odwetem.
Niestety! Baskina nie mogła być szczęśliwą, bo zemsta chociaż zaspokojona, pozostawia w sercu tylko smutek i gorycz.
Czyż podobna, o Boże! aby przedwczesne poniżenie w jakie sieroctwo i nędza wtrąciły Baskinę, zniszczyć mogły w samym zarodzie byt najpiękniejszy, najszczytniejszy, o jakim kiedykolwiek kobiéta zamarzyć mogła?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przynajmniéj wiem gdzie przebywa Baskina, i będę mógł pisać do niéj.
Po dalszym ciągu wiadomości o Baskinie, czytano w tymże samym dzienniku:
„Z powodu tak sprawiedliwego hołdu, oddawanego za granicą jednéj z najznakomitszych artystek naszych, z prawdziwém zadowoleniem donosimy publiczności, że wyszedł z druku tom nowych poezyj pana Baltazara Roger: on najpiérwszy opiewał cześć panny Baskiny. Nie wątpimy o powodzeniu tego nowego dzieła poety, który na zawsze stanął w rzędzie najznakomitszych naszych wieszczów...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


18 czerwca 18....

Cóż to za tajemnica? Od dwóch miesięcy książę prawie ciągle zostaje u siebie zamknięty; mężczyzna czterdziestoletni, bardzo poważny, przychodzi każdego poranku, po parę godzin zostaje sam na sam z panem de Montbar, i znowu wraca po południu.
Przybyło do pałacu kilka pak z książkami. Stary Ludwik, niegdyś stroskany, znękany, coraz staje się weselszym, sam książę nawet zdaje się być spokojnym, rozważniejszym, rzadko kiedy wychodzi; widać że się zajmuje naukami; niekiedy z rana przychodzi do pani, atoli w ich stosunkach zawsze jednaka panuje obojętność.
Z wielkiego bawialnego salonu, z pomiędzy innych familijnych portretów, przeniesiono do gabinetu księcia portret marszałka księcia de Montbar, zarazem wojownika i męża stanu, człowieka bardzo znakomitego, słusznie wsławionego, który w swojéj epoce silnie i pomyślnie wpływał na sprawy kraju.
Dlaczegoto książę kazał przenieść do swojego gabinetu portret tak dostojnego naddziada? Czy dla przejęcia się jego przykładem? Miałżeby nakoniec zrozumiéć nicość życia jakie prowadzi? Jakiż wpływ ta zmiana księcia wywrze na jego stosunki z Reginą? Czyliż skutkiem zazdrości dla kapitana Just, którego prace niedawno zwróciły na się publiczną uwagę, książę poznał nakoniec własną nicość i pojął stanowisko jakieby mógł i powinien zajmować w święcie?
Będzie to dla mnie przedmiotem ważnéj rozwagi.
— Cóż przecie robi u siebie książę prawie ciągle zamknięty? — spytałem raz Ludwika.
Starzec z zadowoleniem tajemniczo poruszył głową i odpowiedział mi:
— Pracuje...



19 czerwca 18....

Dzięki Bogu, biédny Leonidas Rekin na zawsze już zabezpieczony od nędzy; wakowała posada woźnego, ubiegały się o nią osoby wielki wpływ mające, lecz Astarté i tu przemogła. Ta wyborna dziewczyna uwiadomiła mię właśnie, że już mianowano Leonidasa.



20 sierpnia 18....

Już przeszło miesiąc upłynął, jak widziałem starego Ludwika tak zadowolonego z nowych zatrudnień swojego pana. Teraz ten zacny sługa znowu smutny i znękany. — Uważam również, iż od niejakiego czasu, nieznajomy który codzień zamykał się z księciem, zrazu nie tak często zaczął przychodzić, a nakomec blizko tydzień jak zupełnie bywać zaprzestał.
Książę wrócił do dawnego trybu życia; często wyprawia u siebie dla przyjaciół śniadania, które trwają po dwie lub trzy godziny. — Wtedy pan nie obiaduje w pałacu i wraca bardzo późno. Już od kilku dni nie widział się z Reginą; nocne jego wycieczki powtarzają się częściej niż przedtem.
Byłem więc w błędzie.



22 sierpnia 18...

Odwiedziłem starą Zuzannę, mamkę kapitana Just. Wkrótce ma przyjechać — rzekła mi, i cały kwartał zabawi w Paryżu.
Odwagi, o! mój Boże! odwagi!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


28 sierpnia 18....

Dzisiaj z rana przyniosłem księżnie list ze stępieni z Metz.
O południu, gdym jój podawał herbatę, rzekła:
— Pojutrze pamiętaj dopilnować, aby jak najraniéj odświéżono wszystkie kwiaty w moim salonie.
Zrozumiałem... ona go spodziewa się po jutrze.



24 sierpnia 18...

Książę o czwartéj godzinie rano wyjechał do swojéj majętności Montbar; wczoraj nie był w domu na obiedzie, odjeżdża więc nawet bez pożegnania z Reginą.
Tak nagły wyjazd, w dzień przybycia kapitana Just?...
To rzecz szczególna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


25 sierpnia 18....

Twierdzę, jak niegdyś Baskina: że są dziwne fatalności.
Dzisiaj po kilkomiesięcznéj przerwie, Regina znowu widziała się z kapitanem.
Otóż co mi się przytrafiło:
Czas był przepyszny, zdolny rozradować najsmutniejsze nawet serce;... dla mnie jednak słońce zdawało się być zamglone, a uśmiechające się niebo siwe, smętne... przeczuwałem, że w tym dniu doznam srogich męczarni.
O siódméj z rana wszedłem do appartamentu księżny i z wielkiém mojém zdziwieniem zostałem ją już w gabinecie, ubraną i gotową do wyjścia.
Nigdy może Regina nie wydała mi się piękniejszą, jéj wabna świéżość walczyła o piérwszeństwo.



z świetnym blaskiem słońca padającego na jéj twarz promieniejącą miłością i nadzieją!... czysta, przezrocza cera, gładka jak szkło na którém nie widać najmniejszego zgięcia, nie okazała najmniejszéj plamki, najlżejszéj skazy; złote promienie słońca przenikały ją, złociły i blask jéj jeszcze świetniejszym czyniły.

Pani moja ubrana z prostotą, miała na sobie białą w niebieskie pasy płócienkową suknię poranną, a z pod słomianego kapelusika podbitego różową marseliną, wyglądały gęste sploty jéj czarnych włosów; w chwili gdy wchodziłem okrywała się lekkim białym szalem z chińskiej krepy. Gdy się w tył wygięła i nieco odwróciła poprawiając ten szal na ramionach, postać jéj przybrała tak rozkoszną uroczość, żem nie mógł oderwać od niéj wzroku, mimo że postanowiłem był unikać tak niebezpiecznego upojenia.
— Sama pójdę wybrać kwiaty u kwiaciarki, — rzekła mi Regina, — bo nie przysłałaby mi takich jak żądam;... jeżeli je przyniosą pierwéj nim wrócę... poczekasz na mnie, bo razem je ustawiać będziemy.
— Dobrze, mościa księżno.
I pospieszyłem otworzyć jéj drzwi wiodące na Wielkie schody.
Widziałem jak schodziła żywa... lekka... skrzynia... jeżeli tak rzec można... bo jéj małe nóżki w czarnych bócikach ledwo dotykały szerokich marmurowych stopni.
— Może, ona biegnie na miejsce schadzki które jéj kapitan naznaczył w dniu swojego przybycia, pomyśliłém truchlejąc.
Na tę myśl, zdało mi się że żelazna dłoń serce mi przygniata... wyobraźnia wymalowała mi najszaleńszy obraz tego spotkania...
Dziwne są fatalności, jak mówiła Baskina...
Zostawałem pod okropną władzą tego przywidzenia, co mię do rozpaczy przywodziło drażniąc moję miłość, nienawiść i zazdrość, gdy wtém słyszę że mię przywołuje panna Julia, mówiąc:
— Marcinie... bądź tak dobry, pomóż mi zrobić porządek w sypialni pani...
— Owszem, — odpowiedziałem.
A dając się do ostatka powodować nieszczęsnemu losowi mojemu, śmiało poszedłem za panną Julią.
— Dotąd nigdy jeszcze nie wchodziłem do sypialnego pokoju mojéj pani... a dzisiaj... dzisiaj, wszedłem do niéj po raz piérwszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie, nigdy nie byłem w sypialni księżny, bo dzięki trwożliwej wstydliwości, rzadkiéj nawet w najlepiéj wychowanych osobach, Regina zaleciła wyraźnie aby same tylko kobiéty pełniły służbę w jéj sypialni, a nawet i drzewo do palenia tam przynosiły. Sama czuwała nad ścisłém wypełnianiem tego rozkazu, gdyż, wyjąwszy jéj rannych odwiedzin u mniemanéj paralityczki i dzisiejszego wyjścia, nie widziałem nigdy, aby moja pani wydalała się z pałacu przed pierwszą lub drugą godziną.
Wszedłem więc z panną Julią do tego pokoju, którego wnętrze nieraz widziałem odbite w zwierciedle galeryi obrazów... Trudno widziéć większą prostotę, a tém samem lepszy smak; pokój ten obity jest kaszmirową jasno pomarańczową materyą, podpinaną jedwabnemi niebieskiemi sznurami; drzewo łóżka znika pod mnóstwem pościeli przykrytej materyą podobną do obicia; sama tylko kotara jest z białego haftowanego muszlinu, równie jak podwójne firanki u okien. Meble z zamorskiego drzewa, wykładane są różnokolorowym fornirem; gotowalnia zaś i łazienki obite są staroświecką perską materyą, o tle szarém w wielkie różowe bukiety; biała marmurowa wanna, stoi dosyć opodal od ściany; gęsty kobierzec, w różnokolorowe palmy tkany, pokrywa całą podłogę.
Zrazu cieszyłem się żem nie sam wszedł do tego pokoju: wzniecałby nierozsądne urojenia, których widownią jest dla mnie tak często gabinet mojéj pani; atoli wnet postrzegłem że samotność w tém miejscu byłaby dla mnie mniéj niebezpieczną aniżeli towarzystwo panny Julii, gdyż jéj nierozważne paplotanie, ten przywilej pokojówek, wzbudziło we mnie nową męczarnią, którą z obojętną twarzą wytrzymać musiałem.
— W istocie bardzoś grzeczny Marcinie, że mi pomagasz, — powiedziała mi Julia, — znacznie przez to zyskam a czasie, a dzisiaj przyjdzie praczka; chciałam bardzo rano spisać bieliznę, ale pani tak wcześnie na mnie zadzwoniła... wystaw sobie o piątéj;... jeszcze spałam.
— Rzeczywiście, to bardzo rano.
— No, zmieńmy naprzód powłoczki i prześcieradła, pani lubi miéć codzień białe i świéże łóżko, — rzekła Julia podając mi jednę poduszkę abym z niej zdjął batystową, koronkami oszywaną powłoczkę, kiedy tymczasem sama zdejmowała drugą.
— Doprawdy? — odpowiedziałem drżącą ręką dotykając tkanki na któréj spoczywała głowa mojéj pięknéj pani.
— Ależ tak, dla Boga! — rzekła znowu Julia, — pani chce abym jéj słała codzień świeże prześcieradło; wprawdzie nie ma w tém nic dziwnego, bo przecież i koszule codzień zmieniamy, wszak tak Marcinie?
— Zapewne.
— A potém, tym sposobem pani jest pewna żem jéj łóżka nie usłała po angielsku.
— Jakto?... po angielsku?
— Nie wiesz tego? mówi się, łóżko posłane po angielsku kiedy nie zdjęto prześcieradła z materaca.
— Ah! rozumiem.
— Wtedy robią się na łóżku gniotące górki, a pani ma tak czule, tak delikatne ciało, że ją odgniata najmniejszy fałdek na batystowéj koszuli pod sznurówką. Ale, ale... kiedy mówimy o koszuli, podajno mi ją... tam leży w nogach łóżka. — Zwiążę ją razem z powłoczkami.
Podałem ją pannie Julii.
Lecz kiedy wziąłem tę lekką i miłą tkankę, przesiąkłą wonią Reginie właściwą, ręce moje skrzyżowały się tak namiętnie i gwałtownie, że pokojówka rzekła mi śmiejąc się.
— Ale dawajże Marcinie, jakże trzymasz tę koszulę!
— Bo... lękałem się... żebym jéj nie upuścił, wyjąknąłem.
Na szczęście panna Julia wybuchła śmiechem i rzekła nie zważając na moje pomieszanie:
— Cóż znowu! myślisz może, iż ją rozbijesz jak szklankę?
— Masz panna słuszność... ale... bo te koronki.
— I koronki także nie kruche, wy mężczyźni nic się na tém nie znacie; a teraz, zdejm prześcieradło ja tymczasem rozwinę drugie.
I drżącą ręką dotknąłem się jedwabnéj kołdry i prześcieradła mojéj pani... Jednak, mimo żem doświadczał cierpką rozkosz... rozbieranie tego łóżka przeczystego, uważałem za czyn niegodny, świętokradzki... ręka moja wahała się... lecz Julia rzekła:
— Prędko, prędko Marcinie,... śpieszmy się.
Wtedy zdjąłem kołdrę... Na pulchnym materacu pokrytym pomarańczową materyą, lekkie odciski wskazywały miejsce na którém spoczywała moja pani... odwróciłem się plecami do panny Julii... i zdjąwszy prześcieradło przyłożyłem usta do tego miejsca... kolana moje uginały się podemną, zaledwie na nogach ustać mogłem.
— Otóż, i prześcieradło rozłożone — powiedziała moja towarzyszka, — poruszajno dobrze materace mój Marcinie, a potém rozścielemy prześcieradło.
Potém z pełném litości westchnieniem panna Julia dodała:
— Ah! biedna kobiéta!
— O kim panna Julia mówi?
— A jużci... o pani... Myślisz może że kiedy taka ładna... młoda... i... i... słowem... pełna zdrowia, to jéj przyjemnie tak spać saméj i to już oddawna...
— Ah!... nie wiedziałem...
— Jednakże łatwo przecież widziéć że książę jest coraz gorzéj z panią... Już przeszło od roku zaryglowano drzwi wiodące do pokojów pana...
— Pojmujesz panna że nic o tém nie wiedziałem...
— O! ale my o wielu rzeczach wiemy... To téż Marcinie, przysięgam ci że o pani śmiało powiedzieć można... biedna kobiéta!
Taka rozmowa... w tym pokoju, przy tém łożu, okropną mi boleść zadawała.
W nadziei że ją krótko zakończę, rzekłem do panny Julii.
— Otóż i łóżko posłane... czy panna mię jeszcze potrzebujesz?
— Tak sądzę... przecież trzeba wypróżnić wannę! Klapa zepsuta; trzeba sznurek trzymać w reku żeby woda zupełnie wyciekła, straciłabym na tém najwiecéj czasu.
— Pani wyszła tak wcześnie, iż nie sądziłem że...
— Ze się kąpała? Ah właśnie! myślisz że ona się bez kąpieli obejdzie... Wreszcie teraz kąpiel prędko przygotować można, bo pani używa zimnéj wody... To téż kiedy ją wyprowadzam z téj wody zawprawnéj pachnidłem i potem sypie na jéj ramiona irysowy proszek... wtedy skóra pani nabiera takiéj świéżości i mocy, iż powiedziéć można że dotykasz marmuru...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O kobiéty!... kobiéty! młode i piękne, czyste zakochane w mężu lub kochanku... niechże sypialnie wasze będą na zawsze niedostępne dla wszelkiego sługi, inaczéj... najskromniejszy, podobnie jak najnieokrzesańszy splami mimowolnie swojém spojrzeniem, swojemi myślami, żądzami, ten wstydliwy i święty przybytek. — Czyliż sama myśl podobna, nie wywoła na wasze twarze trwożliwego rumieńca wobec tego człowieka?... O! nie pojmujecie do jak okropnego obłędu doprowadzić go może wasze niedbalstwo pod tym względem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wrażenie w sypialni Reginy wywołało we mnie tyle bolesnéj zazdrości i zawiści przeciw szczęśliwemu kapitanowi Just, że po raz piérwszy opanowała mię piekielna pokusa...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nigdy nie byłbym powziął tak niegodziwych myśli, gdyby kapitan Just nie był przybył właśnie w dniu w którym zmysłowy zapał szalonéj miłości mojéj doszedł aż do obłędu podżeganego naturalnym następstwem mojéj służebności. Dotąd unikałem starannie wszelkiej ku niemu pobudki, widząc jak dalece wówczas miałem zmącony rozum.
Kapitan Just przybył o godzinie drugiéj. Twarz jego promieniła taką szczęśliwością, że podejrzenia moje co do porannéj schadzki, przemieniły się w okrutną pewność... a jednak wyznać winienem, późniéj przekonałem się że Regina była czystą.
— Dzień dobry Marcinie, — przyjaźnie rzekł mi kapitan, miło mi widziéć cię.
Szczęście czyni go tak serdecznym! pomyśliłem. I na głos dodałem:
— Zbyt pan jesteś łaskaw, panie Just.
— Ale co ci jest? żeś tak blady, zmieniony kochany Marcinie; czyś chorował po moim wyjeździe?
— Nie panie Just... zdrów jestem, ale jak to panu wiadomo, są dni... w których człowiek mniéj dobrze wygląda.
— Spodziewam się żeś kontent z twojéj służby?
— Tak jest panie Just.
— Tém lepiéj... czy księżna w domu?
— W domu panie.
Chciałem powiedzieć nie; było to głupio... lecz szczęście tego człowieka oburzało mię.
Poprzedziłem kapitana i oznajmiłem go Reginie.
Żywo postąpił ku niéj. Ona podała mu rękę: potém widząc że nieruchomy stoję na progu, spojrzała na mnie zdziwiona, mówiąc:
— Dobrze... dobrze...
Just także się ku mnie obrócił...
Zrozumiałem jak niedorzeczną byłaby moja dłuższa tam obecność, wyszedłem więc z zazdrością i wściekłością w sercu.
Nagle przywołał mię głos księżny:
— Marcinie, odsuń firanki u drzwi, tu tak gorąco że trzeba wpuścić trochę powietrza z salonu.
Usłuchałem, ale tém niechętniéj, że nie zważając na następstwa, postanowiłem był pozostać w salonie i słuchać ich rozmowy, aby usunąć wszelką wątpliwość... Piérwsze wyrazy sam na sam po schadzce tyle mają znaczenia, pomyśliłem; ale rozkaz księżny zniweczył moje zamiary, bo pokój w którym zwykle przebywałem przedzielony był obszernym salonem od jéj gabinetu.
Znalazłem na moim stole dwa listy do księżny, które odźwierny przyniósł zapewne w czasie mojéj nieobecności; wziąłem je z złośliwą radością.
— Będę mógł przynajmniej dwa razy, — rzekłem sobie, — przerwać ich słodką rozmowę...
Ucieszyła mię myśl? razu że firanki u drzwi są odsunięte, i że Just i Regina wiedząc iż co chwila wejść mogę, doznają przeszkody w miłosném wylaniu się; atoli po głębokiéj rozwadze uznałem że dla kochanków, ten właśnie hamulec musiał miéć drażniący urok; wtedy ozwała się we mnie znowu nieszczęsna pokusa... Nadaremnie uciekać chciałem... uległem jéj prawie... rozbierałem ją, rozważałem z zimną krwią człowieka zamierzającego dopuścić się samobójstwa: wstałem, chodziłem, usiłując uspokoić wzruszenie... Spojrzałem na zégar. Już godzinę z sobą spędzili!
— Ha, — rzekłem biorąc jeden z niedawno przyniesionych listów:- — Teraz muszę im przeszkodzić...
I nie zważając że bladość moja i wzruszenie zdradzić mnie mogą, wszedłem do salonu, trzymając list w ręku.
Zdało mi się że słyszałem nagłe i lekkie poruszenie; drzwi do gabinetu znajdowały się na wprost okna; przechodząc zatém przez salon, nie mogłem dostrzedz że Just i Regina znajdują się w wklęsłości od okna. Kiedy wszedłem Regina siedziała na fotelu, on zaś tuż przy niéj na małém nizkiém krześle. Pani moja była lekko zarumieniona... jego tylko z tyłu widziałem.
— Co chcesz? — niecierpliwie spytała księżna.
— Oto list przyniesiony do pani...
I podałem go księżnie z rąk do rąk, w pomieszaniu zapomniawszy, jak zwyczaj nakazywał, podać go na tacy. Regina nie uczyniła mi najmniejszéj uwagi w tym względzie, lecz uważałem że z niejakim wstrętem wzięła list z mojéj ręki; potém rzekła znacząco:
— Dobrze... już dobrze...
— Czy nie ma żadnéj odpowiedzi, proszę księżny pani?
— Nie, — z wrastającą niecierpliwością odparła.
Niezgrabny sługo, nie powinieneś był przychodzić, przynajmniéj nie powracaj więcéj, bez wątpienia pomyśliła.
Dotknięcie mojéj ręki... ręki lokaja, wzbudza w niéj odrazę, rzekłem sobie z goryczą i upokokorzeniem, które w innym dniu byłbym przyjął obojętnie...
Wtedy znowu i to coraz gwałtowniéj odezwała się we mnie niegodziwa pokusa.
— O! jakże się zemszczę za wszystkie cierpienia! — rzekłem sobie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na herbacie u panny Julii, Astarté dowodząc jak łatwo pokojowcy czynić mogą spostrzeżenia, utrzymywała iż niekiedy znaczącą jest drobna okoliczność czyli odchodzący gość ma rękawiczki na ręku lub przeciwnie. Kiedy przyniosłem piérwszy list aby złośliwie przerwać miłosną rozmowę Justa i Reginy, całą uwagę zwróciłem na moje panią, nie dostrzegłem wiec czy on zdjął rękawiczki.
W kwadrans póżniéj, położyłem drugi list na tacy i znowu wszedłem do pani.
— Cóż tam znowu? — surowo rzekła mi Regina.
— List do pani...
— Przyniesiesz mi listy wtenczas gdy zadzwonię... Krótko i ostro dodała, nie biorąc listu.
Wyszedłem tłómacząc sie jak mogłem, drżałem: ręce kapitana białe jak ręce Reginy, nie miały na sobie rękawiczek!
Ona bez odrazy ściska ręce Justa w swoich, — pomyśliłem.
Zaiste, kiedy obecnie z zimną krwią wspomnę na te dzieciństwa, nie pojmuje jakiego obłędu doznać musiałem w owym dniu nieszczęsnym... pytam o to sam siebie... nie wiem, lecz niestety! wyznać nie śmiem, że wrzał we mnie i ćmił mi rozum płomień winowajczy, haniebny, długo poskramiany, lecz sceną poranną do najwyższego stopnia rozniecony.
A pani moja nic nie wiedziała, nic domyśléć się nawet nie mogła! — Miałżeby jeden służalec kochać młodą czarowną kobiétę, przy któréj żyje w koniecznych stosunkach? Czyż podobna? Czyż to ludzie mają serce i zmysły... a kiedy się kochają, to zapewne tylko w sobie równych..
Kapitan Just wyszedł o trzy kwadranse na piątą, bawił więc u Reginy przeszło trzy godziny. Cóż to szkodzi, księcia nie ma w domu.
Księżna kazała aby powóz gotów był na ósmą, jedzie na Elizejskie pola... tam obaczy zapewne swojego kochanka. — Po obiedzie rzekła mi:
— Czekaj mię tu o jedenastéj, masz więc kilka godzin wolnego czasu... ale pamiętaj abyś mi nigdy nie przynosił listów aż po wyjściu osób które są u mnie.
— Dobrze mościa księżno.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dręczony straszną męczarnią, chciałem wyjść, sądząc ie przechadzka, świéże powietrze i znużenie uspokoją krew wzburzoną.




39.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Wieczór był przepyszny; poszedłem do Tuilleries pod wielkie kasztany otaczające podłużny parter zasadzony różami i rezedą.
Samotność, gęsty cień tych pysznych drzew, woń kwiatów, świéżość powietrza, widok kilku miłosnych par zwolna przechadzających się w téj pustéj i ponuréj części ogrodu, słowem wszystko co mię otaczało, zwiększyło jeszcze wrażenie którego się pozbyć usiłowałem...
Opuściłem Tuilleries i dążyłem przez bulwark wybrzeżem Sekwanny wzdłuż Cours la Reine.
Fatalność ciągle mię ścigała.
Noc była... jasna, miła, gwiaździsta... co krok napotykałem same miłosne sceny...
Na brzegu rzeki śmieli się rzemieślniki i gryzetki, jedni przechadzali się trzymając pod ręce, drudzy rozmawiali siedząc na trawniku.
Przybyłem do ciemnych alei Cours la-Reine.
Tam prawie nakażdéj ławce siedziała para, którą zaledwie poznać mogłem po białości kobiecéj sukni... a tajemniczy szmer pocałunków, westchnień, cicho wymawianych słów, wszędzie mię ścigał...
Wszystko tego nieszczęsnego wieczoru oddychało czułością, rozkoszą i żądzą...
Oddaliłem się z tych miejsc zbyt dla mnie niebezpiecznych; i pragnąc uniknąć obrazów krew mi rozpalających, przebyłem plac Zgody i udałem się na ulicę Ś. Honoryusza...
Księżyc błyszczał na niebie; okna wielu domów były otwarte, a na ciemnych balkonach, gdyż wnętrza appartamentów były oświetlone, dostrzegłem przy blasku księżyca cienie mężczyzn i kobiét, opartych o żelazne poręcze i rozmawiających tak blizko... że ich włosy wikłały się...
Cóż powiem? o Boże!... i owe nawet nieszczęśliwe istoty, które występek nocami wyrzuca na chodniki, a których widok zwykle mocno mię oburzał, teraz swą wyzywającą postawą, lubieżnym chodem... rozżarzały jeszcze bardziéj pożerający mię ogień...
Wpadałem w coraz większy obłęd... piekielna pokusa od rana mię ścigająca, zupełnie mię opanowała...
Wstąpiłem do sklepu, kupiłem flaszkę wódki i wróciłem do pałacu.
Wybiło pół do jedenastej; flaszkę z wódką okryłem w kącie pokoju w którym zwykle przesiaduję, i czekałem na powrót księżny.
Przybyła o kwadrans na dwunastą.
Kiedym jéj otworzył drzwi rzekła:
— Możesz odejść, już cię nie potrzebuję.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyszedłem.
Według zwyczaju pogasiłem światło w gabinecie, salonie i przedpokoju którego drzwi z hałasem otworzyłem i zamknąłem udając że wychodzę; ale zamiast wyjść, owszem pozostałem zamknąwszy drzwi ze środka, a potém ukryty w kącie czekałem aż wybije północ.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyliczyć myśli jakie mną miotały w téj godzinie oczekiwania i burzy, równie niepodobna, jak niepodobna zliczyć bałwanów morza.
Dosyć że jedyna stała, paląca myśl, tłumiąca wszelkie inne, była następna:
— Regina musi być moją... podstępem lub gwałtem!
O! była to zbrodnia niegodziwa! daleko niegodziwsza niźli nawet ta o którą pokusił się hrabia Duriveau, wyznaję... bo pani moja spała, spokojna, zaufana w mojéj straży... bo mój dobroczyńca umieścił mię przy niéj, jako przywiązanego sługę, jako stróża opiekuńczego...
Tak jest, była to zbrodnia niegodziwa, lecz byłem pijany, szalony... lecz powodowały mną wściekłe żądze dzikiego zwiérza.
I aby tę niegodziwość dopełnić z całą jéj zgrozą... znalazłem usprawiedliwienie w obłudnéj myśli, „Żaden z ludzi których Regina kocha lub kochała, — mówiłem sobie, — nie uczynił dla niéj tego co ja! kiedy więc ujrzę ją zdumioną i strwożoną moim zamachem, kiedy ją ujrzę skołataną, błagającą, powiem jéj:
— „Dziesięć lat już kocham cię, czy pojmujesz to! i mimo twój wiedzy dałem ci tego dowody... Dowiedz się zatém nakoniec o wszystkiém!
„Pilnowano grobu twéj matki... przez lat tyle, ja religijnie dbałem o to.
„Miałaś zostać żoną... ofiarą nikczemnego człowieka; ja zdarłem z niego maskę.
„Miałaś wpaść w nikczemną zasadzkę, ja zesłałem ci zbawcę.
„Usprawiedliwienie pamięci twojéj matki przywróci ci serce ojca, napełni twą duszę szczęściem i dumą; to usprawiedliwienie zależy odemnie.
„Jeżelibyś się lękała zdradzić małżonka? uspokoję twoje sumienie, dowodząc że książę zaniedbał cię, że się pogrążył w najobrzydliwszym kale.
„Kochasz kapitana Just? Cóż on uczynił? walczył w twojéj sprawie? A przecież ja także dla ciebie walczę, walczę lat dziesięć, walczę sam, z głębi mojego ukrycia; gdyby człowiek z którego zdarłem maskę nie przeszył był kulą mojéj szyi, gdyby mię nie był na cały rok pozbawił wzroku, nie byłbyś poszła za księcia.
„Oto tyle wycierpiałem, tyle uczyniłem dla ciebie; ale nadeszła chwila w któréj przekonanie o tajemnym poświęceniu się mojém, już mi nie wystarcza. Dumna księżno... wiem że lokaja nigdy kochać nie będziesz, bo nie możesz; chociaż poświęceniem bez granic i miłością zasłużył na to. Otóż! mimo to lokaj posiadać cię będzie, a potém zabije się....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez całą przeklętą godzinę o tém myśliłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Północ wybiła.
Aby zagłuszyć w sobie głos sumienia, od razu wychyliłem czwartą część butelki z wódką, i chociaż bezprzytomny, śmiało, z silną ręką, wytężonym słuchem, bacznym wzrokiem, poszedłem do pokoju Reginy.
Księżyc rzucał wielkie jaskrawe promienie do salonu, gabinetu i galeryi obrazów.
Jego światło wiodło mię aż do sypialni.
Słuchałem,... wszędzie cicho...
Jeżeli Regina nie śpi, pomyśliłem, jestem zgubiony... Może pociągnąć za sznurek od dzwonka... Szkoda żem go wieczorem nie uciął...
Jeżeli otwierając drzwi, obudzę Reginę... także jestem zgubiony...
Przez chwilę więc znowu namyślałem się... lecz wiedziony upajającemi wspomnieniami, gotów umrzéć... szybko i bez szmeru odemknąłem zamek.
Serce mi bić przestało; słuchałem... cicho... wszędzie cicho.
Wtedy lekko otworzyłem drzwi.
Sypialnię oświecała alabastrowa lampa, stojąca na kominku.
Regina spała.
Spała tak mocno, że stąpając po grubym kobiercu, mogłem zbliżyć się do jéj łoża i słyszéć miłe i spokojne jéj tchnienie...
Noc była parna... Na widok Reginy, z rozpuszczonym czarnym włosem, śpiącéj w nieładzie, postradałem resztę rozumu... Już miałem rzucić się na moję zdobycz, wtém machinalnie błędném okiem spojrzałem w jednę i drugą stronę, jakbym się obawiał czy tam kogo nie ma, choć pewny byłem że jestem tylko sam. Oczy moje nagle spoczęły na zwierciadle wiszącém nad kominkiem, a dosyć żywo przez lampę oświetloném....
Ujrzałem w niém bladą twarz, z wyrazem tak szkaradnym, tak dzikim, że w stanie obłąkanéj wyobraźni mojéj, przeraziłem się, skamieniałem w obec tak przeraźliwego zjawiska... lecz wnet odzyskałem zmysły...
Blada twarz która mię tak mocno przestraszyła... była to twarz moja własna.
Wytłómaczyć teraz jakim sposobem ten promyk rozumu zdołał rozjaśnić otchłań w którą wpaść miałem i okazać mi całą jéj okropność... wytłómaczyć jakim cudem nagle oparłem się obłędowi najwyuzdańszych namiętności, widząc w jak obrzydłych rysach na twarz moję wystąpiły, widząc, że tak powiem, wypisaną na mojém obliczu, całą niegodziwość czynu którego się dopuścić zamierzyłem... wytłómaczyć jakim sposobem to gminne przysłowie: — gdybyś się widział, tobyś się sam siebie przeląkł, — w téj ostatecznéj chwili postanowiło o moim i Reginy losie... wytłómaczyć, powtarzam to wszystko, nie zdołałem nigdy, gdyż i obecnie nawet nie pojmuję tak nagłéj zmiany w moim umyśle.
Tyle tylko pomnę, że po dzikiéj śmiałości uległem tak wielkiéj trwodze, tak się lękałem aby mię Regina nie postrzegła, iż prawie upadający na siłach, zaledwie zdołałem wyjść z jéj sypialni, po cichu zamknąć drzwi i dostać się do gabinetu gdzie padłem bez przytomności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy przyszedłem do siebie... piérwszy brzask słońca porannego rumienił wierzchołki drzew w ogrodzie; musiała być godzina trzecia z rana...
W mieszkaniu panowała ciągle jak najgłębsza cisza.
Czémprędzéj wyszedłem, lekko otworzywszy i zamknąwszy zewnętrzne drzwi; w całym domu wszystko jeszcze spało. Dostałem się do mojéj stancyi, bez najmniejszego szmeru, bez żadnego spotkania i tu dopiéro padłem na łóżko zalany łzami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy rano posługiwałem Reginie przy herbacie, rzekła mi:
— Czyś nie słyszał Marcinie... téj nocy jakiego hałasu w pałacu?
— Nie, mościa księżno.
— Rzecz szczególna, — dodała, — zdawało mi się żem słyszała, jak ktoś około godziny trzeciéj zrana zamykał drzwi wiodące na wielkie schody.
— Nic nie słyszałem, mościa księżno; a wchodząc dzisiaj rano zastałem drzwi od przedpokoju zamknięte, tak jak je wczoraj zostawiłem.
— Widać że mi się tylko marzyło; zresztą, wszak zawsze klucz zabierasz z sobą?
— Tak jest, mościa księżno.
— Pamiętaj, ostrożność nie zawadzi.
— Dobrze, mościa księżno.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


30 sierpnia...

Regina namiętnie kocha Justa, ale jest niewinna... dzisiaj oczywiście się o tém przekonałem... Owa poranna schadzka, o którą ją posądzałem, istniała jedynie w mojéj wyobraźni. Najętym fiakrem i razem z kwiaciarką zwiedzała najsławniejsze cieplarnie, w których powybierały kwiaty; przybyła do kwiaciarki o pół do dziewiątéj z rana, a odwiozła ją do sklepu o jedenastéj; w pół godziny późniéj księżna już była w domu.
Poznanie mojego błędu, mocno mię uszczęśliwiło; a szczęścia tego nie zakłócało już żadne zazdrosne przypuszczenie...
Wstydzę się sam przed sobą przedwczorajszego dnia i nocy... Wiele pokutować muszę i dlatego użyję wszelkich sił ku poskromieniu niegodziwych żądz jakieby się jeszcze we mnie odezwać mogły.
Przekonany jestem, że powrót pani de Montbar do księcia jest równie niepodobny jak powrót jego do żony. Regina bieży po spadzistéj drodze namiętności... los jéj zatém spełni się. Zbyt dumna, nie zniży się aż do obłudy i z czasem... ucieknie z Justem... jestem tego pewny. Również pewien jestem, że w téj miłości znajdzie szczęście. Just zdoła skłonić ją do téj wielkiéj ofiary jaką Regina niezawodnie dla niego uczyni.
Będę więc czekał... chociaż Regina nadzwyczaj ostrożnie wspomina o kapitanie Just, jednak zapewne potrzebować mię będzie, skoro przyjdzie do ostateczności jaką przewiduję... aż do téj pory czuwać będę... nad nią... i nad nim.
Jeżeli im grozi jakie niebezpieczeństwo, uprzedzę ich.
Może zresztą Regina nie będzie już potrzebowała mojego poświęcenia; skoro się dostanie pod prawą i wspaniałomyślną opiekę Justa, na ówczas spełni się moje powołanie, bo spokojny będę o przyszłość mojej pani... potém wrócę do Klaudyusza Gérard.



29 października 18...

Długo o dzienniku moim zapominałem... Bo i na cóż go daléj prowadzić?... Kochają się, namiętność upaja ich, unosi. Żyją tylko dla siebie...
Regina zawsze dumna i swobodna, nie może być winną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Księcia dotąd nie ma; wyjechał ze swoich dóbr do Pyreneów; niespodziewany aż w listopadzie. Szczęściem, wszyscy znajomi księżny bawią na wsi; wyrozumiałość moja dostatecznie wypróbowana; sądzę że nikt niedomyślił się jeszcze miłości Reginy; Just tylko dwa lub trzy razy na tydzień bywa w pałacu, a na to pozwalają stosunki przyjaźni. W inne dni, Regina korzystając z pięknéj pory roku, widuje się z nim w najmniéj uczęszczanych ogrodach Luxemburgu, w Jardin des Plantes, w parku Monceau, albo w lasku Bulońskim, a częstokroć i w Muzeum... Wiem o tém, bo kilka razy śledziem Reginę; dla usprawiedliwienia częstéj a długiéj nieobecności w domu, rozgłosiła że chodzi na posiedzenia do malarza, który robi jéj portret.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


3 grudnia 18...

Od kilku dni Regina traciła swą dawną pogodę; nie raz zastałem ją smutną, roztargnioną, głęboko znękaną; atoli na widok Justa rysy jéj rozweselają się, promienieją.
Książę, wróciwszy z gór Pyrenejskich, zabawi cały miesiąc w dobrach markiza d’ Hervieux... Nie ma wątpliwości że przybycie pana de Montbar, spodziewane w końcu miesiąca, jest przyczyną smutku księżny. Przewiduje że chwila stanowcza nadchodzi. Zresztą słyszałem jak rzekła do Justa te kilka słów bardzo znaczących:
— Wszystko... lub nic,.. zawsze... lub nigdy!
Znam nieugięty charakter Reginy: przyszłość i przeszłość jéj miłości, zawierają się w tych słowach.



19 grudnia 18...

Pani Wilson, która jak się domysłom, zna po części miłość księżny, bawi na wsi z powodu ciężkiéj choroby swojéj córki Rafaeli. Księżna coraz częściéj do niéj pisuje.



Stycznia 18...

Książę przybył od dni kilku; obchodzi się z Reginą tak samo jak i przed wyjazdem, zawsze grzeczny, ale szyderczy i zimny; jednak widocznie unika wszelkiéj sposobności mówienia o kapitanie Just.
Od czasu powrotu księcia, Regina jest zamyślona, smutna, drażliwa. Przeczuwa konieczne przesilenie, widzi zbliżającą się burzę domową.
Podwajam czujność... Regina wcale mi się nie zwierza... ja więc w razie potrzeby winienem działać bez niéj a dla niéj.

2 Lutego 18...

Przeraża mię potęga jaką teraz mam w ręku...
Wczoraj wieczorem, po niewypowiedzianych wysileniach i zabiegach, nakoniec zyskałem ostatni, dotykalny, niezaprzeczony dowód, potrzebny do przywrócenia sławy pamięci matki Reginy.
Padła ofiarą najwznioślejszego poświęcenia się, jakiém kiedykolwiek przyjaźń natchnąć mogła... Niepodobna z większém bohatéistwem dotrzymać religijnéj przysięgi lub obietnicy.
Dowody tego co mówię, mam tu, przed sobą, na moim stole.
Dosiągłem nakoniec celu, do którego tak dawno dążę, atoli zamiast niebiańskiéj radości, trwogę uczuwam.
Natchnij mię, o Boże! bo od tajemnicy którą posiadam, zależeć może los trzech osób: Reginy — Justa — pana de Montbar.
Przedwczoraj i wczoraj Regina była bardziéj niespokojna, bardziéj niż kiedykolwiek znękana.
Po dosyć krótkiéj rozmowie z mężem, przez większą część dnia pisała; lecz nie dała mi żadnego listu do odniesienia.
Gdy przyniosłem drzewo do jéj gabinetu, widziałem że rzuciła na kominek papier zdarty i zgnieciony; rozpalając ogień, zdołałem ukryć na boku, w popiele, kilka urywków tego papieru jéj ręką zapisanego i w gałkę skręconego. Po jéj wyjściu, czémprędzéj wpadłem i wyjąłem z kominka ten urywek, już znacznie nadpalony, był to szczątek listu lub bruljonu listu do pani Wilson, naówczas nieobecnéj w Paryżu.
Wyczytałem następne słowa:
— „........Rozmówiłam się tedy z mężem, wie o wszystkiém;... zresztą, znalazłam go....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

.....w trzech dniach wszystko ma być skończone... Osądź czy widzieć cię, czy się z tobą naradzić potrzebuję! Tracę głowę;... ale wiem że nie możesz odstąpić dziecka i przybyć do Paryża... To téż...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„W okropnym zostaję kłopocie; uciec z Justem, poświęcić mu życie moje, przyjąć ofiarę jego życia, ukryć się w jakiém nieznaném ustroniu i tam zostawać razem szczęśliwi aż do śmierci, nieznani, zapomnieni, o! byłoby to niebo dla mnie!... Justowi tylko jednemu powierzyłabym w ten sposób mój los....
„Dla czegóż więc wahasz się? powiész.
„Oto dla czego:
„Haniebna zniewaga cięży nad pamięcią matki mojéj... a na łożu śmierci powiedziała mi: Umieram niewinna... Jest więc niewinna... wierzę jéj, wiém o tém, czuję to: ale dowody dla usunięcia jéj niesławy, które wynaleźć po dwakroć miałam nadzieję, aż dotąd jeszcze uchodzą rąk moich;... w oczach świata, w oczach ojca, którego życie gaśnie wśród okrutnéj walki przywiązania do mnie odrazą jaką go przejmuję, od czasu jak sądzi że nie jestem jego córką... w oczach mojego ojca, powtarzam, matka moja była winną... Rozgłos o ucieczce mojéj z Justem, dobije go, powié: Jaka matka taka i córka! Błąd mój zatém byłby nową zniewagą dla pamięci matki... Czy to pojmujesz!...
„Droga przyjaciołko, jakaż to przepaść serce ludzkie!...
„Kocham Justa... tak jest, kocham go czule, z dumą ci to wyznaję, bo ta miłość czysta jest dotąd... skoroby taką być przestało, natychmiast opuściłabym pana de Montbar.
„Posłuchaj mojego wyznania, droga przyjaciółko, wyjawię ci skrytości mego serca, bez wstydu bez dumy, jakbym wyjawiła przed matką. — Trzy razy kochałam — to wiele; — ale cóż temu winnam! Gdyby przedmiot piérwszéj mojéj miłości został był jéj wiernym i godnym... raz tylko w życiu byłabym kochała.
„Ta piérwsza miłość poczęła się jeszcze w dzieciństwie...
„.... To téż wspomnienie tej niegodziwej miłości, nie jest dla mnie ani przeszłością... ani pociechą ani smutkiem... jestto nicość... coś co nigdy nie istniało.

„Wolna... potém kochałam mojego męża, jak mi już kochać więcéj nie godzi się, bo nawet miłość moja dla Justa, nie może być tak prawą, bo smucę się, wstydzę, kiedy mu powtarzam, lubo szczerze, te same prawie wyrazy, te same zapewnienia przychylności, które już kto inny równie szczerze wymówione słyszał z ust moich. Bo miłość jeden tylko ma język... A potém, miłość moja dla Justa, zrodzona wśród łez, wśród trosk okropnych; korzeń jéj jest gorzki, i owoce równie gorzkie; lecz niestety! nie mam już wyboru, wolę tę miłość pełną zgryzot, udręczeń i goryczy, niż ponure, samotne, rozpaczliwe życie jakie wiodłam od dawna... a którego bez ciebie, bez twojej tkliwéj przyjaźni, nigdy bym tak długo nie znosiła....
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„... Od pół roku już zaślubiona, szczęście moje było bez granic, gdy piérwsze podejrzenie obudził we mnie list bezimienny......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„.... Powiedziałam więc panu de Montbar: — Jerzy, w tym miesiącu trzy razy nie nocowałeś w domu; nie wypieraj się... za każdym razem opuszczałeś mię wieczorem, mówiąc żeś cierpiący, że idziesz do siebie... W godzinę późniéj wychodziłeś przez małe drzwiczki od ogrodu, przebywszy oranżeryą i stancyą Ludwika, — widzisz, że o wszystkiém wiem. Jerzy, dodałam łzami się zalewając, jednéj tylko rzeczy żądam od ciebie, to jest twojego zapewnienia żeś wolny od zarzutu... Wiem że pozory są zwodnicze... a chociaż czuję że wszelkie uniewinnienie się z postępowania twojego zawsze zbyt bolesném dla mnie będzie... jednak, mój Jerzy, uwierzę wszystkiemu co powiesz...bo koniecznie potrzebuję abym tobie ufała.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Na te ckliwe słowa, mąż mój widząc że wiem o wszystkiém — zrazu skruszony, zgnębiony... wkrótce odpowiedział wyrazami pełnemi cierpkiéj dumy i pogardliwej wyższości; co większa.......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„.... Zraniona w mojéj miłości, w godności kobiéty, w głębokiéj wierze małżeńskiéj, czułam że odtąd między nim a mną wzniosła się na zawsze lodowata przegroda; wpadłam w rozpacz, z któréj ty mię uleczyłaś.....
„...... Mimowolne przywiązanie popychało mię jeszcze ku mojemu mężowi, lecz je ukrywałam, bo oburzała się moja duma.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z czasem... i on także... ale wtedy będzie już zapóżno.....
„..... Wzgląd więc jedynie na pamięć matki mojéj wstrzymuje mię... Wszystko rozważyłam... długo się zastanawiałam... W téj chwili inne uczucie napełnia moje serce... uczuciu temu wszystko poświęcić jestem gotowa... a jednak......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Urywki te wielkie mają dla mnie znaczenie.
Wahanie się Reginy pochodzące z obawy aby jéj błąd nie pogorszył pamięci matki i tak już zniesławionéj... to wahanie się, jedném słowem zakończyć mogę, potajemnie przesyłając Justowi wszystkie papiéry udowodniające niewinność matki Reginy.
Również uspokoić mogę księżnę, usuwając żal i wyrzuty jakieby w niéj wywołało rozłączenie się z panem de Montbar, bo jutro mogę podać Justowi... środki naocznego przekonania się, że książę nie zasługuje ani na litość, ani na poszanowanie, ani na żal; gdyż jego nałóg opilstwa, zamiast słabnąć, owszem wzrasta.
Dzisiaj dziwnym trafem słyszałem jak mówił do starego Ludwika, swojego sługi:
— Rozumiesz... kostium Pierrota płócienny z garbami... co tylko może być najbrzydszego... pamiętaj kupić...
— Ależ książę się nie ubierzesz...
— Alboż pod spodem nie można miéć przyzwoitéj sukni?
— Ah! to co innego — wzdychając rzekł Ludwik — i będę musiał zanieść to...
— Na ulicę Delfina, pod numer 3.
— A o któréj godzinie, mości książę?
— Jutro... przed ósmą wieczorem niechaj już tam wszystko będzie. Więcéj nic nie potrzeba... Powiész odźwiernemu żeby rozpalił ogień.
— A więc... książę... tonem wyrzutu przemówił stary sługa — znowu?..:
Na nieszczęście nie mogłem słyszeć końca rozmowy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mogę więc teraz, w nocy, uczynić Justa świadkiem jakiéj nowéj, haniebnéj rozpusty, udzielając mu wiadomości które posiadam.
A czyż Regina wówczas jeszcze wahać się będzie z ucieczką?

Skoro Justowi winna będzie sławę matki swojéj, do jakiegoż stopnia wzrośnie naówczas jéj wdzięczność! Skoro się przekona o nikczemności męża, cóż ją dłużéj powstrzymać zdoła?
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O! wiem jak wielką przyjmuje na siebie odpowiedzialność... bo.
Czyliż duszą i sumieniem przekonany jestem, o ile człowiek przekonany być może, — że Regina szczęśliwa będzie z Justem?



3 lutego 18...

To co widziałem i o czém dowiedziałem się wikła moje postanowienia i niepodobnego do wiary nabawia mię kłopotu.
W południe moja, pani oddała mi wielki zapieczętowany skrypt mówiąc:
— Zanieś to do pana de Montbar... i czekaj na odpowiedź.
Poszedłem do pokojów księcia, dosyć odległych od apprtamentu jego żony. Nie znalazłszy starego Ludwika w przysionku w którym ciągle przesiaduje, przebyłem rozległą biblioteczną sale, nie zastałem w niej nikogo i zwolna zapukałem do nieco otwartych drzwi od gabinetu księcia.
— Wejdź... odrzekł mi głos pana de Montbar; niezastanawiając się wtedy że książę nigdy mię nie tykał, lekko pchnąłem jednę połowę drzwi.
Z powodu rozkładu miejsca, tylko z boku widziałem księcia; siedział oparty na biurku i zdawał się bacznie i smutnie wpatrywać w przepyszny portret Reginy, matowany wkrótce po jej zamężciu. Na twarzy księcia, na któréj dostrzegłem ślady świéżych łez, był wyraz tak bolesny, tak rozpaczliwy, że mimowolnie uczułem współczucie i litość dla tego człowieka, który jak dotąd mniemałem nie miał czucia dla nieszczęścia. Myśl nagła jak błyskawica przebiegła mi po głowie: Książę ciągle kocha swą żonę, i może tylko przez dumę miłość tę ukrywa.
Przerażony podchwyconą tajemnicą, wtedy dopiéro pomyśliłem że książę mówiąc mi wejdź — sądził że mówi do starego Ludwika, przed którym wrażeń swoich nie ukrywał.
Szczęściem zatrzymałem się na progu otwartych drzwi, książę zaś tak był pogrążony w myślach, iż nawet nie dostrzegł obecności mojéj.
Wtedy wtył się cofając, w nadziei że mię książę nie widział, ukryłem się za uchylone drzwi i znowu mocniéj zapukałem.
— Ależ wejdź... Ludwiku, — powiedział książę de Montbar.
— Mości książę... to nie Ludwik — odpowiedziałem nie pokazując się.
— A któż tam? — opryskliwie zapytał pan de Montbar i usłyszałem że wstaje i podchodzi ku drzwiom, które otworzył zupełnie.
— Czego chcesz? — rzekł mi ostro i niekontent.
— Pani przysyła ten papiér. Kazała mi zaczekać.
I oddałem skrypt mojemu panu.
— Dobrze... powiedział — zaczekaj w bibliotece.
W kilka minut późniéj oddał mi inną grubą kopertę, mówiąc:
— Odnieś to pani de Montbar.
Zamyślony wróciłem do księżny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak jest, głębokie i bolesne wzruszenie księcia, wpatrującego się w portret żony, miesza wszelkie moje myśli... on ją jeszcze kocha... on ją zawsze kochał namiętnie. Ale w takim razie jakże pojmować jego powrót do niecnych nałogów? Nie, nie, to niewczesne uwielbianie, jest tylko chymerą, fantazją chwilową!... Taki człowiek nie zdoła nigdy zapewnić szczęścia Reginy... przeszłość aż nadto o tém przekonywa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To com się dowiedział od starego Ludwika w chwili poufnego wylania się, wznieca we mnie nowe powątpiewanie.
Jeden tylko mam sposób naocznego przekonania się o prawdzie: jutro będę się widział z księciem, pomówię z nim, muszę koniecznie zgłębić myśli jego.
Potém roztsrzygnę między nim a Justem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


4 lutego o piątéj z rana.

Stało się.
Po surowéj i bezstronnéj rozwadze w ciągu téj dziwnéj nocy, nabyłem niezawodnego przekonania o charakterach Reginy, Justa i księcia.
Wszystko prawnie roztrząsnąłem w trybunale sumienia mojego... i powziąłem ostateczne postanowienie.
Niech więc dzisiaj jeszcze spełni się przeznaczenie Reginy, Justa i księcia...
Przed wieczorem wszystko będzie między niemi roztrzygnięte.
Bóg zna moje zamiary... wié że są czyste, prawe, bezinteresowne; przebaczy mi zatém, jeżeli pobłądziłem w dobrem które uczynić pragnąłem...
Oto co zaszło.
Wczoraj powiedziałem Reginie:
— Śmiem prosić księżny pani o łaskę.
— Cóż to Marcinie?
— Jeżelim dziś niepotrzebny, prosiłbym księżny pani o pozwolenie wyjścia wieczorem... mam interes który mię może do późna zatrzyma.
Księżna spojrzała na mnie dosyć zdziwiona, potem niby coś sobie przypominając, odpowiedziała z uśmiéchem:
— Ah! rozumiem, wszak to teraz zapusty...Idź... idź... baw się dobrze; ale nie nadużywaj — dodała, — mówię ci to Marcinie, dla tego żeś dobry, bardzo porządny i bardzo spokojny sługa... a nieraz na nieszczęście lada okoliczność zamienić może najlepsze obyczaje.
— Księżna pani z téj strony może być spokojną...
— Dobrze... idź...
I wyszedłem.
Dziwna rzecz... w ciągu tego zyskanego wieczoru postanowić miałem o losie mojéj pani.
Wiedziałem od starego Ludwika że książę nie będzie w pałacu na obiedzie; wypadło mi zatém czekać go wieczorem na ulicy Delfina, a potém śledzić dokąd się uda.
Za nadejściem nocy, poszedłem do kostiumera przy ulicy Ś. Honoryusza, i kupiłem ubiór pierrota w niebieskie i białe kraty, zupełnie podobny do ubioru księcia, potém... (szczegóły te w obecnéj chwili uważam za śmieszne i dziecinne, lecz wszystko byłoby stracone, gdyby książę mój pan, był mię poznał), potém udałem się do kupca farb, opatrzyłem się w pęcherzyki farb białéj, czerwonéj i czarnéj, kupiłem pęzelek i butelkę oliwy, tak przygotowanéj, aby malowidło bardzo prędko wysychało.
Potém poszedłem do poczciwego Hieronima, woźnicy fiakra, o którym zawsze mile pamiętałem, i którego jeszcze wczoraj zawiadomiłem aby gotów był na moje usługi od szóstéj wieczór do szóstéj z rana.
Maska zielonego djabła i druga ozdobiona słoniową trąbą, które kupiłem u kostiumera, miały ucieszyć dziatwę Hieronima.
Zastałem tylko jego dobrą, poczciwą żonę.
— Ah! dzień dobry, panie Marcinie, — rzekła mi — musisz poczekać na męża; obiecał że wróci na szóstą godzinę, ale pan wiész że w zapusty, to fiakr nie zawsze może jak chce.
— Dopiéro na ósmą koniecznie potrzebować go będę, mamy więc jeszcze dosyć czasu.
— O! on nie chybi; dla pana toby wszystkich gości powysadzał na bruku.
— Tymczasem moja dobra pani Hieronimowa, pozwól mi przebrać się w tym oto gabinecie, a skoro Hieronim powróci, proszę nie mów mu że ja tu jestem, pragnę wiedziéć czy mię pozna.
— Bądź spokojny panie Marcinie, ale to będzie bardzo zabawne... Co za figiel!
W alkowie przyległéj szczupłemu mieszkaniu Hieronima, naprzód wdziałem na moję odzież kostium pierrota, i zaraz wyglądałem daleko grubszy, a tém samém daleko niższy niż jestem w istocie, potem przed lusterkiem, kolorem różowym, białym i czarnym oraz wysuszającą oliwą, tak sobie twarz pomalowałem, że niepodobno było aby mię ktokolwiek mógł poznać pod dziwacznemi gzygzakami tych świetnych kolorów. Co większa włosy objąłem pęcherzem i mocno nacisnąłem sobie na głowę siwą, długą, puklastą perukę, na któréj umieściłem pierrocki kapelusz.
Nigdy nie zapomnę dziwnego wrażenia jakiego doznałem w ciągu tych przygotowań komicznych a jednak dopełnianych tak serjo, tak rozważnie, bo to przebranie postawi mię w możności spełnienia nadzwyczaj ważnego zamiaru...

Koniec trzeciéj części Pamiętników Marcina.



PAMIĘTNIKI MARCINA.
Część czwarta.

1.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Przebrawszy się zupełnie, wyszedłem z alkowy.
Na mój widok dzieci wydały krzyki przerażenia, a zaś żona Hieronima stanęła jak wryta, zaledwie zdolna wymówić zająkliwie:
— Ah dla Boga! panie Marcinie... ah! panie Marcinie!... jakaż z ciebie poczwara... pewno całą noc spać nie będę mogła, dostanę zmory.
Ciekawy byłem co powie Hieronim, miała to być ostatnia próba. Wszedł prawie natychmiast i jeszcze z progu zapytał żony:
— A czy był tu Marcin?
— Jeszcze... nie... odpowiedziała.
Potém dodała.
— Ale... spojrzyjno Hieronimie.
I obróciła go ku mnie.
— Ah! do pioruna! a to co takiego! — w tył się cofając zawołał Hieronim.
— Dzień dobry Hieronimie, — rzekłem wcale nawet nie zmieniając głosu; — dzień dobry mój zuchu, jakże się miewasz?
— Czekajno... czekaj... rzekł Hieronim przystępując do mnie, i z tak blizka mi się przypatrując, iż czułem jego oddech.
— Kto to u djabła być może?
— Jakto Hieronimie, i ty nie poznajesz mię... przyjacielu? spojrzyjno dobrze.
— Do licha wszak patrzę dość z blizka; ale niech mię djabli porwą jeżeli czego dojść mogę, tyle tych czarnych kół, białvch linij i czerwonych krések, że się aż w oczach miga... jakby człowiek w ogień patrzył.
— No, a spojrzyjże z boku.
— Z boku czy wprost, niech mię piorun trzaśnie jeżeli się cokolwiek domyślam.
— Doprawdy?...
— O! doprawdy.
— A mojego głosu, czy także nie poznajesz? przypomnijno sobie.
— Jakże u licha chcesz żebym poznał głos, kiedy twarzy nie znam... gdyby własna moja żona tak się sfabrykowała, a mówiła mi: — to ja... twoja żona, — powiedziałbym: — Być może, ale nie wiem.
— Otóż! wiedz że to ja... Marcin, mój poczciwy Hieronimie.
— Marcin... ty... Cóż znowu! mój kochanku z ciebie byłoby dwóch Marcinów; a potem tyś mniejszy od niego.
— Wpakowałem ten kostium na moje suknie; i dlatego wydaję się grubszym i mniejszym, mój dobry Hieronimie.
— Czekajno, czekaj, — dodał Hieronim bacznie mi się przypatrując: — Przypuśćmy żeś to ty, pierwéj zobaczę czy się nie mylę...
A potém znowu mię obejrzawszy, — zawołał;
— Niezawodnie tyś nie Marcin; ale najpewniéj Tourquinet... no ty Tourquinet, co? przyznaj się.
Zupełnie więc byłem spokojny; książę już mię nie pozna; co zaś do mojego głosu, byłem spokojny, bo w przeciągu całéj mojéj służby u jego żony, ledwo sto słów do mnie wymówił, ja zaś zawsze mu odpowiedziałem jak należy, prawie tylko monosyllabami, po cichu i z uszanowaniem, niepodobna więc aby go poznał.
Na chwilę nawet zląkłem się czy zanadto dobrze nie jestem przebrany, sądząc że Hieronim w mniemaniu iż to jest tylko prosty figiel, w błędzie swoim trwać nie przestanie.
— Choćby mię na ćwierci siekano, — mówił tonem głębokiego przekonania — a jeszcze wołałbym: To Tourąuinet!
Na szczęście miałem sposób przekonania go o mojéj tożsamości: przytoczyłem więc wyrazy których użyłem wczoraj wieczór prosząc go, aby mi na dzień jutrzejszy zachował swój powóz. — Był to dowód przekonywający, a poczciwiec jak najszczerzéj winszował mi tak doskonałego przebrania.
— Chwała Bogu! — zawołał, — hulajże sobie dobrze bracie, żebyś pamiętał Tłusty Czwartek! baw się na zabój! napełnij moję gondolę pierrotkami i rybaczkami!
— Ah! Hieronimie, — powiedziała jego żona.
— A czemużby nie, — rzekł Hieronim, — młodzież przecie bawić się powinna... zwłaszcza kiedy szaleje!
— No Hieronimie — zawołałem, — czas nagli...
— I owszem, daléj w drogę. Do widzenia żono, do widzenia bębny, — rzekł woźnica całując żonę i dzieci.
— Do jutra rana Ludwiko, a pamiętaj żebym miał ciepłą zupę z cebulą... to rozgrzewa po zimowej nocy.
Gdyśmy już wyszli za drzwi, rzekłem do Hieronima:
— Mój przyjacielu, choćbym nawet uchodził za dziwaka, winienem cię uprzedzić, że nie przebrałem się bynajmniéj dla obchodzenia Tłustego Czwartku, lecz aby doprowadzić do pomyślnego końca interes zbyt wielkiéj wagi.
— Ah! bah! bah! interes wielkiéj wagi, w tym kostiumie pierrota i tak umalowany?
— Tak jest, powtarzam ci Hieronimie, zbyt wielkiej wagi, kiedy aż ciebie potrzebowałem...
— Wiem że przyjaciele zawsze się wspierać powinni. No! to chyba musi być coś podobnego jak w roku zeszłym, pamiętasz... kiedy na ulicy Vieux-Marché wiozłem tego słusznego młodzieńca a ty siedziałeś z tyłu, a który potém przyprowadził do mojego powozu jakąś biédną damę lak słabą że zaledwie na nogach ustać mogła...
— Tak, mój kochany, to coś w tym rodzaju... ale jeszcze ważniejsze... dlatego też liczę na ciebie.
— Zgoda...
Tak rozmawiając zeszliśmy ze schodów.
— No! ale gdzież jedziemy? — spytał mię Hieronim.
— Na ulicę Delfina... Zatrzymasz się o kilka kroków od numeru 3, a ja poczekam w powozie.
— Dobrze.
— Jeżeli zobaczysz fiakra przy numerze 3, albo jeżeli dopiéro późniéj nadjedzie, zsiądziesz z kozła, i przechadzając się wzdłuż i wszerz, będziesz uważał czy nie wyjdzie z tego domu i nie wsiądzie do fiakra, jaki człowiek przebrany za pierrota w niebieskie kraty...
— Tak jak ty?
— Jak ja.
— A cóż potém?
— Potém pojedziesz za jego powozem i zatrzymasz się tam gdzie i on, a jeżeli zobaczysz że pierrot wysiada gdziekolwiek, to mię o tém uprzedzisz.
— Rozumiem! Jednak wyznaj że to dziwnie śmieszne iż tak ważny interes, jak powiadasz mój Marcinie, toczy się między pierrotami?
— W istocie jest rzecz bardzo szczególna, mój poczciwy Hieronimie; ale uważaj co ci powiem, w przypadku gdybym późniéj w nocy wracał i wsiadał do powozu... z tym pierrotem...
— W niebieskich kratach?
— Tak jest, w niebieskich kratach... zaklinam cię na wszystko w świecie, nie nazywaj mię Marcinem... Gdybyś wymówił moje imię, wszystko byłoby zgubioném!
— Tam do djabła!
— Jeszcze nie koniec, abyśmy jeszcze lepiéj zbili z tropu tamtego pierrota... gdybym za powrotem wsiadł wraz z nim do twojego fiakra, i wskazał ci miejsce do którego masz jechać, odpowiész mi... dobrze panie markizie.
— Żeby tamten pierrot. wziął cię za markiza?
— Tak jest... Chcę uchodzić za coś, czém nie jestem.
Hieronim wprzód nim wsiadł na kozioł, rzekł mi serjo, prawie wzruszony:
— Słuchajno mój dobry Marcinie... ktoby to wszystko był przewidział, kiedy w dniu twojego przybycia do Paryża, włóczyłem się z tobą z ulicy Montblanc aż na przesmyk Lisa?... Przypominam sobie to, jakby dzisiaj było.
Hieronim miał słuszność.
Ktoby był to wszystko przewidział, wówczas gdy ujrzałem się w Paryżu po raz piérwszy, sam, bez pomocy, opieki, znajomości?
Spostrzeżenie Hieronima nasunęło mi inne jeszcze uwagi. Powozu jego użyłem do pierwszéj mojéj wycieczki po Paryżu, a obecnie używałem go zapewne do ostatniéj; jeżeli bowiem nie myliłem się, jeżeli natchnienie powodujące mną w téj uroczystéj okoliczności było prawe i szczęśliwe, (o czém się wkrótce przekonam), wyjadę do Klaudyusza Gérard...bo wraz z spełnieniem mojego zadania wyczerpią się i moje siły... które czuję, że pomimo najmocniejszych wysileń są już na schyłku... gdyż atmosfera w któréj żyje Regina zbyt mocno mię pali....
Powóz zatrzymał się na rogu ulicy Delfina.
Płaszczem otulony, wyjrzałem przez okno w drzwiczkach; jak spodziewałem się, przy tym domu stał fiakr.
Hieronim zsiadł z kozła. Czas jakiś przechadzał się po chodniku gwiżdżąc coś pod nosem, wreszcie zbliżył się do swojego kolegi i zawiązał z nim rozmowę.
W dziesięć minut późniéj, usłyszałem otwieranie bramy i głos księcia wołającego:
— Hola!... woźnico!
Wkrótce Hieronim przybiegł do drzwiczek i rzekł mi:
— Pierrot już wsiadł... aleś się omylił.
— Jakto?
— On nie jest niebieski tak jak ty!
— Nie jest niebieski?
— Tak niebieski... ale pijany... eh!... eh!
— Doprawdy? — pijany... jesteś tego pewien?... niespokojnie spytałem Hieronima.
— Tak mi się coś zdaje... ale daléj w drogę! bo oto kolega odbija od brzegu... wszak z blizka mam za nim zdążać?
— Ani na chwilę nie spuszczaj go z oka, — zawołałem. A jeżeli stracisz ślad jego, wszystko będzie chybione!
— Nie turbuj się. Tył jego powozu posłuży moim koniom za żłób.
Hieronim zaciął konie i ruszyliśmy co żywo.
W miarę jak się przybliżała chwila działania, coraz poważniejsze zajmowały mię myśli; wtém powóz nagle stanął.
Kwadrans zaledwie upłynął jak wyjechaliśmy z ulicy Delfina.
— I cóż! — spytałem Hieronima otwierając przednie okno — co tam nowego?
— Powóz tamtego zatrzymał się przed sklepem z likworami, — półgłosem odpowiedział mi Hieronim. — Dobrze... otóż i pierrot wysiada... dobrze... wchodzi do składu pociechy... bravo!
— Rozumiem — rzekłem zatrwożony następstwem takich libacyj.
— Ruszajmy — powiedział Hieronim — prędko widzę połknął... to zuch... musi być do tego przyzwyczajony.
I znowu jechaliśmy daléj.
W kwadrans późniéj znowu stanęliśmy.
— A co tam znowu? — spytałem Hieronima?
— Powóz tamtego staje przy korzennym sklepie.
— Przekleństwo! — zawołałem.
— Widać że ten djabeł pierrot[1] ma pypeć na języku — powiedział Hieronim; — nie dziw, bo ptasia choroba.
Po chwili Hieronim dodał:
— O! ho! już wychodzi... ah! to musi być patentowany łykacz... Ruszajmy!
I znowu jechaliśmy przez dwadzieścia minut; zaczynałem uspokajać się, bo już nie było nowych stacyj. Ale na przedmieściu ś. Marcina znowu stanęliśmy.
— Jeszcze!... rzekłem do Hieronima.
— Teraz to co innego, bo wstąpił do kupca win... Pierrot biédak ma pragnienie, musi sobie odświéżyć gardło; po wódce i likierze... butelka winka, to uspokaja.
— Czy on wygląda na bardzo pijanego? — z wrastającą obawą spytałem Hieronima.
— Owszem nie, nie bardzo... patrz oto wychodzi... kłania się z wielkiém uszanowaniem... zgrabnie jeszcze chodzi, na honor, bardzo prosto, bo tylko trochę zatacza się... Aha! otóż znowu wsiadł... Daléj jedźmy.
Nakoniec przyjechaliśmy za rogatki ś. Marcina.
W dziesięć minut późniéj powóz stanął przy drzwiach oświetlonych latarniami, umieszczonemi pod przezroczem, na którém czytano następny napis wielkiemi czerwonemi literami:

WIELKI BAL MASKOWY.

Otworzyłem drzwiczki, wyskoczyłem z fiakra i wskazując Hieronimowi róg ciemnéj naprzeciwko leżącéj uliczki, rzekłem:
— Czekaj na mnie w téj uliczce, kochany Hieronimie, proszę cię nie zsiadaj z kozła... a pamiętaj o tém co ci zaleciłem.
— Bądź pan spokojny, panie markizie, pół głosem odpowiedział Hieronim, aby mię przekonać że nic nie zapomniał.
— Ale zwijaj się żwawo... bo oto pierrot już sobie kupuje bilet w kassie.
W rzeczy saméj, pierrot książę de Montbar... stojąc za kilku przebranemi osobami, czekał przy małém zakratowaném okienku, strzeżoném przez dwóch gwardzistów miejskich, aż z kolei będzie mógł dostać bilet.
Stanąłem tuż za księciem, abym go nie stracił z oka.
Kupiłem bilet i udałem się za panem de Montbar.
Przebywszy dosyć długi korytarz, gdzie z obydwóch stron były gabinety przeznaczone dla pijących, weszliśmy do rozległéj sali, oświetlonéj nielicznemi i kopcącemi kinkietami, których blask rozlewał się niby mgła, prawie w ciemnościach pogrążając galeryę lub trybunę wzniesioną na sześć czy siedm stóp od ziemi po obu stronach długiéj równoległobocznéj sali. Na galeryi téj stało mnóstwo stołów i stołków przygotowanych dla pijących, którzy z tego wzniosłego miejsca, przypatrywać się mogli kostiumowemu balowi.
Przeraźliwie huczna orkiestra zagłuszyła mię na chwilę; jéj mosiężne instrumenta aż nadto dobrze tłumiły wrzawę ogromnego zbiegowiska, w którém przeszło pięćset osób rozmawiało, śpiéwało, śmiało się, krzyczało, wyło, gdy podłoga buchając tumanami kurzu, drżała pod szalonemi poskoki tańczących.
Wkrótce, po złowrogiéj fizyonomii, po opiłéj mowie poznałem koryfeuszów balu, na który przybył cały motłoch próżniaczy, wyuzdany, zwykle w najpodejrzańszych miejscach przebywający.
Prawie wszystkie kostiumy były brudne, szkaradne, haniebne, lub pełne cynizmu jaki tylko swoboda karnawałowa wyroić mogła. Z trudnością przezwyciężyłem zawrót głowy, jakiemu ulegali zapewne wszyscy nowo przybyli, wśród tego zaduchu, zgiełku, oraz cuchnącego i ciężkiego powietrza. Dziwacznie umalowana twarz moja, sprawiła że z razu zaczepiano mię i przemawiano do mnie niezrozumiałym językiem; potém zapomniano o mnie.
Oddalając się nieco od księcia, wyprzedziłem go ale wkrótce wróciłem pragnąc niby spotkać i bacznie mu przypatrzéć się.
Mimo częstych libacyj, które Hieronim widział naocznie, pan de Montbar nie wydawał się pijanym, chodził krokiem pewnym, był blady, oczy miał czerwone, pałające, uśmiéch pełen goryczy.
Widocznie jakaś myśl smutna mimowolnie przygniatała księcia, usiłującego zagłuszyć się, zezwierzęcić.
Dostrzegłem na jego twarzy wyraz odrazy i stłumionego gniewu, ilekroć tu i owdzie popychany wirem nikczemnéj zgrai, grubiańsko odparty lub szynkownym językiem napomniany został.
W kwadrans po naszém przybyciu, pan de Montbar pragnąc zapowne przezwyciężyć tak niewczesną delikatność, i obłędem stłumić w sobie wszelkie uczucia, korzystał ze sposobności jaką mu nastręczyła szalenie uwijająca się po sali galopada, bez ceremonii ujął pod boki szkaradną opuszczoną pasterkę, która z chęcią zezwoliła na to porwanie, i wraz z tancerką swoją wpadł w środek przerażającego koła, równie jak i inni tancerze wydając przeraźliwe krzyki.
Za jednym poskokiem stanąłem na schodach wiodących na boczne galerye.
Ztamtąd prawie ciągle mogłem ścigać księcia spojrzeniem, a mimo szatańskiego szału, nie dostrzegłem w nim ani radości, ani upojenia, a owszem samą tylko ponurą wściekłość. Zapamiętała szybkość tańca nie zarumieniła mu twarzy, przeciwnie coraz bardziéj bladł... uśmiéch jego był coraz bardziéj przymuszony.
Książę tak hojnie od przyrodzenia i losu wyposażony... małżonek najcudniejszéj w świecie kobiéty... człowiek noszący najpiękniejsze, we Frnncyi imię... porwany wirem opiłéj hołoty, wzbudził we mnie głębokie politowanie...
Rzucać, się na zabój w takie błoto aby zapomnieć o troskach, było to podług mnie gorsze jak samobójstwo.
Galopada skończyła się nareszcie!
Wir tańca sprowadził księcia aż do schodów na których stałem! Miejscowa grzeczność wymagała zapewne aby tancerz uraczył tancerkę chłodzącym napojem, gdyż odrażająca pasterka, czerwona, spocona, zdyszała, z zabłoconą spódnicą i pończochami, śmiało ujęła rękę księcia i rzekła mu chrypliwym głosem.
— Słuchaj, po tej djabelskiéj galopadzie, kochany pierrocie, kup mi przecie kieliszek wina!
Książę coraz bardziéj ponury, wyrwał się z poufałego uścisku pasterki i rzekł:
— Idź do djabła!
— Ja cię tak na sucho nie puszczę, — odparła obrzydliwa istota znowu czepiając się ramienia księcia. Jak co wypijemy... to i owszem.
— Pójdziesz ty sobie precz! — wściekle zawołał książę.
I tak gwałtownie pchnął pasterkę, że tylko co nie upadła i najohydniéj lżyć zaczęła swojemu tancerzowi.
Potém postrzegają w tłumie herkulesowéj postawy turka ze złowrogą twarzą, pasterka z nim gwałtownie pomówiła i skinieniem wskazała mu księcia. Ten zaś nie troszcząc się bynajmniéj o to co zaszło, powoli wstąpił na schody, na których ja stałem, i usiadł w ciemnym kącie galery i, przed próżnym stołem, w drugim rzędzie umieszczonym, zkąd balu już widziéć nie można było.
Pasterka i Turek ciągle po cichu rozmawiali, i zwerbowawszy wkrótce kilka osób niemniéj odrażającéj powierzchowności, znikli w tłumie, spojrzawszy na księcia gniewnie i groźnie.
Wtedy usłyszałem że siedzący o kilka kroków za mną pan de Montbar, rzekł do posługacza:
— Podaj mi flaszkę wódki.
Potém książę wsparł się na stole, opuścił czoło na obie dłonie, i siedział ponury, zamyślony.
Dla mnie nadeszła chwila działania, nie chciałem dopuścić aby się książę upił, a uważałem że lepiéj nad sobą teraz panuje niż w czasie przybycia na bal; zdawało się że haniebny pociąg któremu uległ, raczéj mroził niż rozpalał umysł jego.




2.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Zwolna przybliżyłem się do stołu, przy którym siedział oparty na ręku książę, udałem nieco pijanego, i przybierając nieokrzesaną mowę miejscowych gości, rzekłem poufale klepiąc mego pana po ramieniu:
— A cóż to! u tysiąca piorunów! czy się tu pije nie zapraszając nikogo?
Pan de Montbar nagle podnosząc głowę, spojrzał na mnie dumnie, zdziwiony i zagniewany.
— I cóż tak się na mnie gapisz? — dodałem śmiało patrząc mu w oczy, — powiadam ci stary kolego, że nie mogę znieść kiedy kto sam pije...
— W rzeczy saméj... masz słuszność — odparł książę, a gniéw jego ustąpił udanéj i cierpkiéj wesołości, — nudna rzecz pić samemu... Wreszcie, dla tego samego już żeś się tak szkaradnie umalował, kupię ci butelkę; każ sobie podać szklankę...i trąćmy.
— I owszem... garson, szklanki!
— Oto jest.
— No! jakże? czy dobrze się tu bawisz? — spytał mię książę po niejakiéj przerwie, — czyś wesół?
— A ty stary bawisz się?
— Do licha! — odparł książę, — widać że się bawię kiedy tu jestem.
— To nie dowodzi nic.
— Bah! — Przecież zawsze gdzieś bywamy dla zabicia czasu.
— No, to po cóż tam bywać?
— A po co się upijamy? mój stary? pewno że nie dla wódki lub wina, które pijąc sam szatan nawet krztusi się.
— Ah! to na cóż upijać się!
— Eh! do milion djabłów! aby zapomniéć, aby zagłuszyć... to co nas gryzie...
— Ah! — z widoczném zajęciem i smutkiem powiedział książę, — ah! ty pijesz abyś się zagłuszył... abyś zapomniał?...
— Bah! cały tydzień włóczę za sobą moję biedę... a kiedy piję jestem sobie pan, jak powiada piosnka, a potém... tobie... stary przyjacielu... to takie rzeczy wyznać można...
— Twój przyjaciel?
— Znajomy... jeżeli wolisz.
— Ah! ty znasz mię?
— Tak, prawie jakbym cię wychował.
Książę wzruszył ramionami i mówił daléj:
— No! obaczmy... co możesz powiedziéć...przyjacielowi... skoro utrzymujesz że jesteś moim przyjacielem!
— Mój stary... mnie serce boli.
Książę wybuchł szyderczym śmiechem i rzekł:
— Serce boli? ciebie? to musi być bardzo ciekawe, opowiedzno mi to.
— Wystaw sobie... mój stary... że mam żonę...
— Tam do djabła!...
— Otóż!... mój kochany... moja żona...
— No! co twoja żona?
— Zdaje się że mi przyprawia rogi... że się kocha w innym...
— Doprawdy? — powiedział książę i twarz jego zachmurzyła się. bolesny uśmiéch osiadł mu na ustach, — doprawdy? biedny chłopcze!... twoja żona... tyle boleści zadaje twojemu sercu?
— I do tego bardzo ładna żona!...
— Takie zawsze najgorsze... Ale czyś pewny tego?
— Aż nadto pewny, mój stary... ona kocha... milionera...
— Milionera?
— Wojskowego, inżeniera...
Książę zadrżał, poczerwieniał, ale wstrzymał się.
— Człowieka przystojnego... pięć stóp sześć cali, a gdybyś widział jego mundur, mój stary... bo w mundurze... to on szczególniéj...
— Dobrze, dobrze... opryskliwie rzekł pan de Montbar, pięścią w stół uderzając, — ale dosyć tego.
— Nieprawdaż, mój stary... że to bardzo przykro... kiedy własna żona... jeszcze do tego przystojna...
— Eh! co mię tam obchodzi... twoja żono? — niecierpliwie odparł książę.
— Mimo to, — nie zważając na przerwę mojego pana ciągnąłem daléj, — trzeba być sprawiedliwym... prawo jest za moją żoną...
— A więc dla czegóż uskarżasz się?
— Dla czego uskarżam się, mój stary? wystawie sobie, iż mimo że ona woli... tego inżeniera... ja ją zawsze jednakowo kocham...
— W takim razie jesteś podły! — zawołał mój pan, coraz bardziéj rozdrażniony szczególnym podobieństwem między mniemaném mojém położeniem a swojém własném, — jesteś nędznik... jeżeli ją jeszcze kochasz...
— Tobie mój stary... to bardzo łatwo tak mówić, bo jéj nie znasz... ona tak ładna!
— Dobrze, dobrze... daj już temu pokój.
— Oto... i dzisiaj rano nawet... patrzyłem na jéj sylwetkę, znasz pewno te wyrzynki z czarnego papieru, co to pięć soldów kosztują — kiedyś tam, dawno już, kazałem był zrobić tę sylwetkę — i mówiłem sobie patrząc na nią a myśląc o inżenierze... co za szkoda!...
— Ależ, nikczemniku, głupcze! — z wściekłością zaciskając zęby zawołał książę, — czemużeś nie zabił tego człowieka, który cię hańbi?
— Ty więc zabiłbyś go... mój stary?
— Tu nie idzie o mnie, — wyniośle przerwał mimo woli, — ale ty mogłeś objawić twoję zazdrość bez narażenia się na śmieszność...
A potém, niby żałując że w ten sposób zdradził dojmujące wrażenia które go dręczyły, — (a przekonałem się o tém co tak usilnie wiedzieć pragnąłem: że jeszcze namiętnie kochał Reginę) — książę dodał niecierpliwie:
— A wreszcie, wszystko mi tam jedno... Wypijmy po szklance... i... bywaj zdrów... znudziły mię już twoje bzdurstwa.
— Ah! mój stary, — tonem wyrzutu powiedziałem księciu, — nie dobrze jest wysyłać na grzyby... dawnego zmartwionego przyjaciela.
— To mi dopiéro głupiec! — rzekł książę wzruszając ramionami.
— Godziż się tak traktować przyjaciela, — odparłem, dobitnie wymawiając te słowa, — dawnego znajomego z szynku pod Trzema Beczkami?
Na wzmiankę o szynku, w którym nieraz się upijał, książę nie mógł ukryć niespokojności i zdziwienia, a rzekł— ;
— W szynku pod Trzema Beczkami?... Mylisz się... ja nie znam tego szynku.
— Ej, po co się zapierasz... piliśmy tam ze dwadzieścia razy... ale to już dawno.
— Fałsz!...
— Posłuchaj... mój stary... a zaraz przekonam cię że prawda... Pewnego wieczora... w grudniu... czas był szkaradny... siedziałeś w szynku pod Trzema Beczkami... piłeś wódkę.
— To nie ja... powiadam ci, nędzny bydlaku, — wrzasnął książę, — pijanyś i nie wiész co pleciesz.
— To trochę zanadto! — a wszakże cię znam i wiém jak się nazywasz.
— Ah! wiész jak się nazywam?
— Do licha... nazywasz się...
— No jak?...
— Jerzy...
— A dla czegóż nie Jan albo Piotr?
— Dla czego... mój stary? bo się nazywasz Jerzy... Jerzy książę de Montbar.
Ostatnie wyrazy wymówiłem dosyć cicho, aby je sam tylko słyszał, nie zaś inni pijący; to téż zrazu zdumiony, nie chcąc i nie mogąc wierzyć swym uszom, patrząc na mnie błędnym wzrokiem, książę zawołał:
— Coś ty powiedział?
— Ej, dla Boga, mój stary, — odparłem najprościéj w świecie, — powiadam że się nazywasz Jerzy książę de Montbar... cóż w tém tak dziwnego?
— Nieszczęśliwy! — wrzasnął mój pan, a oczy jego gniéwem się zaiskrzyły, twarz wstydem zarumieniła, z groźną miną porwał się ze stołka.
— Cóż to, mój stary? ty widzę od zmysłów odchodzisz, dla tego że ci mówię iż jesteś...
— Czy ty będziesz milczał! — zawołał książę trwożliwie spoglądając w koło, gdyż obawiał się aby mię nie słyszano; potem pragnąc czémprędzéj opuścić niegodne miejsce, w którém go poznano, pan mój uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Garson!
— Jakto! mój stary... opuszczasz przyjaciół?
— Garson! — zawołał znowu książę, wstając i nieodpowiadając mi.
— Mój stary, ty zostaniesz, — również wstając rzekłem księciu, — bo jeżeli opuścisz zmartwionego przyjaciela... uczepię się twojéj szyi, przypnę się do ciebie, i wymienię twoje książęce nazwisko... równie głośno jak ty wołałeś garsona...
Ta groźba wstrzymała i przeraziła mojego pana; zbliżył się znowu do stołu, z gniewną bacznością przez kilka chwil na mnie spoglądał, usiłując zapewne poznać lub odgadnąć moje rysy mimo pokrywające je malowidło; lecz nie mogąc tego dopiąć, niespokojnie wkoło powiódł okiem i rzekł:
— Słuchaj-no nędzniku! co chcesz za twoje milczenie!... pieniędzy, nieprawdaż?
— Chcę wylać się przed tobą, mój stary, z całém mojém sercem, chcę pomówić z tobą o dawnych czasach... tak jest, i jeśli mi odmówisz téj pociechy, wymienię cię... zbuntuję wszystkie maski i zawołam: hej!... hej!... słuchajcie!... pójdźcie-no obaczyć balową ciekawość... oto ten pierrot, nie jest pierrot... ale...
— Na miłość Boga, milcz! — prawie błagalnym głosem zawołał mój pan, bo tak głośno mówiłem że sąsiedzi zaczynali się ku nam obracać. Mam dwadzieścia luidorów w sakiewce — zcicha dodał książę, — wyjdźmy ztąd... a daruję ci je.
— Znamy się na farbowanych lisach... mój stary... albo ty byś dał?
— Przysięgam że dam!
— A zresztą, mój kochany, — mówiłem znowu z uporem pijanemu właściwym, — czy mi twoje pieniądze zastąpią przyjaciela... albo ja z twojemi pieniędzmi mogę otwarcie pomówić?... kiedy tymczasem... wylać się przed księciem... takim jak ty, przed prawdziwym księciem, który pije i hula z najostatniejszym ulicznikiem, z piérwszym lepszym łotrem... i wcale się tego nie wstydzi... o! takiéj pociechy odmówić sobie nie mogę... Siadajże i pomówmy o naszych hulankach... mój biédny stary, to może zapomnę o żonie... a jeżeli mi odmówisz... zaraz zawołam... hej! słuchajcie...
— Milczże... zostanę, — zawołał książę, — ale cicho, kiedy ci mówię że zostanę... — i z przytłumioną wściekłością dodał: — No, słucham, czego chcesz? mów prędko... i skończmy już raz.
— Jakto, u tysiąc djabłów! skończmy; wszakżeśmy jeszcze nie zaczęli.
— O!... rzekł książę podnosząc oczy w górę i obu pięściami w stół uderzając, — co za męczarnia!...
— Cóż to! mój stary, i ty mię na prawdę nie poznajesz? mnie, dawnego przyjaciela... chyba to moje malowidło temu winno.
Książę mocno targnął chustką.
— No, ale do rzeczy... słuchaj... muszę ci coś przypomnieć, mój stary, a zaraz trafisz na właściwy trop... Było to wieczorem, piłeś w szynku pod Trzema Beczkami...rozlałeś wódkę na stół, moczyłeś w niéj palec, i na ceracie napisałeś pewne imię...
— Imię, ja?
— Ale tak!... imię Reginy... co? pamiętasz?
Książę podskoczył na krześle; potém siedział przez chwilę zamyślony, przytłoczony, z osłupiałém okiem; zapewne przypomniał sobie ten wieczór w pijaństwie spędzony nieśmiejąc bowiem zapiérać się, zawołał wstydem pognębiony:
— Milcz... zabraniam ci wymawiać to imię...
— Bah! a to dla czego, mój stary? Wszakżeś bawił się pisaniem tego nazwiska na szynkownym stole... które tego samego wieczora jakiś pijak syllabizował... przeraźliwie czkając... R i E to RE...mówił kiwając się G i I.. to jest GI..
— Nędzniku! — prawie bez przytomności zawołał książę, — ale czegóż ty chcesz...
— Ah! jeżeli będziesz krzyczał, mój stary... rzekłem przerywając mu, — to i ja równie głośno jak ty wymienię twoje nazwisko... i zawołam... hej! maski!...
— Ależ to istny szatan nie człowiek!... kto on?... — mruknął książę znowu usiłując rozpoznać moje rysy; ale widząc że się to na nic nie zda, rzekł z niecierpliwością:
— Niepodobna... niepodobna... ten głos? ten ton?... gubię się... tracę głowę...
— Śmieszna rzecz jednak, że mię nie poznajesz, mój stary... Oboczmy może inna okoliczność lepiéj ci mię przypomni... Czy pamiętasz sławną noc którą przepędziliśmy razem... w domu... (i powiedziałem mu po cichu), przy rogatce des Pailassons? Był tam gałganiarz co nam opowiadał pocieszne historyjki, że aż pękaliśmy od śmiechu... a jakie tam były kobiéty, ale to co się nazywa kobiéty... Szczególniéj jedna... tłusta blondynka... w żołnierskiéj czapce (dostała ją od jakiegoś weterana), zdawało się że cię połknie oczami; pamiętasz, nazywano ją Łachmanką z powodu jéj ubioru. Takeś za nią szalał, że zapomniawszy się nazwałeś ją imieniem, które, niegdyś napisałeś na stole w szynku... i dalibóg!... odtąd... to imię... pozostało przy niéj... bo w zakładzie już jéj nie nazywają Łachmanką ale Reginą.
Wymierzyłem cios okropny, ale słuszny i konieczny.
Pewien jestem że książę po raz piérwszy uczuł całą sromotę i smutne następstwa z uczęszczania do miejsc tak nikczemnych, albowiem wybieg którym go na chwilę przytłoczyłem, skruszyłem, był jeżeli nie prawdziwy, to przynajmniej tyle prawdopodobny, że wnosząc z wyrazu zgryzoty i wstydu, jakie się malowały na jego twarzy, zdawało mi się iż mówi: — „Mógłżem do tego stopnia i w tak nikczemnym miejscu zniesławić imię kobiéty, która dzisiaj nosi moje nazwisko? a jednak w pijaństwie istotnie napisałem imię Regina na stole w szynku.“
Po chwilowym znękaniu książę wpadł w taką wściekłość, że przez stół schwycił mię za rękę i gwałtownie mi ją ściskając zawołał:
— Kłamiesz!... i drogo opłacisz mi tę zniewagę!!\
Byłem daleko silniejszy aniżeli pan de Montbar, to téź łatwo i prawie bez najmniejszego szmeru poskromiłem go, tak mocno pięść mu ściskając, iż puścił moję rękę.
Nagle nieprzewidziany wypadek nadał nowy bieg i charakter mojéj rozmowie z księciem.
Zrazu głucha, ale wnet coraz to głośniejsza wrzawa wybuchła wśród balu: spojrzałem w stronę z któréj pochodziła, i o dwadzieścia kroków od nas spostrzegłem szkaradną pasterkę, którą książę po tańcu tak niegrzecznie odepchnął od siebie. Ta istota, wzmocniona znaczną liczbą ludzi swojego kroju, wykrzykiwała i machała rękami zmierzając ku am...Natychmiast pojąłem grożące księciu niebezpieczeństwo i istotnie przerażony zawołałem:
— Kobiéta z którą tańczyłeś i z którą pić nie chciałeś, zwerbowała sobie znaczną liczbę popleczników... Patrz... oto nadchodzą... miejmy się na baczności.
— Tu nie o to chodzi, — zawołał wściekły książę, niechcąc nawet spojrzeć w miejsce które mu wskazywałem; — ja muszę natychmiast wiedzieć kim jesteś nędzniku!
Wtedy stanąłem przed księciem, podniosłem głowę, nagle zmieniłem ton mowy, ułożenie, słowem przekształciłem się w światowego człowieka, co mi nie trudno było, gdyż obdarzony wielką zdolnością do postrzeżeń, słyszałem, widziałem i przeszło od roku uczyłem się w pałacu Montbar obejścia i mowy najznakomitszych łudzi Paryża, — wtedy, mówię, tonem pewnym, spokojnym, najumiarkowańszym rzekłem do księcia:
— Mam honor powtórzyć panu, że zbliżanie się tych ludzi jest bardzo groźne... Nas tu tylko dwóch z dobrego towarzystwa... narażamy się więc na pokrzywdzenie.
Książę słysząc że się w ten sposób wyrażam, zdumiał daleko bardziéj niż przedtem; a jego gniew i wstyd, że tak powiem, wzniosły się do wysokości socjalnego stanowiska, jakie sądził że zajmuję. Lecz także i gwałtowne jego uczucia objawiły się w odmienny sposób. Czuł się zapewne swobodniejszym, mniemając, że ma do czynienia z światowym człowiekiem; gdy więc ochłonął nieco, rzekł mi widocznie pomieszanym głosem:
— Ja pana nie opuszczę, aż się dowiem kto jesteś... Teraz wszystko pojmuję, każde jego słowo było znieważającym ucinkiem, krzywdzącém zastosowaniem! To wymaga okropnego zadosyć uczynienia... mój panie... zadosyć uczynienia, które miéć będę... Nie mogę panu zedrzeć z twarzy tego malowidła co cię maskuje, lecz od téj chwili przypinam się do ciebie jak pijawka... i...
A po przerwie dodał z godnością:
— Ale nie... nie, nie będę potrzebował uciekać się do ostateczności zarówno dla nas obu przykrej. Jesteś pan człowiekiem z wyższego towarzystwa... jak powiadasz... Skoro tak jest... zapewne, po tém co zaszło między nami, bez wahania się wymienisz mi swoje nazwisko...
— Bądź pan spokojny, postąpię jak przystoi... dowiesz się pan o wszystkiém... co wiedziéć powinieneś... ale tutaj grozi panu istne niebezpieczeństwo... przecięto panu wszelki odwrót... Spojrzyj pan po za siebie... (książę rozmawiając ze mną plecami był obrócony do sali), wielka tylko energia wyrwać nas może z téj toni... Powiadam nas, ponieważ dwaj ludzie naszéj sfery, dwaj ludzie z sercem, w podobném położeniu wspierać się winni... a wreszcie sama nawet groźba pańska, niejako mi nadaje prawo podzielania niebezpieczeństwa.
— Dziękuję panu... i przyjmuję... Pańska mowa i uczucia w tém zdarzeniu dowodzą mi przynajmniéj, że cokolwiek późniéj zajdzie pomiędzy nami... zajdzie pomiędzy ludźmi przyzwoitymi.
— Tymczasem panie... — rzekłem księciu, silném uderzeniem nogi kruszec stołek i dając panu de Montbar jednę podpórkę, teraz w dzielną pałkę przemienioną, — uzbrój się pan tém a nie zaczepiaj... ale jeżeli kto pana ruszy... bij mocno i prosto między oczy.
W ten sposób szlachetnie i grzecznie rozmawiając ze zdziwionym panem de Montbar, patrzyłem na zbierającą się burzę... Szkaradna pasterka i tłumy obrzydliwe godnych popleczników takiéj istoty, skupiły się przy jedynych schodach wiodących na galerye... Trzech czy cztérech gwardzistów miejskich pilnujących porządku, wówczas byli zbyt oddaleni; wreszcie jak to zwykle w podobnych miejscach, większość tamtejszych gości, chciwa kłótni i bijatyk, stawia policyantom potężny opór, skupiając się w ścisłą i niełatwo przeniknioną massę; to téż reprezentanci publicznéj siły prawie zawsze zbyt późno przybywając, nie mogą przeszkodzić częstokroć krwawym zajściom.
Nowy, nieprzewidziany wypadek powiększył jeszcze nieład i do ostatka upokorzył księcia.
Z namysłu zajęliśmy obronne stanowisko u wierzchu schodów, zaledwie mogąc liczyć na neutralność stojących na galeryi; widzieli oni że połamałem, stołek i jego szczątkami podzieliłem się z moim towarzyszem, zaczynali więc włazić na stoły, pragnąc bezstronnie sądzić o wymierzanych ciosach.
Burzę rozpoczął niby wystrzał samych obelg, z wielkiém mojém zdziwieniem zastosowanych do mojego pana, którego nie wzięto za księcia de Montbar, lecz za żółtą rękawiczkę, za strojnisia, że się wyrażę miejscowym językiem. Jakiś dwudziestoletni chłopak, w szkaradnéj masce, stojący w piérwszym szeregu tłumów, wrzeszczał zakatarzonym głosem, wskazując na księcia:
— Hej! wy, patrzcie-no na tego niedoszłego pierrota, który szturga i bije nasze kobiéty; to jakiś łajdak, żółta rękawiczka! ja go znam...
— On? ten brudas!
— Trzeba go zdusić...
— Czyś ty pewny... że to żółta rękawiczka?
— Ale tak! ze dwadzieścia razy widziałem go konno lub w powozie na Elizejskich polach, gdzie zbieram resztki cygar.
— A on tu po co? ten strojniś!
— Alboż to my bywamy na ich balach!
— Oho! strojniś widzę na baczności!
— Bo stchórzył łajdak.
— Paniczyk! przyszedł tu przypatrywać się naszym zabawom...
— Alboż to my jesteśmy twoje zabawki, słuchaj-no filucie? co? hę!
— Powiedz-no, ty wymuskany pysku?
Na tak brudne obelgi książę cały poczerwieniał, oczy jego wściekłością zabłysły; zapamiętale chciał rzucić się na owe tłumy, ale przewidując jego zamiar, schwyciłem go za ramię:
— Zgubionyś, panie, jeżeli opuścisz to stanowisko... nie ruszaj się, śmiało im patrz w oczy... ale ani słowa... zimna krew i milczenie zawsze nakazują szacunek...
Książę usłuchał mojej rady, i w rzeczy saméj na chwilę zmniejszyła się gwałtowność odgróżek, oblegający nie wiedzieli co począć, bo, mówiąc po wojskowemu, zajmowaliśmy wyborne stanowisko, gdyż staliśmy na wierzchołku schodów, po których dwóch tylko ludzi naprzeciw nam postępować mogło, byliśmy uzbrojeni w palki, a nadto tłum poznał żeśmy spokojni, odważni, na wszystko gotowi.




3.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

To zawieszenie nieprzyjaznych kroków trwało kilka minut. Szkaradna pasterka cierpkim i zakatarzonym głosem krzyknęła na tłumy swoich obrońców:
— Ha! podli, i wy pozwolicie aby strojnisie bili i mordowali wasze kobiéty... tak jest, on mię bił... on mię nazwał pijaną...
— To on sam pijak.
— Poczekaj-no kochanku, — rzekł jakiś dziki, który podburzony krzykami téj megery, wszedł na dwa schody i tam stanął jeszcze namyślając się, — obaczę ja twoję skórę, mój ty strojnisiu.
— To jakiś szpieg, — rzekł drugi.
— Tak, tak, to szpieg... — zawołało kilka głosów.
— Inaczéj... onby tu nie przyszedł...
— Ah! czekajno łotrze!
— Precz z nim!
— Trzeba go potargać! podrzeć na kawałki!
— Ale ich tu dwóch... tych strojnisiów, — zawołał jakiś głos, — drugi pierrot ma także drążek w ręku...
— Trzeba im temi drążkami pozatykać gardła...
— Hej... hej! żandarmi!...
— Co nas tam żandarmi obchodzą?... ścieśnijcie szeregi... — rzekł dziki, — a ręczę że wnet nie pozostanie już ani siadu... obu tych strojnisiów...
— Bądź pan gotów, — po cichu rzekłem do księcia, — nadeszła chwila działania; za najpiérwszym zamachem naśladuj mię.
— Ah! panie... ileż zniewag znosić muszę, — szepnął pan de Montbar blady z wściekłości, lecz pełen energii i odwagi.
Zaledwie zaleciłem mu aby był gotów na wszystko, dziki wszedł na ostatnie stopnie schodów i dostał się aż do nas. Stanąłem przed księciem, i rzekłem dzikiemu, nie ustępując z miejsca:
— No, spróbuj... dotknij mię?
— Co? może mię zjesz?
— Dotknij, mówię.
— Masz!!! — rzekł ten człowiek podnosząc na mnie rękę; lecz nim mię dosiągł, silnie ugodzony nogą od stoika pomiędzy oczy, padł i stoczył się ze schodów.
Tak dzielny odpór na chwilę przeraził oblegających.
— Trzymajmy się tutaj przez dwie lub trzy minuty, — rzekłem księciu, — a będziemy ocaleni. Widzę już żandarmów; przebijają się przez tłumy i idą nam na pomoc.
Zaledwie to powiedziałem aż jakiś Turek i atletyczny najemnik rzucili się na schody.
— Czy i ty chcesz także?... — spytałem Turka.
— Tak jest... chcę ci zapłacić, rzekł — i uderzył mię.
Właśnie podnosiłem drążek chcąc mu oddać za swoje, wtem towarzysz Turka raptem przykląkł, schwycił mię za nogi i obalił. Wprawdzie książę wymierzył mu raz, który mu się udał, lecz upadek mój dał hasło do powszechnego natarcia; a gdy po niesłychanych wysileniach podniosłem się nakoniec, ujrzałem pana de Montbar leżącego na ziemi, deptanego nogami, bitego w twarz... a Turek klęczący na jego piersi, ściskał mu szyję. Na chwilę oswobodzony od przeciwników, rzuciłem się na Turka, schwytałem go za włosy, i obalając go w tył, uwolniłem księcia. Wtedy klęcząc, mógł odpierać oburącz grad zadawanych mu razów...
Na szczęście kilku żandarmów, dalekich świadków téj sceny, z wielką trudnością przebiło się nakoniec przez tłumy. Na ich widok, jak zwykle najzajadlejsi napastnicy znikli; tłum sam cofnął się, i cały plac boju wkoło schodów wypróżnił się.
Zaczepiono nas tak widocznie, krew płynąca z twarzy księcia tak wyraźnie świadczyła o nikczemności wymierzonego na nas zamachu, iż żandarmi, zwykle skorzy do aresztowania wszystkich bijących się w tych haniebnych miejscach, doradzili nam abyśmy wyszli z balu, a sami, gdyśmy zapłacili należytość za wódkę i złamany stołek, zasłaniali nasz odwrót.
Takie rozwiązanie zupełnie mię zaspokoiło. Przez chwilę obawiałem się aby mię wraz z księciem nie przyaresztowano; bylibyśmy musieli wyjawić nasze nazwiska, w jakże zatém śmiertelnym byłbym kłopocie!
Wreszcie dowiedziałem się już tego co wiedzieć pragnąłem: — Książę namiętnie kochał żonę;... duma i obawa śmieszności wstrzymywały go zapewne od objawienia swéj zazdrości Reginie i od błagania ją o przebaczenie, a usiłował w hańbiącym poniżeniu zagłuszyć swoje troski.
Ciągła miłość księcia dla Reginy wzbudzała we mnie niejakie współczucie; przekonywała mnie bowiem że serce jego nie zupełnie jeszcze było zepsute; zresztą tyle sam wycierpiałem, iż więcéj niż ktokolwiek wiedziałem co to są troski jakie zazdrość wywołuje; atoli duma pana de Montbar, jego fałszywy wstyd, haniebny środek zaradzania swoim męczarniom, przejmowały mię jedynie pogardliwą litością... Człowiek ten, nawet zakochany, nie przedstawiał żadnéj rękojmi przyszłego szczęścia Reginy; przeciwnie zaś silnie ufałem charakterowi, rozsądkowi, i osobistéj wartości Justa. W téj chwili posiadając prawie pewny środek usunięcia ostatniego skrupułu, jaki wstrzymywał Reginę od opuszczenia swojego męża, i skłonienia ją aby los swój powierzyła miłości Justa... któremu winna będzie przywrócenie sławy pamięci matki swojéj — prawie gotów byłem przechylić szalę na korzyść kapitana. Atoli zważywszy jak wielką biorę na siebie odpowiedzialność, chciałem w ostatniéj rozmowie z księciem, przekonać się raz jeszcze, czyli rzeczywiście nic się już po nim spodziéwać nie mogę... ze względu na szczęście Reginy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Skoro pan de Montbar wyszedł z sali pod zasłoną żandarmów, zażądał nieco świeżéj wody dla zatamowania i obmycia krwi twarz jego broczącéj; był smutny i ponury, zaszła dopiéro scena była mu tém przykrzejsza, że i ja w niéj udział miałem; uważał imię bowiem za sobie równego, a widział że znam pewne tajemnice, których rozgłoszenie stać się mogło zbyt dla niego nieprzyjemném.

— A teraz, mój panie, — rzekł skorośmy wyszli z balu, — spodziewam się że mi wyjawisz swoje nazwisko... Niech przynajmniej wiem, — dodał cierpko, — komu winienem niespodzianą pomoc, która mię ocaliła z rąk tych uliczników. Skoro zaś wypłacę się z długu wdzięczności... — dodał z wzrastającym zapałem, — zażądam od pana rachunku za zniewagi...
— Panie, — odpowiedziałem księciu, — pozwól że ci przerwę... Nierozsądnie jest że stoimy przy drzwiach tego fatalnego szynku... deszcz pada... nająłem fiakra na całą noc... Racz pan zatém przyjąć w nim miejsce, jeżeli pan tu nie masz swojéj służby... z największą przyjemnością zawiozę pana do domu.
— Panie, — zawołał książę, — nie sądź abyś mi się wymknął — muszę wiedzieć kto jesteś i wiedziéć będę.
— Pozwolisz pan powiedzieć sobie, — rzekłem — że wcale nie myślę wymykać się panu, skoro proszę abyś mi uczynił ten zaszczyt i wsiadł do jednego ze mną powozu...
— Zgoda... przyjmuję... — odparł pan de Montbar.
W kilka minut później weszliśmy na ciemną uliczkę, gdzie mię oczekiwał śpiący na koźle Hieronim.
Struchlałem na myśl że nagle przebudzony, zapomnieć może o tém co mu zaleciłem, i nazwie mię po prostu Marcinem. Miałem więc prosić księcia aby piérwéj wsiadł do powozu, a potém dopiero chciałem obudzić Hieronima; lecz zniecierpliwiony pan de Montbar, schwycił go za kołnierz i mocno nim wstrząsnął.
Zacny woźnica ziewnął, wyciągnął się i nakoniec rzekł:
— Hę?... a co to?... zaraz! zaraz!
— Żywo, Hieronimie, spiesz się mój kochany, — głośno zawołałem, — pójdź no nam otworzyć drzwiczki, — wyraz nam dobitnie wymówiłem.
Hieronim wszakże bardzo dobrze pamiętał co mu zaleciłem, bo zeskakując z kozła, rzekł z uszanowaniem:
— Ach! dla Boga! racz pan przebaczyć panie markizie... trochę zasnąłem...
— Markiz!... dobrze, — półgłosem powiedział książę sam do siebie, słysząc że mi woźnica taki tytuł nadaje.
— Racz pan wsiadać, — rzekłem do księcia, w chwili gdy niespokojnie przypatrywał się numerowi fiakra: sądził zapewne, że pamiętając numer, łatwo znajdzie Hieronima i od niego dowie się o mojćém nazwisku, jeżeli je dłużéj ukrywać będę. Była to ważna okoliczność; znałem uczciwość i przychylność Hieronima, lecz on nie wiedział ile mi na tém zależało, aby moje nazwisko na zawsze zatajoném zostało przed księciem. To téż ujęty znacznym datkiem, Hieronim po prostu mógł powiedzieć, ze się nazywam Marcin. Na nieszczęście żadnym sposobem nie mogłem uprzedzić tego poczciwca, i nie wiedziałem czy przed nadejściem dnia będę mógł to uczynić, zależało to bowiem od tysiąca nieprzewidzianych wypadków jakie rozmowa moja z księciem wywołać mogła.
— Racz pan wsiąść do powozu, — powtórzyłem panu de Montbar.
— Przepraszam pana, — odpowiedział wyprzedzając mię.
Wsiadłem za nim.
— Gdzie pan markiz każe jechać? — spytał Hieronim, zamykając drzwiczki.
— Sądzę... że do pana? — rzekłem księciu.
— Dobrze, do mnie, — odparł po chwili milczenia, — tam będę wiedział... co mam począć.
— Na ulicę Uniwersytetu, — mówiłem Hieronimowi, — powiem ci gdzie stanąć.
Powóz ruszył szybko.
— Teraz, panie markizie, — żywo rzekł książę, kiedy przez nieostrożność woźnicy znam przynajmniéj pański tytuł, mam nadzieję, że mi pan dłużéj nazwiska swego ukrywać nie będziesz.
— Panie, — odpowiedziałem, — najprzód chciejmy pomówić z sobą na seryo... i o rzeczy zbyt ważnéj... — Tak jest!... na seryo i o rzeczy zbyt ważnéj! — zawołał.
— W takim razie, racz mię pan kilka chwil bez przerwy posłuchać, bobyśmy tracili czas zbyt drogi.
— Mów pan, słucham.
— Jesteś pan... najnieszczęśliwszym z ludzi...
— To rzecz niesłychana! — zrywając się ze swojego miejsca zawołał książę, — teraz nawet litość! no... niech i tak będzie... przyrzekłem milczéć... aż do dna zatém wychylę kielich goryczy.
Potém dodał cierpko:
— Pobudzić do litości... ha!!
— Nie panie, to nie litość, ale szczere współczucie...
— I czemuż winienem to tak szacowne współczucie? — spytał szyderczo rozdrażniony książę.
— Pańskim nieszczęściom!
— Moim nieszczęściom?
— Tak jest, pańskim nieszczęściom i do tego okrutnym: Pan zawsze namiętnie kochasz panią de Montbar, i od ośmnastu miesięcy walczysz przeciw téj miłości; dla jéj pokonania próbowałeś wszystko... dobre i złe; nakoniec uczuwasz pan okropne męczarnie zazdrości. Wczoraj jeszcze wylewałeś łzy miłości i rozpaczy przed portretem żony swojéj!
Szczerość mowy mojéj, któréj wiernie przytoczane fakta niemało powagi dodać musiały, przekonanie wreszcie że znam szczegóły, których według jego mniemania nikt znać nie mógł, sprawiły, że książę osłupiał i zrazu ani słowa wydobyć z siebie nie zdołał.
— I dlatego, właśnie że w sercu pańskiem tkwi jeszcze żarliwa i głęboka miłość, — mówiłem daléj z pełném zapału przekonaniem, — położenie twoje, panie, tak żywo mię obchodzi... jednak, wierz mi pan, położenie to nie jest jeszcze rozpaczliwe... bo prawdziwa miłość... cudów dokazać może... Pół roku temu, pan wstydząc się nakoniec próżniactwa, w którém dotychczas upływało twe życie, wracałeś już odważnie ku życiu godniejszemu ciebie, godniejszemu imienia, którém się chlubisz... i słusznie się chlubić możesz... bo pański pradziad... którego portret kazałeś przenieść do swojego gabinetu, abyś się umacniał jego szczytnemi przykłady...
— Ah! z tego można oszaléć, — prawie z trwogą zawołał książę, — nie wiem czy czuwam czy marzę... Co to za człowiek? zkąd on?...
— Ten znakomity wojownik, a twój przodek panie, — rzekłem nie zważając na przerwę księcia, — marszałek książę de Monthar pozostawił imię zaszczytne, poważane. Podczas wojny bohatersko walczył za Francyą... w czasie pokoju, broniąc sprawy wydziedziczonych, domagał się i uzyskał dla nich prawa jakich im zaprzeczano. Tak świetny zawód twojego przodka winieneś był naśladować panie... Raz zrozumiałeś go... raz twoje szlachectwo... szlachectwo prawdziwe... bo szlachectwo duszy, oburzyło się nareszcie przeciw niepłodnemu życiu, przeciw zapamiętałości, przeciw haniebnym wyuzdaniom, w skutku których dzisiejszego wieczoru, widziałem cię zhańbionego, zbitego.
— Ależ panie... niech przecież wiem czyś przyjaciel lub wróg! — zawołał mimowolnie wzruszony książę, — jeżeliś przyjaciel, po co ta tajemnica?... A wreszcie panie, — dodał książę zawstydzony że przeniknąłem jego uczucia, — jakiém prawem w ten sposób do mnie przemawiasz? nie chcę aby...
— O! pan mię aż do końca wysłuchasz, — zawołałem. — Nadaremnie chcesz ukryć wzruszenie wywołane, nie żadnemi wyrzuty, bo do nich nie mam prawa, lecz sympatyą którą panu objawiam; jako człowiek z sercem pojmuję i oceniam, panie, wspaniałomyślne twoje postanowienie... piękny bowiem i szlachetny był twój zamiar odzyskania miłości pani de Montbar przez okazanie jéj twego przywiązania, miłości równie żarliwéj jak dawniéj, lecz teraz mającéj wyższą cenę moralną, bo mogącéj przywrócić pana na właściwe stanowisko. Niestety! dlaczegożeś znowu zboczył z téj pięknéj drogi?... Dlaczego straciłeś odwagę?
— Dlaczego? — zawołał książę, coraz bardziéj porywany bądź samą siłą dziwnego położenia, bądź wrażeniem, jakie nań moje słowa wywarły. — Dlaczego nie wytrwałem? — a potém nagle głos wstrzymując: — Lecz czy oszalałem, dodał porywczo, że panu odpowiadam... jakież pan masz prawo do mojego powiernictwa?... kto pan jesteś, że znasz moją przeszłość, tajemnice mojego życia, mego serca? Tak jest, kto pan jesteś? dlaczego pragniesz wybadać mię w tém, z czém się nikomu nie zwierzyłem? dlaczego chcesz abym się przed tobą usprawiedliwiał, usprawiedliwiał przed człowiekiem, którego nie znam, którego piérwszy raz może widzę, a to w komicznym stroju, z twarzą w komicznéj masce ukrytą!... Pytam siebie czy to nie sen? czuwam że ja? czyż te wszystkie nieszczęsne wypadki téj nocy nie są li marzeniem? Co pan chcesz odemuie? Jaki twój zamiar? jestżeś, powtarzam, nieprzyjaciel lub wróg? odpowiadaj panie! odpowiadaj!
I nieczekając na odpowiedź, mówił daléj jakby w obłąkaniu:
— Atoli mniejsza czyś przyjaciel lub nie... tyle wiesz o mnie, tajemnice które uchwyciłeś tak są ważne, iż trzeba koniecznie abym wydarł ci życie, albo zginął z twój ręki... A teraz słuchaj: żądasz żebym ci się zwierzył, chcesz tego?... mniejsza... jutro drogo mi to opłacisz!! Zresztą dziękuję ci panie, bo oddawna ukrywane troski dusiły mię... piekło zesłało mi powiernika! Otóż, tak jest, ubóstwiam moję żonę... ona pogardza mną... ona kocha innego... Tak jest... abym odzyskał jéj miłość, pragnąłem poprawić się... pragnąłem zacniejsze wieść życie... Jeżeli zaś nie wytrwałem w tych usiłowaniach... to dlatego że mię w nich ani utrzymywała, ani ku nim zachęcała jedyna osoba, zdolna natchnąć mię odwagą... a nawet gdyby chciała, przeistoczyć mię zupełnie... Teraz już zapóźno... Piérwsze usiłowania przyjęto ozięble i szyderczo. Wówczas zbrakło mi sił, wróciłem do życia, którego nicość czuję, ale które mię przynęca samą sprzecznością zwierzęcych wrażeń. Przebywając dzisiaj w pałacu Montbar, jutro zagłuszyć się w haniebnej jakiéj kniei... otóż, przyznaję, takie ostateczności miały dla mnie potężny urok... A pan który mię śmiesz ganić, wieszże przynajmniéj przez kogo i dlaczego nabrałem tak poniżających a dziwacznych nałogów?
Książę mówił z coraz większém uniesieniem; postrzegłem że gotów zwierzyć się z rzeczami nader ważnemi dla ostatecznego mojego postanowienia; lękałem się abym nieroztropném słówkiem nie przeszkadzał, milczałem więc; on zaś z podwójną cierpkością tak dalej mówił:
— Kto nie zna okoliczności, kto nie pojmuje wpływu wychowania, łatwo drugich obwiniać może! Czyliż to moja wina, że sierota w dwunastym roku życia, wychowany byłem przez krewnych żyjących według trybu przyjętego w roku 1760tym? W piętnastym roku uczułem w sobie powołanie do wojskowego stanu. — „Wstydź się! — odpowiedziano mi, — czyi książę de Montbar może zasiadać na szkolnych ławkach, tuż obok mieszczan? i wyszedłszy z klass zostawać pod dowództwem nie wiedzieć kogo? To niepodobna.” Zrzekłem się zatem wojskowego zawodu. Późniéj, w ośmnastym roku życia, chciałem poświęcić się dyplomatyce. Odpowiedziano mi podobnież: — „Mieszczanie wszystko zajęli. Czyż książę de Montbar może być adjunktem lub sekretarzem pana ambasadora nie wiedziéć kogo? Cóż znowu! w nieszczęśliwéj naszéj epoce, umiejący sam siebie cenić, żyje pół roku w swoich dobrach, dwa miesiące podróżuje, resztę zaś czasu mieszka w pałacu Montbar.” Otóż więc zostałem próżniakiem, bez żadnego powołania, a teraz bez przyszłości! A wiesz kto mię zgubił do reszty? oto stary mój stryj, który mi ciągłe wychwalał niecne hulanki dawniejszych magnatów, którzy po gminnemu przebrani uczęszczali na baliki. „Jakie to było pyszne, mawiał mi, pozbywaliśmy się pudru i szpady, a wdziewaliśmy barchan ostatniego łotra; na balikach napotykaliśmy świéże, młode kumoszki, któreśmy zdmuchiwali ich miejscowym kawalerom; nieraz nawet przychodziło do bijatyk; hałasowaliśmy, piliśmy, łajdaczyliśmy; byłoto przecudne. Kilko-godzinny Jan, Piotr albo Paweł, zostawał potém księciem lub markizem.” Otóż! — zawołał książę, — czémże miał zostać ośmnastoletni chłopiec, podobnie wychowany, pan wielkiego majątku, sam, bez przewodnika, próżniak, dla którego tak dziwaczne podwójne istnienie, bo raz na najwyższym szczeblu społeczeństwa... drugi raz na najniższym, pomimo całej nikczemności i głupoty, aż nadto miało powabu. Nie dziw, że taki chłopiec puszcza nakoniec wodze swym wyuzdanym namiętnościom. Był to niby pociąg gracza żyjącego w ostatecznościach; wczoraj złoto, dzisiaj nędza... Wychodziłem z kniei cuchnącéj, urwisami, szubrańcami zaludnionéj, i równie jak oni pijany wracałem do domu, do mojego pałacu, gdzie mnie oczekiwali starzy zacni słudzy. W nocy... nieszczęśliwe dziewczęta w łachmanach mówiły mi ty... bo mię lubiły; wieczorem na wielkim świecie, moja narzeczona, szlachetnego rodu, młoda, urocza, klejnotami i kwiatami zdobna, po cichu, w swym bukiecie tuląc usta, także mówiła mi ty. Na cóż panu taić? wśród wspaniałéj uczty, na którą przybyłem w świetnym ekwipażu, wśród balu, na który cisnęła się najznakomitsza w Europie arystokracya, lubiłem pomyśleć: „Ja, który tu jestem pomiędzy równymi sobie, wczoraj, o téj porze, w brudnéj odzieży, siedziałem za stołem w prostym szynku, obok gałganiarzy i ulicznych dziewcząt.” Powiész, że to niedorzeczna, podła, wyrodna, poniżająca namiętność, zgoda... lecz przyznaj, że jakkolwiek nie można jéj uniewinnić, można jednak ją pojmować i przypuszczać jak np. namiętność gry... Tak jest, panie, gdybym pijaństwo lubił... dla samego pijaństwa... piłbym całe życie...
Mocno wzruszony książę zamilkł na chwilę.




4.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Litość powoli zajęła miejsce pogardy, jaką zrazu wy wołały we mnie nikczemne nałogi pana de Montbar; nie usprawiedliwiałem tak dziwacznego skażenia; lecz, jak to powiadał książę, pojmowałem je, pojmowałem całą, aczkolwiek ohydną poezyę tych sprzeczności; czułem jaki pociąg podobne przejścia mieć musiały dla człowieka wprawdzie młodego, lecz już znudzonego czczemi, monotonnemi rozrywkami próżuniaczej zamożności.
Wtedy winszowałem sobie żem skłonił księcia do podobnéj ze mną rozmowy; przyszłość jego wystąpiła w lepszém świetle, bo skażenie, którego wstydził się widocznie, jak sam energicznie przyznawał, nie wykazało przynajmniéj upodobania w opilstwie dla samego opilstwa... w tych paroksyzmach okazało się głębokie uczucie porównania. Uczucie skażone, występne, mimo to jednak pełne myśli, które w swém zastosowaniu mogły stać się szlachetne i żyzne.
— Atoli nie chciéj pan utrzymywać, — mówił znowu książę po chwili milczenia wywołanego głębokiém wzruszeniem, — nie chciéj pan utrzymywać że to namiętne zamiłowanie sprzeczności o jakich mówię, wyłącza miłość... nie... owszem przypuszcza ją zarówno, jak i namiętność do gry... alboż zapamiętali gracze nie są częstokroć równie zapamiętale zakochani?... Zarzucasz mi żeś widział jak na szynkownym stole wypisałem podwójnie święte dla mnie imię... ale czy pan wiész jaka mną wówczas myśl powodowała?
— Tak jest, wiem teraz, — zawołałem coraz mocniéj wzruszony szczerością wyznań księcia. — Skoroś pan przywdział odzież, pozór, mowę, a nawet występki nieszczęśliwych ciemnotą i ubóztwem skażonych, przez dziwaczne jakieś urojenie lubiłeś wmówić w siebie iż jesteś jednym z nich. I podczas tego obłędu, nieraz pijaństwem podsyconego, ulegałeś odurzającemu szczęściu, jakiemuby uległ niejeden z biesiadujących z panem nędzników, gdyby mógł sobie powiedzieć: „kocham i jestem kochany od najpiękniejszéj, najgodniejszéj w świecie dziewicy.”
— Prawda, nieraz tego doświadczałem, — rzekł coraz bardziéj zdziwiony książę.
— A późniéj, — dodałem, — kiedy ta zacna i czarowna dziewica, ta ubóztwiająca cię kochanka została twą żoną, panie.... potrzeba dziwacznych sprzeczności, tak jeszcze była silna w tobie, że na łono nędzy i wszelkiego rodzaju skażenia niosłeś całe twe ukryte szczęście, jak ów człowiek we wschodniéj bajce, który pod łachmany ukrywał brylant godny najzamożniejszego nawet króla!
— I to także prawda, — zawołał książę z wzrastającem zdziwieniem, ale z widocznie zmniejszającą się drażliwością. — Lecz jakim sposobem pan odgadłeś moje uczucia?... Jeszcze raz pytam, bez groźby a raczej błagając, co za szczególny interes sprowadza pana ku mnie? I nakoniec kto pan jesteś?
— Nazwiska mojego... nie dowiész się pan nigdy.
— Nigdy?
— Mimo wszelkich usiłowań...
— To jeszcze obaczemy, — zawołał książę.
— Obaczysz pan... Co zaś do powodu jaki mię do pana sprowadza, śmiem utrzymywać, że przed chwilą... byłem sędzią...
— Sędzią?
— Atoli teraz, wierz mi pan, — przenikającym głosem dodałem, — mówi z panem przyjaciel... a przyjaciel szczéry... który wkrótce faktami przyjaźń tę udowodni.
— Sędzia?... przyjaciel? — rzekł książę, — ale mów pan, mów. Samo to spotkanie jest tak dziwne... mowa pańska tak mnie owładnęła, ujarzmiła, iż teraz nic mię już nie dziwi... ani nawet i to, że na nikczemnym balu znalazłem naprzód gburowatego pijaka, który zamienił się potém w światowego człowieka, w obrońcę odważnego i wspaniałomyślnego... potém w sędziego... a nakoniec w przyjaciela!... Mów pan śmiało; to co zaszło pomiędzy nami, tak dalece wykracza ze zwykłego biegu życia, iż gotów jestem wysłuchać... znieść wszystko... Ktokolwiek-bądź pan jesteś... sędzia, przyjaciel lub nieprzyjaciel, wysłucham pana aż do końca; a może z porankiem znikną czary z któremi walczę w ciągu téj przeklętéj nocy. Wtedy, panie... wrócimy do rzeczywistego życia... i będziesz mi musiał zdać surowy rachunek!... ale teraz poddaję się cały temu niepojętemu spotkaniu.
— Powiedz pan raczéj szczęśliwe spotkanie; tak jest, bo szczęśliwém będzie dla pana, jeżeli mię wysłuchasz, jeźli mi zawierzysz; gdyż od téj chwili, panie, zmienić się może byt twój, stać się równie pięknym, wzniosłym, jak dotąd był niepłodnym, nudnym, nieszczęśliwym... Sama nawet twoja przeszłość... jakkolwiek poniżająca, może wywrzéć wpływ korzystny...
— Co pan mówisz?
— Posłuchaj pan, pojmuję upodobanie w sprzecznościach, powzięte pod wpływem niebezpiecznych nauk, rozwinięte na łonie bezczynnego życia... Słusznie pan twierdzisz, że namiętność tę przypuszczać należy zarówno jak namiętność gry, lecz téż i ganić ją należy srożéj, aniżeli namiętność gry.
— Srożéj? dlaczego?
— Gracz zdoła być tylko graczem. Czegóż po grze wymagać może? haniebnych wrażeń wygranéj lub przegranéj... nic więcéj; — kiedy tymczasem pańska namiętność sprowadzić mogła... i może sprowadzi najchwalebniejsze, najpożyteczniejsze następstwa...
— Najchwalebniejsze, najpożyteczniejsze? Wytłómacz się pan, przez litość...
— Oto, zamiast zanosić do nikczemnych szynków wspomnienia wielkiego pana, i znowu wspomnienia szynków przenosić do swego pałacu... a to dla niepłodnego zamiłowania w sprzecznościach... dlaczego pan nie uczęszczasz do tych miejsc haniebnych w celu zaszczytnym?
— A w jakimże celu, pytam pana?
— W celu naocznego zbadania szkaradnych następstw ciemnoty i nędzy, następstw, które pan w szczęściu i bogactwie rodzony, winieneś był poznać koniecznie, abyś dla ich zniszczenia użyć mógł niezmiernych sił jakiemi rozporządzasz!!
— Prawda, — szepnął książę. — Jest to myśl wielka...
— O! wtedy to każda wycieczka do tych otchłani, byłaby czynem dojrzałej cnoty, szczytnéj moralności; wyrywając z paszczy ubóstwa, występku, rozwiązłości, zbrodni, kilka tylko nieszczęśliwych, wydziedziczonych istot, którebyś pan spotkał a w podobnych kniejach, jakże pięknie użytkowałbyś pan z twojego rozsądku i bogactw... Lubisz pan sprzeczności, namiętność twoja zatém byłaby zadowolona, lecz zamiast ukrywania jéj ze wstydu, byłbyś pan ukrywał ją z dumą, jak ukrywasz każdy czyn wspaniałomyślny.
— Panie, — łagodnie i przejmująco rzekł książę, — powiedziałeś że jesteś moim przyjacielem. Teraz wierzę ci... i cokolwiek wyniknie z naszego spotkania, zawsze poważać będę prawego człowieka, który tak surowo napomniéć mię raczył.
— Przemawiam do pana w ten sposób, bom pewny że mię rozumiesz i że moje napomnienia korzyść ci przyniosą. Wierz mi pan, nie czynię tego bynajmniéj dla próżnéj przyjemności moralizowania... owszem, nastręczyłem panu tę myśl jedynie dlatego, że zrealizowana może panu przynieść praktyczną pomoc, może pana wyrwać z okropnego położenia...
— Wytłómacz się pan.
— Interes pański wymaga abym bez ogródki przedstawił mu całe jego położenie. Z własnéj winy straciłeś pan przywiązanie pani de Montbar...
— Zbyt wielka prawda, — głęboko wzdychając zawołał książę.
— A jednak pan i teraz jeszcze ubóstwiasz swą żonę.
— O! tak jest... ubóstwiam... panie... ubóstwiam!... zawołał książę, i zdało mi się że łkania głos mu zmieniają.
— Pani de Montbar, jak pan zapewne wiész, do zdrady niezdolna; nie upadnie nigdy tak nizko, iżby pana oszukiwać miała. Lecz wkrótce przyjdzie dzień w którym powié panu: „Zabiłeś miłość jaką dla ciebie żywiłam... oddawna już cię nie kocham; dotąd nic ci wyrzucać nie mogę, lecz dłużéj żyć z sobą już nie możemy. Rozłączmy się zatém bez odgłosu, bez zgrozy, i niech każde z nas odzyska swobodę.”
— Wczoraj właśnie prawie w ten sposób do mnie przemówiła, — z przytłumioną wściekłością rzekł książę, — ale jutro także... zabiję tego kto mi wydarł serce mojéj żony... Wyśmieją mię ludzie wyższego towarzystwa... Wiém o tém... ale już zbyt dawno ta pociła obawa karmi mię zazdrością... zemsta uchroni mię od pośmiewiska.
— Niepłodna to będzie zemsta, panie, jeźli się spełnił bo szacunek jaki jeszcze pani de Montbar zachowuje dla pana, zmieni w nieuleczoną nienawiść.
— I owszem! to oboje będziemy nieszczęśliwi; a wolę nieszczęście niż widok jéj zuchwałego szczęścia.
— A nielepiéjże byłoby być...wraz z nią...szczęśliwym?
— Co pan mówisz?
— Abym przekonał pana o całéj ważności rozmowy naszéj, słowem, abym zjednał sobie ufność twą... pozwól pan na ostatnie zapytanie: Czy wiész pan jakąby miał cenę u pani de Montbar oczywisty i niezaprzeczony dowód niewinności jéj matki?
— Za taki dowód, — zawołał książę, — pani de Montbar oddałaby połowę swego życia.
— Skoro tak! dowiedz się pan że posiadam... takie dowody...
— Pan?
— Tak jest... mam je tu!... przy sobie!
— Pan? — z wzrastającym zdumieniem powtórzył książę.
— Te dowody, mam tu, w pularesie... a teraz przypuść pan... że je panu wręczę.
— Pan wręczysz mi te dowody! — zawołał książę nie wierząc temu co słyszał.
— Tak jest, — odpowiedziałem, — wręczę; przypuść pan potém że opatrzony dowodami przywracającemi cześć pamięci matki, tak gorąco przez panią de Montbar uwielbianéj, udasz się do swego pałacu, a jutro rano każesz spytać swą żonę o któréj porze widziéć się z nią możesz.
— To marzenie... szepnął zdumiały książę, — to tylko marzenie!
— Które pan możesz urzeczywistnić. Ale prowadzę daléj moje przypuszczenie: przybywasz pan do pani de Montbar i mówisz jéj naprzykład te słowa... lubo pewien jestem że powiész nawet coś daleko lepszego: „Pani, wiem jaką cenę przywięzujesz do naprawienia pamięci twéj matki; to naprawienie, oto jest (i oddajesz pani de Montbar pulares który panu powierzyłem). Dostarczając pani środków udowodnienia niewinności twéj matki, nie łagodzę bynajmniéj uchybień, jakich się względem pani dopuściłem; wyznaję że są wielkie... a obawiam się czy nawet przebaczenia godne, bo pani nie znasz ich natury; wyśledziłaś pani moje nocne wycieczki, sądziłaś żem ci nie dochowywał wiary; nie pani, ja daleko gorzéj postępowałem... nie śmiałem pokusić się nawet o usprawiedliwienie... a przeciwnie, wyrzuty twoje przyjmowałem dumnie, pogardliwie... To czegom ci wówczas wyznać nie śmiał, z obawy utraty twojéj przychylności... dzisiaj wyjawić mogę... bo na nieszczęście nic już więcéj nie mam do stracenia...” I wtedy wyznasz pani de Montbar, równie szczerze jak mnie teraz, jak nieszczęsne przeznaczenie wznieciło w panu dziwny nałóg do sprzeczności. Pani de Montbar żałować cię będzie, ale nie odejmie ci szacunku, bo wyznanie twoje będzie szczére i szlachetne...
— Ja mam to wyznać... przed nią... teraz? — odpowiedział książę po namyśle.
— Sądzę, że jestto dla pana jedyny środek zbawienny... potém... powiész pan jéj...
Ale zastanowiwszy się, i aby nie zranić miłości własnéj pana de Montbar, dodałem serdecznie:
— Racz mi pan przebaczyć, że pozwalam sobie dyktować mu jak masz postąpić i co mówić... lecz...
— Mów pan... mów, zaklinam cię! — z przejmującą rezygnacyą powiedział książę, — czuję, że wygrałbym sprawę moję... gdybym tak czuć i tak jak pan mówić umiał!
— Już sama twoja skromność, panie, dowodzi, że masz czucie, że z serca mówić umiesz; skoro więc pan pozwalasz, mówię daléj...
— Zaklinam pana, mów pan.
— Powiész pan zatém pani de Montbar:
— Po takiém zwierzeniu się, żadna już dla mnie nie pozostaje nadzieja; stracił on przychylność pani i stracić byłem powinien; fałszywy wstyd, zła duma sprawiły że zrazu taiłem męczarnię jakie mi zadawała twoja oziębłość... zawsze namiętnie kocham panią, bo tak miéć chce nieszczęśliwe przeznaczenie; ale godziż się abym to wyznał teraz, w chwili gdy się rozłączyć mamy? po co przypominać mam daremne i niewczesne zabiegi dla odzyskania twojéj miłości... bo czyliż ten którego pani kochałaś, jest jéj godnym?...”
— Zbyt wielka prawda... — szepnął boleśnie przytłoczony książę, — ah! gdyby nie to, onaby go nie kochała!
— Niech ten wybór nie przyprawia pana o rozpacz, — rzekłem księciu, — wzniosie uczucie strzeże wspaniałomyślną duszę... a Ppo niéj wszystkiego... bo nawet bohatérskiéj ofiary spodziéwać się można.
— Col — zawołał książę... — pan masz nadzieje...
— Po szlachetném sercu pani de Montbar wszystkiego spodziéwać się można. Powiész jéj pan zatém: — „Nadaremnie usiłowałem wyrzec się niecnego próżniactwa... kilka przychylnych słów z twojéj strony pani, byłyby mię utrwaliły na téj drodze, atoli nie byłem już godzien twojego współczucia... a widząc żeś nieczuła na lepsze moje zamiary, wpadłem znowu w haniebny nałóg i w nowych szałach szukałem ulgi dla srogich męczarni.
„Pani, ja ci żadnych nie czynie wyrzutów... leci jedynie bolesny żal wynurzam... Jeszcze słów kilka... Wiem te nie mam prawa do łaski któréj śmiem błagać od ciebie... i żądanie moje uważaj pani w równi z szaloną nadzieją spadającego w przepaść, który w próżnych wysileniach walczy ze śmiercią. Nakoniec... gdybyś pani, tak dobra, tak wspaniałomyślna... raczyła dozwolić na ostatnią próbę... dla odzyskania utraconéj miłości...
— O! rozumiem pana... rozumiem, — zawołał książę z wyrazem rozczulenia i odzyskanéj nadziei. — Tak jest... znam Reginę, wiem że ją wzruszy ta rezygnacya. — „Abym odzyskał serce twoje Regino, powiem jéj, powiem jéj, — mówił daléj książę niby do żony stosując te słowa, — abym odzyskał serce twoje, nie wiem jeszcze co uczynię?... lecz tak gorąco kocham cię Regino, iż mniemam, że znajdę sposób wyjednania u ciebie wszystkiego o co błagam... to jest wolności kochania cię wiecznie... wolności przekonania cię o nieograniczonéj mojéj miłości. Atoli nie zajmuj się mną bardziéj jak do téj chwili... Żyj jak dotąd żyłaś... O! ja nie będę natrętnym, nie... Tylko przez litość nie opuszczaj mię jeszcze... oznacz mi termin... i pozwól abym próbował... abym miał nadzieję.“
— Dobrze! dobrze! — rzekłem księciu. — Pani de Montbar nie zdoła oprzéć się tym wyrazom najszczytniejszej rezygnacyi.
— „Do niczego się względem mnie nie zobowiązuj Regino, — powiem jéj, ciągnął daléj książę, — ale przemów do mnie jedynie tętni słowy: Jerzy, spraw abym cię jak dawniej kochała... spraw to staraniem, poświęceniem, miłością... słowem czém chcesz... chcę zapomnieć skłonności, która mię pocieszała w troskach przez ciebie wywołanych, a zapomnę... i kochać cię będę jak dawniéj... O tę to najwyższą łaskę błagam cię, Regino. Taka obietnica od ciebie... od kobiéty tak prawéj, tak godnéj, ożywi mię, odrodzi, umocni... bo mi serce twoje przywróci... Jeżeli jednak usiłowania moje daremnemi będą... jeżeli po téj ostatecznéj próbie twego serca nie odzyskam... wtedy, Regino! los mój spełni się;... lecz myśl żeś ty przynajmniéj była dobrą, wspaniałomyślną — pocieszać mię będzie w okropném mojém nieszczęściu...”
— Ah! panie, — rzekłem księciu. — wierz mi że podobna mowa i wszystko czém cię natchnie gieniusz miłości, obudzi w sercu pani de Montbar potężne wspomnienia pierwotnego przywiązania...
— Pragnę tego tak usilnie... iż nakoniec mam nadzieję, — mówił znowu książę, — lecz... i to ostatnie złudzenie postradać mogę... — „Jeszcze jedno słowo, powiem ci Regino, i ostatnie — Cokolwiek bądź postanowisz pani, od téj chwili jesteś wolna... dzisiaj wieczorem lub jutro oznajmisz mi pani co postanawiasz. Jeżeli odmówisz, wyrozumieniu twojemu powierzę staranie uniknienia wszystkiego, coby mogło rozgłosić lub zniesławić nasze rozłączenie się... Jutro wyjeżdżam do Wioch... i nigdy mię już nie ujrzysz.”
— A więc odważnie, — rzekłem księciu, — ufaj pan tak szlachetnemu, tak wspaniałomyślnemu postępowaniu...
— O! czuję że pan mię zbawisz, — tonem głębokiéj wdzięczności powiedział mi książę, — lecz dla Boga! czółnie zasłużyłem na taką pomoc?
— Byłeś pan nieszczęśliwy, o ja również wiele cierpiałem.
W téj chwili powóz zatrzymał się.
Hieronim obrócił się na koźle, pochylił się ku przodowemu okienku i rzekł do mnie:
— Panie markizie, już przybyliśmy na miejsce; gdzie mam panów wysadzić?
— Zaraz ci powiem, — odpowiedziałem. — Zatrzymaj się tu na chwilkę.
— Dobrze panie markizie.
Wydobyłem z kieszeni pulares w którym znajdowały się niemieckie listy, porwane z grobu matki Reginy, oraz ich przekład, medal, pargamin zdobny książęcą koroną, i kilka innych papierów; wreszcie jasny, treściwy opis téj tajemniczéj sprawy. Poczém rzekłem księciu:
— Oto są panie... niezaprzeczone dowody niewinności matki pani de Montbar... Szybki rzut oka na notę do tych papiérów dołączoną, udowodni panu ich rzetelność i autentyczność... Jeszcze słowo, panie... W zamian za usługę jaką panu z prawdziwém szczęściem wyświadczam, wymagam od pana trzech przyrzeczeń pod słowem honoru.
— Jakich?
— Naprzód, abyś pan jutro papiéry te doręczył pani de Montbar.
— Przyrzekam to panu pod słowem honoru.
— Powtóre, obyś nazawsze przed nią zataił, jakim sposobem posiadasz papiéry dotyczące jej rodziny...
— Przyrzekam to panu pod słowem honoru.
— Nakoniec, abyś nigdy najmniejszego nawet nie czynił kroku, w celu dowiedzenia się kto jestem i dla jakich powodów wdałem się w pańskie sprawy domowe.
— Przyrzekam i to panu pod słowem honoru, po lekkiém wahaniu się powtórzył książę.
— Przyjm więc pan te popiéry, — rzekłem księciu i wręczyłem mu pulares.
Wziął go drżącą ręką i dodał wzruszony:
— Dziękuję ci panie... może ci będę winien szczęście mojego życia, bo wiem jaki wpływ wręczenie tych papiérów wywrzeć może na postanowienie pani de Montbar względem mnie; lecz czyliż twój głos przyjacielski i surowy, głos który sam jeden tylko tak wzniosłe do mnie przemawiał... mam słyszéć w téj chwili po raz ostatni?
— Tak jest, panie...
— Przez litość, posłuchaj mię pan, — z przejmującém mię wzruszeniem rzekł książę. — Mam spełnić zbyt wielkie zadanie... a będę sam... pan który tyle dla mnie uczyniłeś... którego nie znam... lecz który jesteś moim aniołem opiekuńczym, którego rady, cokolwiekbądź nastąpi, wywrą stanowczy wpływ na moje przeznaczenie... czyliż mię pozostawisz losowi i niebezpieczeństwom trudnego położenia mojego?
— Panie...
— O! widzę że i pan jesteś wzruszony, — zawołał książę, — to też uzupełnisz twoje dzieło... bo po chwalebnéj, zaszczytnéj a nowéj drodze jaką mi wskazałeś, bez twojéj pomocy niepewnym tylko krokiem postępować zdołam... a jeżeli mimo postanowienia mojego, zniechęcać się będę, jeżeli nowe napotkam zawady, któż mi poda rękę, kto rady udzieli? Nie mam takiego przyjaciela ni brata, któremubym powierzyć mógł zdarzenia dzisiejszéj nocy... Chceszże mię pan w téj stanowczej chwili opuścić?... Nie, o nie! podobni tobie ludzie są wspaniałomyślni i aż do końca litościwi... O! ujrzę pana jeszcze!... ja zaś... przysięgam panu na honor... nigdy nie czynię najmniejszéj wzmianki o nadzwyczajnych przyczynach, które cię do mnie przywiodły;... lecz niech przynajmniéj mam nadzieję że się kiedyś obaczymy...
— Na nieszczęście jestto dla mnie niepodobieństwem, zapewniam pana.
— Ah! — tonem bolesnego wyrzutu zawołał książę, — nic więc pana nie wzruszy!
— Z boleścią serca zmuszony jestem odmówić ci panie... jeżeli zaś pragniesz, jeżeli mniemasz, że w ważnym razie zdania moje mogą ci się na coś przydać, racz do mnie pisać...
— Pisać do pana! — zawołał książę, — a pod jakim adresem?
— Pod adresem pana Piotra przez pocztę miejscową... a sądzę, że będę mógł panu odpowiedziéć.




5.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

— Pan więc mieszkasz w Paryżu? — spytał książę de Montbar nieznajomego markiza.
— Gdziekolwiek mieszkam... tak zaadresowane listy pańskie... dojdą mię. Co pięć lub sześć dni posyłać będę na pocztę; więcéj nic panu przyrzec nie mogę.
— Ah! jakżeś pan nielitościwy!... — zawołał książę, a potem dodał: — Przebacz pan, przebacz... wyrażeniu, które mi sprawiedliwa troska podyktowała... przebacz wszystkiemu czém cię w ciągu naszéj rozmowy obrazić mogłem, i policz to na karb szczególnego spotkania naszego... Nie będę dłużéj nalegał; nie mam zaszczytu znać pana, i nie mam żadnego prawa do współczucia jakie mi objawiłeś... To coś pan dla mnie uczynić raczył, wkłada na mnie dozgonną wdzięczność. Tego tylko żałuję, a przysięgam panu żałuję mocno, że pan nie możesz przyjąć ofiary niezachwianéj mojéj przyjaźni... któréj jednak umiałbym być godnym.
A że nic nie odpowiadałem księciu który umilkł na chwilę, może w nadziei że przyjmę przyjaźń jego, dodał smutnie:
— Przebacz mi pan jeszcze... i ten nawet żal... ale przynajmniéj racz mi podać twą rękę... twą rękę szlachetną... niech mi wolno będzie uściskać ją po raz piérwszy... i ostatni.
I moja ręka odpowiedziała na serdeczny uścisk księcia....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyrazić jakiego w owéj chwili doznawałem szczęścia, niepodobna... ja biédny służalec księcia doprowadziłem go tak daleko... samą tylko przewagą duszy uczciwéj, prawej i miłującéj dobro.
Wyznaję że po raz piérwszy w życiu poczułem w sobie dumę, rzekłem sobie: — O! dzięki ci Klaudyuszu Gérard, mój przyjacielu, mój mistrzu... Dzięki ci, bo twoje nauki, bo twoje przykłady oczyściły serce moje i wzmocniły duszę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Teraz panie, — rzekłem księciu, — żegnam cię... Odważnie... i wytrwale.
— Żegnam pana, — odpowiedział, — a gdybym potrzebował pisać do ciebie?
— Pod adresem pana Piotra w Paryżu.
— Ale mi pan odpowiesz? o to przynajmniej błagam cię.
— Odpowiem spiesznie... i z największą radością, bądź pan tego pewnym.
— A zatém, żegnam pana, skoro tak być musi... a żegnam na zawsze.
I spuściwszy szybę rzekł do Hieronima:
— Woźnico... otwórz mi.
— Pan tutaj wysiąść chcesz? — spytałem.
— Tak jest, sądzę że powietrze i krótka przechadzka przyniosą mi ulgę... Żegnam cię panie i jeszcze raz proszę o twą rękę.
A po ostatnim czułym uścisku, książę wysiadł z powozu i otulony płaszczem oddalił się.
Udał się zapewne na ulice Delfina dla złożenia swojego kostiumu.
— I cóż? — spytał mię Hieronim, — czyś pan kontent z dzisiejszéj nocy panie markizie?
— Kontent... nie tylko jak markiz ale jak król, mój poczciwy Hieronimie, — odpowiedziałem. Teraz prędzéj do twojego domu, bo rozebranie się moje zabierze mi dosyć czasu, a już późno.
— Wkrótce wybije trzecia, — powiedział Hieronim patrząc na zégarek, i wsiadłszy na kozioł, szybko zawiózł mię do siebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzisiaj, o piątéj zrana... wróciłem do pałacu Montbar, dla większéj ostrożności zaleciwszy Hieronimowi, aby mi dochował sekretu, gdyby go wypytywano o pietrota którego woził; miał powiedzieć iż to był jakiś markiz nieznany mu z nazwiska.
Dostałem się do mojego pokoju nie spotkawszy nikogo, i wziąłem się do opisania téj szczególnej nocy.
Dusza i sumienie mówią mi żem sprawiedliwie postąpił.
Albo książę zdoła odzyskać serce małżonki, a wtedy Regina szczęśliwą będzie, i według pojęć świata położenie jéj nie będzie fałszywe.
Albo téż Regina nie przystanie na próbę jaką jéj książę zaprojektuje... i miłość jéj dla Justa odniesie zwycięztwo.
A wtedy także Regina szczęśliwą będzie, bo jeżeli teraz ufam szlachetnym zamiarom księcia de Montbar, to niemniéj ufam miłości i charakterowi Justa...
Albo nakoniec mimo że Regina przystanie na próbę, zabiegi księcia o odzyskanie miłości żony będą daremne, a miłość Justa nie przestanie napełniać jej serca... i w takim razie szczęście Reginy zapewnione.
Czy zaś książę usłucha rad moich? Czy daleki odemnie nie odtrąci od siebie uroku jakim go owładnąłem? Nie wiem, ale zobaczę dziś wieczór. Cokolwiek jednak nastąpią, mam słowo pana de Montbar i liczyć na nie mogę; przynajmniej Regina dziś jeszcze posiądzie dowód niewinności swéj matki, a dzień ten będzie dla mnie dniem najpiękniejszym.
O! jakie powoli wieczór nadchodzi... jak niecierpliwie pragnę poznać wypadki dnia tak stanowczego w życiu Reginy!



17 lutego 18...

Północ... jestem sam... dzień ten już przeminął.
Zbierzmy pilnie wszystkie wspomnienia.
O ósméj rano zszedłem na dół dla uporządkowania pokojów pani; około dziewiątéj panna Julia zastawszy mię w gabinecie rzekła:
— Dzień dobry, panie Marcinie, pamiętaj, strzeż się abyś nie narobił hałasu w galeryi.
— Alboż księżna pani chora?
— Trochę... całą noc przepędziła bardzo niespokojnie... cierpiała taką drażliwość nerwów, iż dwa razy dzwoniła na mnie, żądając wody z pomarańczowym kwiatem...
— Wczoraj jednak, pani wyglądała dosyć zdrowa.
— Owszem nie bardzo dobrze się miała... część wieczora przepędziła na pisaniu... i udając się na spoczynek była bardzo znękana. — Oto Marcinie — po cichu i z tajemniczą miną dodała Julia — czy chcesz żebym ci powiedziała?...
— Co?
— Że się coś dzieje w naszym domu...
— Cóż takiego?
— Nie wiem... alem pewna że się nie mylę, jest tu jakieś ukryte niebezpieczeństwo.
— Ale zkąd takie domysły?
— Już to nie na darmo co mi powiedział stary Ludwik: książę kazał zapytać pani czy zechce go przyjąć dzisiaj rano; otóż pan już bardzo dawno nie był z rana u pani... a potém... jéj smutek, drażliwość... powiadam ci Marcinie, że się u nas coś święci.
Książę idzie za moją radą, pomyśliłem, ciekawy patrzéć na powolne rozwijanie się wypadków, które, że tak powiem, w nocy przygotowałem.
— Nakoniec, — powiedziałem Julii, — obaczymy czy zajdzie co nowego...
— Jużto na wszystko patrzeć będziemy z loży piérwszego rzędu... Pragnę tylko aby pani na tém nie cierpiała, ona tak dobra!... Ale koniec końcem, — odchodząc rzekła Julia, — sprawuj się zawsze jak najciszéj w galeryi obrazów.
— Bądź panna spokojna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O pół do dwunastej księżna zadzwoniła na mnie.
Była zupełnie ubrana, nie zaś jak zwykle, w szlafroczku. Miała na sobie czarną aż po szyję zapiętą suknię, przy któréj tém mocniéj odbijała nadzwyczajna bladość jéj twarzy skołatanéj. Zdawała się bardzo niespokojna, roztargniona; gdy wszedłem rzekła:
— Pan de Montbar zaraz tu przybędzie... Wyjąwszy jego nie przyjmuję nikogo, zupełnie nikogo... Pamiętaj.
— Dobrze, mościa księżno.
A gdy wychodziłem, dodała:
— Zostań w przedpokoju i pilnuj ściśle tego rozkazu, zadzwonię jeżeli mi będziesz potrzebny.
— Dobrze, mościa księżno.
I wyszedłem.
Zaledwie zamknąłem drzwi za sobą, usłyszałem jak Regina mówiąc do siebie boleśnie zawołała:
— Dzisiaj... przynajmniéj wszystko się rozstrzygnie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stosownie do rozkazu pani, pozostałem w przedpokoju, zamiast iść do mojéj stancyi dla przebrania się w czarny garnitur, a zdjęcia płóciennego kaftanika w paski i wielkiego białego fartucha, które noszę w czasie porannéj służby.
Przypominam sobie ten dziecinny szczegół, on bowiem sprawił że książę zwrócił na mnie uwagę szczególną pomimo usposobienia umysłu, w jakiem się wówczas znajdować musiał, lecz która bardzo mało mię zdziwiła, bo wiedziałem jak surowo przestrzegał ubrania swoich służących.
O kwadrans na piérwszą zadzwoniono, otworzyłem.
Był to książę...
Trzymał w ręku pulares, który mu oddałem w nocy.
Był równie blady jak Regina, a na twarzy jego łatwo wyczytałem całą gwałtowność miotających nim wrażeń.
— Czy pani de Montbar u siebie? spytał, a patrząc na mój nieszczęśliwy fartuch, dodał surowo: — A to nie do uwierzenia, abyś o téj godzinie chodził w fartuchu po salonach pani de Montbar.
— Mości książę... bo... pani...
— Cicho... bez tych tłumaczeń, idź ubierz się przyzwoicie, — dumnie rzekł książę przerywając mi. Potém znowu spytał:
— Czy pani de Montbar u siebie.
— Tak jest, mości książę...
Spiesznie wszedł do piérwszego salonu zamykając drzwi za sobą.
Jakżeby się książę zdziwił, pomyśliłem, — gdyby wiedział że biedny sługa do którego tak ostro i pogardliwie przemawia, jest to ten sam człowiek którego dzisiaj rano o godzinie trzeciéj, błagał prawie jak o łaskę, aby mu uścisnął rękę, niemogąc zawiązać z nim niezachwianéj przyjaźnił...
Wyznaję że wśród dziecinnéj radości z powodu tak szczególnéj okoliczności, na chwilę przepomniałem o ważnych interesach w których tak wielki miałem udział; lecz wkrótce wracając do poważniejszych myśli moralnie, jeżeli się tak wyrazić wolno, słuchałem co się dzieje w gabinecie między księciem a jego małżonką, materyalnie bowiem nic słyszéć nie mogłem; wszelka w téj mierze pokusa byłaby nierozsądną... a wreszcie... na cóżby się przydała... alboż nie znałem przedmiotu... a nawet prawie i wyrażeń téj rozmowy?
W téj chwili zapewne Regina przebiega listy które z takim mozołem przetłómaczyłem; może przykłada usta do medalionika, który niegdyś należał do jéj matki... może nakoniec chciwym wzrokiem odczytuje jasny i treściwy opis téj tajemniczéj przygody, opis który skréśliłem starannie zmienionym charakterem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak więc dosięgałem nakoniec tak dawno pożądanego celu. Z zadowoleniem przebiegałem teraz wszelkie przygody mojéj miłości, poczynając od piérwszego spotkania z Reginą w lesie Chantilly... aż do dnia dzisiejszego. Jakże czynny wpływ los wywierać mi kazał na życie tej młodéj, piękne i wysokie stanowisko zajmującej kobiéty!... Z trwogą pomyśliłem że czystą radość jakiej obecnie doznaję, tylko co, w przystępie dzikiego szału, niepoświęciłem niegodziwemu gwałtowi, któryby mię doprowadził do sromoty lub samobójstwa.
Lecz ileż już walczyłem, ile cierpiałem. ile niestety! jeszcze cierpiéć będę!... bo zawsze kocham Reginę... bo kocham ją namiętniéj niż kiedykolwiek... O! miłość ta skończy się tylko wraz z życiem mojém.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle zadrgał gwałtownie dzwonek księżny; pobiegłem do gabinetu, i gdy tam wchodziłem słyszałem jak zachwycona Regina rzekła do męża:
— Ah! Jerzy! poświęcając ci nawet całe moje życie nigdy nie zdołam ci tego odpłacić!
Obawiałem się, wchodząc, aby niedostrzeżono mojego wzruszenia, bo czyliż te słowa Reginy, objawiające uczucie nieograniczonéj wdzięczności, nie stosowały się do mściciela pamięci jéj matki, a tém sumem do mnie?... Na chwilę więc zatrzymałem się za firankami drzwi, a potém podnosząc je nieco, rzekłem:
— Czy księżna pani dzwoniła?
— Tak jest... poczekaj, — rzekła mi żywo, czémprędzéj składając tylko co napisany list. Zarumienione lice Reginy, wilgotne jeszcze oczy, jaśniały promieniejącą radością.
Książę, nadzwyczaj blady, o kominek oparty, ulegał tak silnemu wzruszeniu, iż drżał na całém ciele; a jednak, mimo to drżenie, mimo bladość, na rysach jego można było wyczytać utajone szczęście... Bez wątpienia miał nadżieję.
Regina zapieczętowała list i rzekła mi głosem radością wstrząsanym:
— Ten list... oddasz mojemu ojcu... natychmiast i do własnych jego rąk, rozumiész? do własnych rąk. Powóz mój zaprzężony... weź go... i jedź jak najspieszniéj... Nie trać ani minuty... ani sekundy.
— Księżna pani pozwoli uczynić sobie uwagę.
— Jaką? — niecierpliwie spytała.
— Że może pan Melchior nie zechce mię wpuścić do pana barona.
— Prawda, — rzekła Regina, obracając się do męża, — widzisz, że lepiéj będzie skoro sama pojadę. Żywo, biegaj niech powóz zajeżdża, powiedziała do mnie.
— Zapewniam cię, — odrzekł książę, że w stanie zdrowia twojego ojca, tak niespodziewane przybycie... w obecnéj okoliczności, — dodał dobitnie te wyrazy wymawiając, najniebezpieczniejsze może sprowadzić następstwa. Przeciwnie zaś, list przygotuje go do twoich odwiedzin... a wierz mi że to będzie dla niego daleko zbawienniejsze.
— Może masz słuszność... ale jednak skoro Melchior, którego znasz dobrze, nie zechce wpuścić Marcina do mojego ojca?
— Pojechałbym sam, — rzekł książę po krótkim namyśle, lecz i to byłoby równie niestosowne... Odważę się jednak na to jeżeli list twój nie będzie mógł dojść rąk twojego ojca. Ale sądzę że dojdzie. Potém, zwracając mowę do mnie, pan de Montbar rzekł mi rozkazująco:
Trzeba koniecznie żebyś oddał ten list do rąk pana de Noirlieu, czy słyszysz?... trzeba...
— Będę się starał wykonać rozkaz księcia pana, rzekłem pokornie.
— Mniejsza oto czy się będziesz starał lub nie — dumnie odparł książę, — dosyć że masz list oddać koniecznie. Będziesz nalegał na Melchiora; powiesz że masz wyraźny rozkaz od pani de Montbar... a chyba że będziesz zbyt niezgrabny...
— Mości książę... nie będę winien, jeżeli...
— Dosyć tego... przerwał mi ostro pan de Montbar.
— Ruszaj żywo Marcinie, i czyń co możesz, powiedziała mi księżna z dobrocią, uważając zapewne że książę zbyt mię surowo traktuje, — w każdym razie wracaj tu czémprędzéj. A jak powiedziałam bierz mój powóz.
— Dobrze, mościa księżno.
— Ale wsiądź weń przyzwoicie, — dodał książę.
A gdy zdumiony takiém zleceniem spojrzałem na niego, wzruszył ramionami i odwrócił się odemnie.
Zaledwie wyszedłem z gabinetu, usłyszałem jak pan de Montbar widocznie mówiąc o mnie, rzekł do Reginy:
— Ah! cóż to za głupiec!
— Nie jest to geniusz... ale uczciwy i gorliwy — odpowiedziała moja pani.
Surowe postępowanie księcia ze mną nieprzechodziło granic zwykłych i może nieco za ostrych napomnień, udzielanych codziennie moim równym; lecz czy to skutkiem wyjątkowego położenia mojego, czy téż zbytecznego nałogu do uwag i spostrzeżeń, zrazu dotkliwie uczułem wyniosłe słowa pana de Montbar; co większa, wychodząc z punktu na pozór niemal dziecinnego, i jedno z drugiego wywodząc, pytałem sam siebie, czy książę w istocie godzien był politowania i zajęcia, jakie mu dzisiejszej nocy udowodniłem, czy nakoniec godzien był niezmiernéj przysługi jaką mu wyświadczyłem, oddając mu rodzinne papiéry, które już tak dobroczynnie wpływały na jego stosunki z księżną?
Zadawałem sobie te pytania, nie dlatego iż pan de Montbar ostro się ze mną obchodził i nazwał głupim, nie dlatego że w chwili swojéj rozmowy z Reginą, rozmowy dla niego stanowczéj (w ówczas to sobie przypomniałem), zdołał wyrzucać mi nieprzyzwoitość mojego porannego fartucha, lecz że podług mnie, człowiek takiego jak on doznający szczęścia, w chwili gdy księżna oświadczyła mu iż ofiarą całego życia nie zdoła mu się odpłacić, w podobnéj mówię chwili, nawet służącym swoim pobłażliwie i z dobrocią powinien był wytykać błędy... ci bowiem w których szczęście nie wzbudza uczuć łaskawości, wcale na szczęście nie zasługują.
Zastanawiając się nad mojém zdaniem o panu de Montbar, pytałem jeszcze sam siebie, czy mimowolnie i mimo wiedzy, nie ulegam uczuciu zranionéj miłości własnéj, czy podejrzliwości mojéj nierozdrażniło ostre napomnienie ze strony księcia?
Ściśle wybadywałem się: surowość pana de Montbar, jako oznaka jego charakteru, uważana nawet jako okoliczność mnie bynajmniéj niedotycząca, istotnie nie przemawiała za dobrocią jego serca....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystkie te myśli przebiegły mi po głowie prędzéj niż je tu napisać zdołałem. Przebrawszy się przyzwoicie (jak żądał książę), wychodziłem chcąc udać się do pana de Noirlieu, wtém spotykam poczciwego Ludwika, uszczęśliwionego radością pana, któréj tenże bez wątpienia nie ukrywał przed wiernym sługą. Spotkałem go w sam czas, bo zalecenie księcia abym wsiadł przyswoicie do powozu jego żony, mocno mię kłopotało.
— Panie Ludwiku — rzekłem mu — potrzebuję od pana bardzo ważnéj rady.
— O cóż to idzie kochany przyjacielu?
— Księżna pani posyła mię do swojego ojca z tak pilnym i jak się zdaje ważnym listem, że mi nawet rozkazała wziąć swój powóz. Mamże siadać z tyłu, czy też obok woźnicy, albo wewnątrz powozu?...
— Wewnątrz, przyjacielu, wewnątrz, — przychylnie odpowiedział mi stary Ludwik, — bo nie należysz do liberyi, a dano ci bardzo ważne zlecenie. To samo miało miejsce kiedy mię książę posyłał do panny de Noirlieu z wiązaniem szlubnych podarków... wsiadłem wraz z szkatułką brylantów do galowo zaprzężonej karety... Rozumie się jednak, że przez szacunek należny panom usiadłem na przodzie, a inne podarki umieszczono w drugim, równie galowo zaprzężonym powozie... widzisz więc, kochany przyjacielu... że wypada ci usiąść wewnątrz.
— Dziękuję, panie Ludwiku.
Chciałem pobiedz do stajni, ale stary formalista wstrzymał mię i widocznie przywiązując jak najwyższą wagę do tego zalecenia, rzekł mi:
— Nadewszystko zaś, powtarzam ci, pamiętaj usiąść na przodzie, inaczej dopuściłbyś się niesłychanéj samowolności...
— Bądź pan spokojny panie Ludwiku; skoro mię o tém uprzedziłeś, już pewno nie uchybię należnemu szacunkowi.
Zbiegłem już był ze cztérech schodów, gdy stary Ludwik jak opętany zawołał na mnie:
— Marcinie... słuchajno!... Ah! dla Boga... byłbym zapomniał...
— O czém panie Ludwiku?
— Przedewszystkiém... słyszysz, przedewszystkiém zaleć panu Johnson (był to piérwszy stangret księcia), jeżeliby zapomniał, czego nie przypuszczam, bo sługiwał w bardzo dobrych domach — aby, skoro tylko wsiądziesz, podniósł żaluzye u okien zupełnie, jak to czyni gdy wraca z próżnym powozem.
— A to dlaczego panie Ludwiku? — spytałem ciekawy poznać przyczynę téj etykiety.
— Bo, skoro żaluzje w powozie są podniesionej, a lokaj za nim nie siedzi, to znaczy że państwa nie ma w karecie. Czy pojmujesz... jak to ważna rzecz?
— Zapewne panie Ludwiku, i nie zapomnę, — rzekłem szybko zbiegając ze schodów, a stary Ludwik przechylony przez poręcz przytknąwszy do ust obie ręce, niby przez tubę powtarzał mi jeszcze półgłosem:
— A nadewszystko... siadaj na przodzie.
— Dobrze panie Ludwiku, — odpowiedziałem i pospieszyłem do stajni.




6.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Powóz był zaprzężony, masztalerze pilnowali koni, gdyż piérwszy stangret nigdy sam nie zaprzęgał, a na kozioł siadał dopiéro w ostatniéj chwili. Wreszcie, pan Johnson, jako prawdziwy angielski stangret, jak to przewidział stary Ludwik, skrupulatnie przestrzegał etykiety; nie potrzebowałem dawać mu żadnych zleceń, skoro bowiem dowiedział się że wsiądę do powozu, natychmiast rozkazał stajennym aby podnieśli żaluzye. Dopełniono tego: jeden masztalerz podał mu bicz, drugi lejce, i znakomity ten władzca stajenny — prawie tak otyły jak pan Dumaulard — którego pąsowa twarz wyglądam z pod ogromnéj białéj peruki, ciężko wsiadł na kozioł, i ruszyliśmy na przedmieście du Roule, do pałacu pana de Noirlieu.
Wreszcie, wierny mojemu obowiązkom, sumiennie usiadłem na przodzie próżnego powozu; mimo roztargnienia nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, rozważając wszelkie te formalności dotyczące sługi jadącego w powozie pani, i jako punkt porównania stanął mi na myśli doktor Clément, ten człowiek tak wielki sercem i myślą, ten szlachetny miljoner, który uwożąc mię ze szpitala, kazał mi usiąść obok siebie, co z pełném uszanowania wzruszeniem uczyniłem.
A jednak właśnie w skrupulatnym zachowaniu mnóstwa drobiazgowych zwyczajów, dziecinnych odznaczeń, które poznałem podczas pobytu mojego w pałacu Montbar, wielu nawet rozsądnych ludzi, upatrują tak zwane zasady socyalnéj hierarchii... niezbędne warunki szacunku jaki mali winni wielkim. Jestto błąd nader wielki, gdyż po tysiąc razy słyszałem jak zuchwale, jak satyrycznie i śmiało słudzy mówili o swych panach nieubłaganych w zachowaniu domowego kodexu, podczas gdy inni panowie obok przystępnéj pobłażliwości, samą powagą szlachetnego i wzniosłego charakteru lub wysokiej wartości osobistéj, umieli nakazywać służącym swoim należne sobie poszanowanie, jednakie zawsze, czy to w oczy czy za oczy; zkąd według własnego doświadczenia wniosłem, że nie ma nic fałszywszego jak sławny axiomat:
W oczach swego pokojowca nikt nie jest bohaterem ani znakomitym człowiekiem.
Prawda, jeżeli znakomitość, jeżeli męztwo są udane: ale prawdziwa wielkość duszy lub umysłu, owszem może nawet zyskuje na domowéj poufałości. Nie zapomnę nigdy z jak rozrzewniającą czcią prosty a zacny chłopiec, który służył u pana wice-hrabiego Châteaubriand, mówił mi o tym człowieku, zarówno znakomitym cnotą, jak charakterem i geniuszem:
O Boże! skoro rozmawiamy o panu vicehrabi, z miłą naiwnością powiadał ten zacny chłopiec, czynimy to zawsze tak jakby nas słyszał! (Historyczne). Niestety! panna Astarté zupełnie inaczéj traktowała swego ministra i swą ministrowę czy to w obec nich, czy téż za oczy.
W takich zagłębiałem się dumaniach, w takich wspomnieniach, jadąc z pałacu Montbar do mieszkania pana de Noirlieu... Pragnąłem pozbyć się myśli, które się mimowolnie we mnie odzywały, jechałem bowiem w powozie Reginy, gdzie czułem woń właściwą odzieży mojéj pani, woń mię upajającą zawsze dla mnie niebezpieczną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyliśmy nakoniec do pana de Noirlieu, a zostawiwszy powóz przy bramie, wszedłem postrzegając że pan Melchior jak zwykle zamierza mi udzielić krótkie posłuchanie na ganku.
— Panie Melchior, — rzekłem, — mam list od księżny, który muszę oddać do własnych rąk pana barona! — taki jest wyraźny rozkaz mojéj pani.
Mulat pogardliwie uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
— Panie Melchior, tu nie ma co wzruszać ramionami, — rzekłem mocno głos podnosząc, — pani dała mi tak ważne i pilne zlecenie, iż nawet przyjechałem tu jéj powozem.
— Jéj powozem! — powiedział mocno zdziwiony Melchior.
— Tak jest, tylko co z niego wysiadłem: stoi przy bramie... a zatém prowadź mię pan natychmiast do pana barona, ale natychmiast.
— Niepodobna! — surowo odparł Melchior.
— Niepodobna?...
— Pan baron chory i nikogo nie przyjmuje.
— Słuchajno panie Melchior, — zawołałem zniecierpliwiony taką nieuczynnością, — jeżeli natychmiast... nie wypełnisz rozkazu mojéj pani...
— To co?
— To cię schwycę za oba ramiona, oto tak, — i zrobiłem co powiedziałem, — obrócę cię tak, — i znowu uczyniłem jak mówiłem, — a potém wpadnę do domu wołając z całych sił panie baronie... on mi odpowie.. i oddam mu list.
To mówiąc w istocie wykręciłem młynka z panem Melchiorem, któremu wiek i postawa ze mną walczyć nie dozwoliły, i wpadłem do domu wołając z całych sił:
— Panie baronie! panie baronie!
— Nieszczęśliwy! — rzekł mulat biegnąc za mną — czy będziesz ty milczał?!...
Lecz ja spiesząc długim korytarzem, podwajałem wołania, kiedy niekiedy nadsłuchując. Nakoniec jakiś słaby głos zawołał:
— Co to za hałas? kto mię woła? co to jest? Melchior... Melchior... gdzie jesteś?
Przebiegłem jeden salon, otworzyłem drzwi i stanąłem w obec pana de Noirlieu, który tylko co podniósł się z fotelu w którym siedział.
Pobladły ze wściekłości mulat, przybiegł za mną; czémprędzéj więc oddałem list baronowi, mówiąc:
— Panie baronie... jestto dobra wiadomość zapewne, bo księżna pani pragnąc abym ją panu jak najprędzéj udzielił, przysłała mię tu swoim powozem...
A podczas gdy pan de Noirlieu drżącą ręką odpieczętowywał list, dodałem:
— Przepraszam pana barona że narobiłem hałasu, abym się tutaj mógł dostać, ale pan Melchior nie chciał mię wpuścić... i...
Pan de Noirlieu nie dał mi dokończyć; zaledwie przeczytał list Reginy, zapewne dosyć krótki, a wnet to pobladł, to poczerwieniał, to zadrżał, słowem dawał znaki najsilniejszego wzruszenia, i zawołał przerywanym głosem:
— Mój Boże!.„ona powiada że jest pewna!... odkrycie... dzisiaj... a ja mógłbym ją jeszcze kochać... kochać zawsze. Ah! to za wiele na jeden raz... jeżeli to prawda... Ale nie... nie... to niepodobna... jednak ono żąda... abym się przekonał... abym widział dowody...
I starzec w obu dłoniach tuląc twarz po któréj łzy spływały, rzucił się na fotel.
— Co panu jest?... panie baronie? zawołał Melchior podbiegając do swojego pana.
I ciskając na mnie wściekłe spojrzenia, dodał:
— Patrz nędzniku, coś zrobił...
— Sądzę że nic złego panie Melchiorze, — odpowiedziałem, — przeciwnie...
W rzeczy saméj skoro przeminęło piérwsze wrażenie, starzec wstał prosto, postąpił pewnym krokiem, i bynajmniéj nie skołatany troską, jaką w nim dotąd dostrzegałem, rzekł do Melchiora:
— Żywo... daj mi kapelusz... i płaszcz.
— Ja kto! — odparł zdumiały Melchior, — pan baron chce...
Ale pan de Noirlieu nie odpowiadając rzekł mi:
— Powóz mojéj córki... — i na chwilę zatrzymał się na tym wyrazie jakby wymawiając go najwyższego doznawał szczęścia.
— Powóz mojéj córki czeka? — powtórzył.
— Tak jest, panie baronie.
— A moja córka... w domu?
— Tak jest, panie baronie.
— Choćby jéj nie było to zaczekam, — rzekł sam do siebie... Jedźmy...
A potém obracając się do Melchiora, dodał:
— I cóż! kapelusz? płaszcz?
— Jakto! — rzekł mulat, — pan baron chce w szlafroku...
— Nie mam czasu ubiérać się! — odparł starzec. — No, żywo, dawaj mi kapelusz i płaszcz.
— Ależ panie baronie, — powiedział mulat, — czy pan na seryo...
— Czy słyszałeś? — prostując się tak stanowczym, tak nakazującym głosem zawołał baron, że mulat pojął iż dłuższy opór byłby niebezpieczny.
— Przyniesiesz mi do powozu to co żądam, — rzekł starzec do Melchiora. — Nie chcę tracić ani chwili jednéj.
I szedł przedemną krokiem tak żwawym, tak pewnym, iż zaledwie zdążyć za nim mogłem. Z lekkością zbiegł z ganku, bynajmniéj nie troszcząc się o to iż go widziano z gołą głową i w siwym flanelowym surducie; miał już wychodzić na ulicę, gdy Melchior zdyszały spiesząc za nim, zaledwie zdołał mu zarzucić płaszcz na ramiona. Otworzyłem drzwiczki, baron wskoczył do powozu i rzekł mi:
— Żywo... żywo... do pałacu.
Pan de Noirlieu nie dbał o etykietę; lecz pierwszy stangret siedział na koźle nieruchomy jak automat, trzymając lejce w lewém ręku, a rękojeść bicza opiérając na prawém kolanie.
— Żywo do pałacu, — rzekłem mu.
Ale pan Johnson ciągle na miejscu wstrzymując konie i patrząc wprost przed siebie, odpowiedział mi obojętnie ze zwykłą sobie angielską flegmą, nie raczywszy nawet obejrzéć się na mnie:
— Spuść żaluzje.
— Ależ, panie Johnson...
— Spuść żaluzje... bo to dżentleman, — odpowidział nieporuszony.
Zrozumiałem wtedy, że ponieważ pan de Noirlieu zajął moje miejsce w powozie, stosownie zatem do etykiety, żaluzye podniesione dla mnie, powinny były być spuszczone dla dżentlemana, jak powiadał pan Johnson. To téż, mimo niecierpliwości barona, otworzyłem drzwiczki dla dopełnienia żądanéj formalności. poczém powóz ruszył z miejsca jakby jaką sprężyną pchnięty. Tym razem usiadłem z tyłu... zaleciwszy stangretowi aby jechał jak najspieszniéj, co pan Johnson przyjął z najwyższą obojętnością, bo przedewszystkiém lękał się, aby przez zbytni pośpiech nie przerwał powolnego, regularnego i wymierzonego biegu swych dwóch wielkich i wspaniałych rumaków; wreszcie nieoceniony ten stangret wiedział zapewne o tém, co nieraz w hotelu słyszałem: „Że nic tak nie tchnie mieszczaństwem, nic bardziéj nie oznacza człowieka giełdowego lub nogocyanta, jak pędzenie po bruku, bo przekonywa o uganianiu się za interesami; kiedy przeciwnie, dobry ton wymaga, aby człowiek zamożny w niczém nie objawiał pośpiechu...”
Pan de Noirlieu trawiony pożerającą niecierpliwością oglądania swéj córki, musiał zapewne przeklinać nieubłaganą znajomość świata pana Johnson, bośmy przeszło pół godziny jechali z przedmieścia du Roule do pałacu Montbar.
Nakoniec powóz wjechał na dziedziniec, otworzyłem drzwiczki, pan de Noirlieu tak szybko pobiegł po schodach, że zaledwie go dopędziłem. Jednak zdołałem jeszcze wyprzedzić go i z zadowoleniem oznajmić księżnie:
— Pan de Noirlieu.
— Mój ojciec!... — zawołała Regina i rzuciła się w objęcia wchodzącego pana de Noirlieu, w chwili gdy spuszczałem za sobą firanki nade drzwiami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół godziny po przybyciu pana de Noirlieu, zamyślony a widocznie zadowolony książę wyszedł z pokoju Reginy... i ze złe ukrytą radością powiedział mi:
— Pani de Montbar nie przyjmuje nikogo, wyjąwszy kapitana Clément.
I wyszedł z apartamentu.
Dowiedziawszy się zapewne od Reginy o spodziéwaném przybyciu Justa, bez wątpienia pan de Montbar spodziewał się po niéj bohaterskiego poświęcenia. Powodowana wdzięcznością może przyrzekła mu że zerwie z Justem. Czy Regina wiedziała że miał przybyć o téj godzinie, lub czy pisała do niego podczas mojéj nieobecności? Nie wiem. Może żądać będzie od Justa aby się na jakiś czas oddalił...
Uczułem litość dla Justa... czekał go cios tak niespodziany! Żałowałem prawie tego co uczyniłem... lecz uspokoiło mię przekonanie że spełniłem obowiązek... jeżeli bowiem książę zdoła odzyskać serce żony... to Regina, któréj charakter znam, szczęśliwszą będzie obok męża jak obok kochanka, bo jéj szczęście będzie prawe, bo śmiałem okiem będzie mogła spoglądać w około.
O godzinie piątéj pan de Noirlieu wyszedł w towarzystwie księżny, która go odprowadziła aż na ganek. Pogoda jaśniejąca na twarzy starca dostatecznie przekonywała mię, że dowody niewinności pani de Noirlieu znalazł niezaprzeczonemi, tak jak były rzeczywiście.
Wracając do swoich pokoi, Regina rzekła mi:
— Nie przyjmuję nikogo prócz pana Jnst Clément; podaj mi światło. Nie będę na obiedzie, a gdybym czego potrzebowała, panna Julia usłuży mi; skoro pan Just Clément przybędzie, oznajmisz mi go, i...
— Dobrze, mościa księżno.
Kapitan przybył o trzy kwadranse na szóstą, przeczuwał zapewne jakiś ważny wypadek, bo wchodząc zatrwożony rzekł mi:
— Czy się co księżnie przytrafiło?
— Nie, panie Just... ja przynajmniéj o niczém nie wiém.
— Oddycham... — powiedział półgłosem, i twarz jego wypogodziła się.
Biédny Just... pomysłem.
— Chciéjże mnie oznajmić księżnie, — dodał.
— Dobrze, panie Just.
I wprowadziłem go do gabinetu.
Tym razem za wszelką cenę gotów byłem wysłuchać rozmowy Justa z Reginą, nie przez nikczemną ciekawość, lecz że dla własnego ich dobra potrzebowałem wiedzieć ich postanowienia.
Na szczęście miałem zawczasu przygotowany pretekst i uniewinnienie się w przypadku gdyby mię schwytano na podsłuchach: postanowiłem udawać jakbym właśnie wnosił światło do piérwszego salonu.
Skoro zatém Just wszedł, czémprędzéj pobiegłem po lampę którą postawiłem na konsoli tuż przy sobie, gotów w razie potrzeby wziąć ją do ręki, jakby tylko kto przybył. Wreszcie stojąc na środku tego pokoju łatwo wszystko słyszéć mogłem... gdyż firanki we drzwiach zaledwie tamowały głos Justa i Reginy.
Regina przez kilka chwil milczała; gdy wszedłem do piérwszego salonu, usłyszałem jak zakłopotany Just mówił do niéj:
— Regino, co ci jest? dla Boga! Twój bilecik... tak lakoniczny... twoja bladość... milczenie...
— Posłuchaj mię... Just tego poranku... wręczono mi dowody niewinności mojéj matki...
— Czy być może! — z uniesieniem zawołał Just.
A potém dodał wzruszonym głosem:
— Wierz mi, czuję to... czuję równie głęboko jak ty... O! musisz być zbyt szczęśliwa... lecz to szczęście ma w sobie coś tak świętego, tak poważnego... że teraz dopiéro pojmuję całe twoje wzruszenie...
— Dowody niewinności mojéj matki tak są jasne, — coraz bardziéj wzruszonym głosem mówiła Regina, — że ojciec mój, który dopiéro przed chwilą odjechał, okazał się czulszym jak kiedykolwiek... i ze łzami uwielbienia mówił mi o mojéj matce.
— Słowem, znikły już wszelkie twoje troski...
— Just... przez litość... posłuchaj mię jeszcze... ten... który pomścił pamięć méj matki...który... z mojéj strony zasługuje na wdzięczność...
— Wieczną... nieskończoną!... — zawołał Just, — bo wiem ile wycierpiałaś: ileż to razy utrata ojcowskiéj przychylności, wspomnienie o zniewadze ciążącéj na pamięci twéj matki, zasmucały najczystsze oblicze naszéj miłości! to téż, Regino, tę twoję wdzięczność... ja także podzielać pragnę... i nietylko ty jedna wypłacić masz ten święty dług... i ja pragnę...
— Czekaj! — zawołała Regina. — O! mój Boże!... rzekłby kto że zastawiam sidła na twą wspaniałomyślność... — dodała truchlejąc.
— Sidła?... na moje wspaniałomyślność!!
— Czy wiész komu winnam nieskończoną wdzięczność, którą podzielać pragniesz?
— Dokończ...
— Odwagi... o Boże!... jestto...
— Kto?
— Mój mąż.
Znowu nastała chwila głębokiego milczenia, w ciągu którego zdało mi się że słyszałem przytłumione łkanie Reginy.
— Twój mąż!... a więc, — rzekł zdziwiony Just, — po cóż te łzy? po co ta obawa, Regino?... Po coś mi przerwała?... Powtarzam ci, że nie sama tylko masz się uiścić z tak świętego długu temu komu go winnaś... Jestto najszczęśliwszy, a może najpiękniejszy dzień twojego życia... Dla czegóż więc, ja, który podzielałem twe troski i twą radość, nie miałbym podzielać także i wdzięczności dla pana de Moutbar?
— Dlaczego! — zawołała Regina z trwogą, zapewne przewidując że Just nie domyślał się wcale co mu oznajmić miała; — dlaczego?... niestety! są rzeczy których się nie spodziewasz...
— Przez litość... powiédz... Regino...
— Wiész, że od czasu powrotu mojego męża, położenie moje stało się nieznośném... Miłości mojéj dla ciebie... miłości napełniającéj moje serce... moje życie... dłużéj ukrywać nie mogłam., nie mogłam ukrywać prawdy, a fałszu objawiać nie chciałam... Dlatego téż śmiało wyznałam mężowi, że nasze stosunki w ciągu roku doszły do tego, iż niezbędnie... musimy rozłączyć się bez hałasu, bez zgrozy, jak przystoi ludziom przyzwoitym.
— Wszakże nieraz się nad tém zastanawialiśmy... lecz dlaczegóż mię nie uprzedziłaś?...
— Ah! dla Boga! pocóż miałam cię niepokoić przed czasem? Nie chciałam ci wspominać o niczém, aż będę mogła powiedzieć: już wszystko załatwione... jesteśmy wolni...
— A więc on nie przystaje? — z widoczną trwogą spytał Just, — na to rozłączenie?
— Owszem, okazał się dziwnie wspaniałomyślnym, — smutnie odpowiedziała Regina, — nie żąda on bynajmniéj aby wdzięczność do któréj ma prawo, wpływała na postanowienie moje... Jeżeli trwać będę w zamiarze opuszczeni i go.. i on jutro wyjeżdża do Włoch... i przywraca mi swobodę... co do zachowania, przyzwoitości polegając na mojém i twojém wyrozumieniu...
— Wyznaję... że to szlachetnie i zacnie, — rzekł wzruszony Just, — ale w takim razie.
— W takim razie, — zawołała Regina, — nie pojmujesz dlaczego nie mówię ci: jesteśmy wolni, urzeczywistnijmy zatém to marzenie... tak piękne... tak zaślepiające iż zaledwie na nie spoglądać śmieliśmy? Cóż nas wstrzymuje? mąż mój przywraca mi swobodę... odzyskałam przywiązanie mojego ojca... pamięć mojéj matki już pomszczona... i nakoniec... jestem twoją... Juście ukochany... twoją na zawsze!!...
— Regino... przerażasz mię, dla Boga!... jesteś w gorączce?...
— Nie, bynajmniéj nie... mąż mój kocha mię... czy rozumiész teraz?
Kocha! — powtórzył Just jakby nie mógł wierzyć temu co słyszał.
— Tak jest... zawsze kochał mię namiętnie...
— On! — z wyrazem gorzkiego powątpiewania zawołał Just.
— Ah! wszystko w świecie czyniłam aby nie wierzyć temu... — zawołała Regina — lecz czyż mogłam oprzeć się jego łzom, wyznaniom... które go wprawdzie pognębiały... ale zarazem wzruszały mię mocą swojéj szczerości i żalu; czyż mogłam niewierzyć jego znękaniu, jego prawdziwéj rozpaczy... jego rozdzierającéj rezygnacyi?... Ah! ale dla Boga, Juście! pocóż ja ci to wszystko mówię?... Czuję że jego wyznanie było szczére... lękałam się przeświadczenia i oto jestem przeświadczona...
Nastało nowe milczenie...
Just przerwał je piérwszy.
— I czegóż żąda pan de Montbar?
— Nic nic żąda... — nic nie wymaga... ale błaga... Tak jest.. po wyświadczeniu mi tak wielkiéj przysługi... po przekonaniu mię i udowodnieniu że mię zawsze czule kochał... błaga... Niestety! i na tém to zależy cała jego siła...
— A o cóż błaga? — zmienionym głosem spytał Just.
— Błaga... abym mu pozwoliła kochać się, abym mu pozostawiła nadzieję odzyskania mojéj miłości... „Skoro mi się nie uda ta ostatnia próba — powiedział, — niech się los mój spełni... już więcéj nigdy o mnie nie usłyszysz... i będziesz mogła cieszyć się swobodą, którą ci dzisiaj przywracam; bo, chciéj mię tylko dobrze zrozumiéć, Regino, — dodał, — cokolwiek nastąpi, cokolwiek postanowisz... jesteś wolna... wolna zupełnie... nie żądam od ciebie nic w imieniu praw moich... bom je utracił... Jeżeli zaś, śmiem błagać cię po raz ostatni, czynię to w imieniu naszéj miłości... w imieniu tego co wycierpiałem i co jeszcze cierpię”... — Tak do mnie mówił i wierzę wszystkiemu... co powiedział... Nic mu nie przyrzekłam... lecz poprzysięgłam, że nie zapomnę nigdy obowiązków jakie wdzięczność na mnie wkłada. — A teraz Juście, pytam cię: co czynić? co chcesz obyśmy uczynili?




7.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

— Regino!... namiętnie zawołał Just, — Regino... Czy ty kochasz mię?
— I ty mię jeszcze pytasz o to? — z niewypowiedzianym uczuciem odparła pani de Montbar.
— W takim razie, — pocichu i drgającym od namiętności głosem rzekł Just, — po co ta niewczesna wspaniałomyślność? przyjmij ofiarowaną ci swobodę... zapewnione ci szczęście;... przyszłość się do nas uśmiecha... przyszłość długa, pełna miłości... czy pojmujesz, Regino?... miłości już niehamowanéj obowiązkiem... lecz miłości swobodnéj, żarliwéj... szalonéj!
— O! nie przemawiaj do mnie temi słowy... nie patrz tak na mnie... bo mię zabijasz, bo mię upajasz... Niestety! potrzebuję całéj mojéj odwagi... ilekroć pomyślę...
— A ja, nie chcę obyś o czém inném myśliła jak o naszéj miłości... moja Regino... — z podwojonym zapałem zawołał Just. — Chcę abyś oczekując téj tak blizkiéj i słodkiéj chwili, znalazła równie jak ja całą rozkosz i udręczenie w téj jednéj myśli... że wkrótce będziemy wolni...
— Dosyć!... o! dosyć... Miéjże przecież litość nademną, — szepnęła księżna.
Ale namiętny Just, mówił daléj głosem zarazem tak czułym i przenikliwym, iż mimowolnie zadrżałem z zazdrości i boleści.
— Nie prawdaż? moja Regino... ty pojmujesz... i czujesz całe znaczenie słów,.. jesteśmy wolni?... Wolni... jestto być przy tobie... zawsze przy tobie mój aniele ukochany... wolni, jestto całe życie miłością sztuki, poezyi, szlachetnéj pracy, wspaniałomyślnych czynów, słodkiego zacisza, o którém tyle marzyliśmy... bo wiész... żeśmy nieraz sobie mówili... w miłości wszystko się znajdzie, począwszy od zmysłowych chuci, aż do najrozkoszniejszych, najszlachetniejszych uciech duszy, umysłu i serca... wolni mój aniele, jestto życie z tobą, przy tobie, przez ciebie i dla ciebie... wolni... jestto możność obsypywania pocałunkami, w każdym dniu, w każdéj chwili, twych rąk, twej szyi, twych oczu, twych włosów...
— O! milcz... milcz... gasnącym głosem wyjąkała Regina. — Milcz...
I zdało mi się że kładąc błagającą dłoń na ustach Justa, usiłowała tym sposobem stłumić wyrazy jego.
— Dobrze! już ci więcej nic podobnego nie powiem — rzekł znowu Just równie drżącym i cichym głosem jak głos Reginy, — nie... już ci tego więcéj nie nowiem... bo i mnie także... ten obraz pożera... zabija... Otóż!... storo będziemy wolni... po rozkosznych upojeniach których sama nadzieja tyle nas drażni.;.. spoczniemy w słodkiém wylaniu się dwóch dusz pełnych świéżości i pogody... O! pójdź... pójdź Regino... nie będzie nas otaczała okazałość, częstokroć tyle dla ciebie uciążliwa... ale będziemy bogaci szczęściem! O! bogaci... aż do uszczęśliwienia wszystkich... A jeżeli kiedy przypomnisz sobie twą przeszłą zamożność, tylko rzeknij słowo... a pracą i umysłem utworzę ci skarby, skarby czyste jak źródło z którego je czerpasz... zaszczytne i dla mnie i dla ciebie;.. O! pójdź mój aniele pójdź, powiadam,... my już do siebie samych nie należymy... ty jesteś moją... a ja twoim na wieki jestem.
— Łaski... Juście... łaski... dla Boga! zastanów się...
— Nad czém? zbyt jesteś wspaniałomyślną... Twój mąż pomścił pamięć twojéj matki? to dobrze i pięknie... bo dopełnił obowiązku człowieka honoru. Wszakże piérwszy powiedziałem ci: że nie sama jedna tylko będziesz mu winna wdzięczność, lecz cóż to wpływa na naszę miłość?
— Ale on mię kocha... ale on cierpi! ale on jest nieszczęśliwy!...
— Kocha cię! — zawołał Just, — kocha! a przez cały rok nie pamiętał o tobie, zimną pogardą nieuleczoną ranę zadał twojemu sercu... kiedy przeciwnie powinien był błogosławić cię... na kolanach uwielbiać... teraz, widząc że z własnéj winy utrącił szlachetne i tkliwe przywiązanie, którego mu dałaś tyle dowodów, przyszła mu fantazyn powiedzieć ci że cię jeszcze kocha! i ty mu wierzysz?
— Prawdę mówi, Juście... przysięgam ci to na pamięć mojéj matki... Gdybym mogła powierzyć ci jego tajemnicę... przekonałbyś się, ie ta miłość nieszczęśliwa, na pozór niepojęta... jest rzeczywistą i szczérą.
— A moja? nie jestże również szczérą? Czy zapomniałaś, ile cierpiałem? Z zakrwawioném sercem wyjechałem, gdyś mi ten wyjazd nakazała... powiedziałaś: wracaj... wróciłem... Późniéj, kiedy oboje musieliśmy walczyć z uniesieniami naszéj namiętności, ileż razy konającym głosem, kiedy skołatany, udręczony, zapłakany, padłem do nóg twoich?
— „O! mój Juście, — mówiłaś, — bądź wspaniałomyślny, wysłuchaj próśb moich, szanuj mię! Bo niestety! ja cię uwielbiam, ja jestem bezsilna, ja cię tylko o łaskę błagać mogę.”
— Tak jest!..! o tak jest! byłeś dobry, szlachetny i jak zawsze odważny,.
— Byłem dobry, szlachetny, odważny, bo wiedziałem że błąd z mojéj strony zadałby ci cierpienia tak okropne, iż miłość moja nawet nie zdołałaby ich złagodzić... oto co mi dodawało siły i odwagi... Lecz teraz możemy być wolni, szczęśliwi... bez najmniejszéj dla ciebie zgryzoty! Ja przecież szczęścia mojego na wiatr nie rzucam!... Miłość jest dla wszystkich! jest własnością każdego!... w miłości uczyniłaś mię dzikim samolubem; a ponieważ mąż twój przywraca ci wolność...
— Ależ właśnie ta jego wspaniałomyślność tak mię dręczy.
— Jego wspaniałomyślność?... ah! jakże ona wielka! Cóżby mógł innego uczynić?... Obaczmy! Nie kochasz go... już w obec tego upadają wszelkie umowy, i tak zwane nierozdzielne węzły. Alboż on w imieniu prawa przyjdzie ci narzucać swą miłość? alboż się bić będzie ze mną?... I owszem!... albo on mię albo ja jego zabiję!
— O! Juście! nie myśl o tém... to okropne!
— Nakoniec, alboż pomyślny lub niepomyślny dla niego pojedynek, zmieni jego położenie? Prosi abyś mu pozwoliła starać się o odzyskanie twojego serca... I z tego względu również mogę cię tylko zapytać: czy kochasz mię?
— Czy cię kocham!...
— A więc... pocóż to usiłowanie?... Alboż on nie wie że się nigdy tak dalece nie poniżysz, abyś mu miała powiedzieć: — Próbuj nakazać mi twą miłość — zbyt pewna z góry że on tego nigdy nie dokaże.
— Ah! mój Boże!... — tonem niewypowiedzianéj rozpaczy zawołała Regina, — czyżbym doznawała tak okropnych zgryzot, gdybym wiedziała co mam czynić, gdybym mogła cokolwiek przedsięwziąć... Tobie to łatwo... ale ja nie mogę... tak zaraz... natychmiast... mianowicie kiedy pomyślę o...
— Regino, tonem gorzkiego zdziwienia powiedział Just, — wahasz się?..
— Mój Boże, — łzami się zalewając zawołała biédna kobiéta, — nie przemawiaj tak do mnie, nie patrz tak na mnie... Wiész dobrze że cię kocham... Tak jest, Juście, kocham cię szalenie; jedyném mojém marzeniem jest żyć z tobą, wiecznie z tobą. Lecz mimo to, nie mogę pozbyć się myśli, że i on... kocha mię także... że i on cierpiał mocno... że cierpi ciągle... Nie może mocą praw swoich nakazać mi abym go kochała... wiém to... lecz nakoniec praw tych mógłby nadużywać, mógłby mi uczynić życie nieznośném... na zawsze odłączając mię od ciebie, lub zmuszając do zgrozy... która mię przeraża mimo że cię kocham... Słowem... Juście... czyżto prawda, że on nam nic złego wyrządzić nie może?
— Wiele złego... — głucho odpowiedział Just, — ale złe wywołuje złe.
— O Boże! jakżem nieszczęśliwa! — rozdzierającym głodem zawołała Regino, — i ty także nic rozumiéć nie chcesz, nie chcesz pojąć w jakiém się znajduję położeniu względem niego, który pomścił pamięć mojéj matki, który taką względem nas okazuje wspaniałomyślność — Przecież wypada być sprawiedliwym i litościwym dla cierpiących i żałujących!
Tu usłyszałem głośne łkania Reginy.
Po krótkiém milczeniu, w ciągu którego musiała nastąpić prawie zupełna zmiana w uczuciach Justa, rzekł on łagodnie i smutnie;
— Masz słuszność Regino... należy być sprawiedliwym... litościwym dla kochających... dla żałujących i srodze cierpiących z powodu że już nie są kochani..
— Co ty mówisz?
— Prawda... Regino... na chwilę oślepiła mię nieszczęsna, samolubna namiętność... powiedziałem ci; myślmy tylko o sobie... użyjmy na naszę korzyść wspaniałomyślności twojego męża; na zawsze szczęśliwi, pozostawmy go rozpaczy, zapomnijmy o nim. Powiedziałem ci to... Regino... ale to źle nikczemnie...
— O ty jesteś najlepszym, najzacniejszym człowiekiem w świecie.
— Kocham cię, Regino, i nic więcéj; pragnę abyśmy nawzajem zawsze byli godni siebie. Przed chwilą... skołatana, szarpana okropną walką jaka tylko wielkich serc bywa udziałem... przyszłaś do mnie po radę w twojéj wątpliwości, w twoich zgryzotach, obawach, biédna kobiéto... do mnie, któregoś miała za wspaniałomyślnego, za silnego... i spytałaś co masz czynić?
— Tak jest... Juście... mów... a cokolwiek rozkażesz, usłucham cię; powiedz co mam uczynić?
— Nie ja to, moja Regino, odpowiem na twoje pytanie... ale mój ojciec, — mówił znowu mocno wzruszony Just; częstokroć powtarzał mi prostemi, lecz poważnemi wyrazy: — „Synu mój... w ważnych kwestyach życia, podług mnie, wypada być stanowczym, tojest czynić jedynie to co nakazuje obowiązek... Co do następstw, prędzéj czy później, dobre wyradza dobre... Częstokroć dobroć serca zawodzi nas, powiadają głupi i niegodziwi; tnie prawda. Kiedyż to czyn prawy i szlachetny na złe wyszedł swojemu sprawcy? nigdy. Mniejsza o niewdzięczność: dobre czynimy dla dobrego, — czy temu któremu darujesz płaszcz chłodniéj będzie, dlatego że ci niewdzięcznością odpłaci? Nie — uczyniłeś dobrze, myśl abyś znowu uczynił tak samo, jeżeli nie całują ręki która daje, to przynajmniéj nie szarpią jéj, chyba głupcy, szaleńcy. A czyż na ludzkość zapatrywać się trzeba z punktu widzenia głupców i szaleńców? Przysłowie powiada: Czyń coś powinien.. I słusznie; ale drugie dodaje: niech się dzieje wola Boża... Takie wyzywanie losu jest niegodne. Czyń coś powinien, a wszystko dobrze pójdzie. Niezaprzeczona to prawda.”
— Tak jest... zdaje mi się że słyszę twego dobrego, poczciwego ojca, — powiedziała księżna, — to jego uczucia, to jego słowa.
— Dobrze! Regino, pójdziemy za tym przykładem; powiemy jak nasz ojciec: że jednego tylko trzymać się należy, a mianowicie obowiązku... Czyńmy cośmy powinni... a wszystko dobrze pójdzie. Mężowi twojemu winnaś wieczną wdzięczność; przekonał cię o swojéj miłości... cierpi, przygotowany na wszystko, żałuje, błaga cię jak o najwyższą łaskę, obyś mu pozwoliła przez poświęcenie odzyskać twoje serce... zatem Regino... wahać się nie będziesz...
— Juście... o! dla Boga!... — drżącym głosem rzekła księżna, — nie wiém... ale teraz... lękam się... ta próba zatrważa mię...
— I zatrważać powinna, Regino, bo i mojéj miłości także lękać się każe... Inaczéj... nigdy bym ci téj próby nie doradzał...
— Co mówisz?
— Gdybyś była na nią z góry nie przyzwoliła, byłbym ci posiedział, Regino, że przyzwalając postępujesz obłudnie.
— O Boże!... i ty sądzisz że ja go jeszcze prawdziwą miłością kochać mogę, jego?
— Mówiąc tak jest... myliłbym się może Regino... mówiąc nie, także mógłbym się mylić... Cóż więc wyniknie Z téj próby, z tego dopełnienia powinności?...
— Niestety... nie wiész podobnie jak ja... dlatego też mówię ci... że ta wątpliwość przeraża mię.
— Cokolwiek-bądź wyniknie z téj próby... wyniknie samo tylko dobro, jak powiadał mój ojciec.
— Dobro?
— Albo zawsze kochać mię będziesz Regino, i ta próba samą zacnością swoją utwierdzi, uświęci miłość naszę, albo... mąż twój odzyska twe serce, a w takim razie... zobopólne szczęście wasze zapewnione będzie.
— Ale z tobą... dla Boga! cóż się stanie?
— Poświęcenie piękne, wielkie i pocieszające będzie moim udziałem. A czyliż ofiarą moją nie przyczynię się do waszego szczęścia? Czyż to nic nie znaczy?
— Nie! — ulegając nowéj rozpaczy na myśl o utracie miłości Justa, zawołała Regina, — ja już nie chcę téj próby, która, jak ci powiadam, przeraża mię: sądziłam żem silna i wspaniałomyślna, ale widzę, że się omyliłam... Mąż mój daje mi swobodę... przyjmuję! A wreszcie, alboż nie uczyniłeś tyle dla mnie co on? alboż dla mnie nie byłeś raniony w okropnym pojedynku, którym ocaliłeś mi honor, życie... bo byłabym się zabiła, gdybym była została ofiarą niegodziwca, na którym się zemściłeś...
— Posłuchaj mię, Regino.
— Nie, nie, — z podwójnym zapałem zawołała księżna. — Wiem to tylko że ciebie... ciebie jednego kocham, żeś jest jedyną moją nadzieją na tym świecie. Przyszedłeś do mnie gdym była bardzo nieszczęśliwa, pocieszyłeś mię; gdyby nie ty, byłabym umarła... Teraz więc nie chcę narażać się na postradanie ciebie! Nie powinniśmy być samolubni, mówisz... zgoda... ale nie powinniśmy również być samobójcami, skoro śmierć nasza na nic się nikomu nie przyda.
— Regino... zaklinam cię...
— Być może... ja dobrze znam siebie... powiadam ci że teraz może już męża mojego kochać nie będę mogła... Ale wszystko biorę na siebie... Mnie to ofiaruje on wolność... ja więc sama ją przyjmę.
— Zaklinam cię...
— Nigdy po mnie tego nie wymagaj; powiész, jeżeli zechcesz, że jestem podła, samolubna, nielitościwa... Otóż! i taką kochać mię musisz... pierwsza miłość od siebie... powiedziałeś... i...
Dzwonek przy zewnętrznych drzwiach wiodących do apartamentu księżny zadrgał tak gwałtownie, że nie dosłyszałem ostatnich jéj słów. Pobiegłem otworzyć. Był to pan de Noirlieu, ojciec Reginy.
Księżna zapewne nie spodziewała się tych nowych odwiedzin ojca w téj chwili...
Ale cóż czynić?
Powiedziéć że pani nie ma w domu?
Byłoby to daremne kłamstwo... pan de Noirlieu byłby ją usłyszał... bo po wyrazie niecierpliwości i pragnienia szczęścia, malującym się na twarzy starca, łatwo wniosłem że poranne odwiedziny nie zaspokoiły jeszcze ojcowskiego przywiązania.
— Czy moja corka w domu? — spytał mię pan de Noirlieu.
— Tak jest, panie baronie, — odpowiedziałem, zważając że najmniejsze wahanie się z mojéj strony przy dosyć dziwnéj obecności Justa u księżny o téj porze (już była blizko ósma wieczorem), mogłoby wzniecić w panu de Noirlieu nader szkodliwe podejrzenia.
Aby więc obudzić uwagę Reginy, o ile można najgłośniéj otworzyłem drzwi od salonu, poprzedziłem barona, i nim wszedłem do gabinetu kaszlnąłem kilka razy.
Dzięki tym ostrożnościom, gdy podniosłem firanki, zastałem Reginę i Justa na pozór spokojnych i ceremonialnych.
Księżna rzekła mi żywo i surowo?
— Zabroniłam ci...
— Pan baron de Noirlieu... śpiesznie odpowiedziałem przerywając Reginie.
— Mój ojciec!... zawołała.
Potém rzekła po cichu do Justa.
— Zapomnieliśmy o nim... Ah! to nasza kara...
W chwili gdy księżna tych słów domawiała, pan de Noirlieu wszedł.
Naprzód przystąpił do córki, czule ją pokilkakroć ucałował i rzekł:
— Moje dziécię... przybywam znowu. Cóż chcesz! tylko cię parę godzin z rana widziałem.
Pan de Noirlieu zamilkł, bo nieco zdziwiony wtedy dopiéro postrzegł Justa.
Regina rzekła mu dosyć spokojnym głosem:
— Mój ojcze... Pan Just Clément...
Just ukłonił się panu de Noirlieu, który odezwał się z wielką uprzejmością.
— Podwójnie jestem szczęśliwy, że mam zaszczyt spotkać pana u mojéj córki, nieraz bowiem słyszałem jak mówiono o panu z całym szacunkiem winnym nazwisku pańskiemu. Ojciec pana należał do rzędu ludzi których kochaliśmy, których poważaliśmy najwyżéj w świecie.
— Dobremu wspomnieniu jedynie, jakie pan raczyłeś zachować o moim ojcu, przypisuje łaskawe względy pana, na które tém bardziéj zasługiwać pragnę, — z uszanowaniem odpowiedział Just.
Potém kapitan zapewne zabierał się do wyjścia, bo usłyszałem jak nieszczęśliwa Regina rzekła mu zmienionym głosem, mimo iż się gwałtownie powstrzymywała:
Do widzenia wkrótce... mam nadzieję, panie Clément!
W wyrazach do widzenia wkrótce, które jedynie Regina w obec ojca wymówić mogła, — było coś tak błagającego, tak rozczulającego, że mi łzy w oczach stanęły.
Just zapewne ukłonem tylko odpowiedziéć musiał księżnie, bo gdy wychodził z gabinetu nie usłyszałem aby choć słowo wyrzekł.
Prawie jednocześnie pan de Noirlieu, mówiąc o kapitanie Clément, rzekł do córki:
— Bardzo miły człowiek.
Just szybko przeszedł koło mnie, zadumany nie postrzegł mię zapewne.
Poszedłem za nimi.
W przedpokoju zatrzymał się i niby kogoś szukał spojrzeniem.
Usłyszawszy łoskot zamykanych przezemnie drzwi, obrócił się i rzekł mi:
— Ah! jesteś Marcinie;.. Szukałem cię.
A po chwilowéj przerwie dodał:
— Słuchajno, czy masz tu na czém pisać? Zapomniałem... zostawić pani de Montbor... adres którego żądała... a nie chcę wracać, abym jéj nie przeszkodził w rozmowie z panem de Noirlieu;
— Oto jest co pan żądasz, panie Just, — rzekłem.
I pokazałem mu na moim stole papier, kałamarz i pióro przeznaczone dla osób, które przybywając niekiedy do księżny zapisują się w przeznaczoną na ten cel książkę.
Just, niesiadając... na prędce napisał kilka słów...
Dla przyzwoitości cofnąłem się na bok, lecz bacznie nań zważałem i dostrzegłem że łza na papiér spadła.
Just opłatkiem zapieczętował bilecik i zapewne dlatego, abym w oczach jego nie dostrzegł łez, rzekł niepatrząc na mnie, a spiesznie idąc ku drzwiom:
— Oddaj, proszę cię, ten bilet księżnie... zaraz po wyjściu pana de Noirlieu.
I znikł.
Wyznaję że ten bilet... czytałem.
Opłatek był jeszcze wilgotny, nie potrzebowałem więc lękać się złych skutków mojéj niewyrozumiałości.
Just pisał co następuje:
„Wyjeżdżam... tak potrzeba... odwagi... poczekam... Jeżeli zechcesz pisać do mnie, adressuj twoje listy do mnie w Paryżu, a odbiorę je...”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wielka łza zalewała do połowy wyraz poczekam, jednak można go było przeczytać...
Złożyłem bilecik i znowu zapieczętowałem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około godziny dziesiątéj, pan de Noirlieu odjechał, księżna odprowadziła ojca aż na schody, gdy wracała rzekłem jéj:
— Oto kilka słów do księżny pani, które pan just zostawił.
I podałem jéj bilecik.
Biorąc go biédna kobiéta drżała tak mocno, iż dwakroć trąciła ręką o srébrną tacę.
Wtedy mówiła mi tak cicho iż ją zaledwie dosłyszeć mogłem.
— Dobrze... możesz... odejść... i zamknij drzwi...
Zdało mi się że widziałem, iż Regina chwieje się i że przechodząc przez piérwszy salon parę razy oparła się o meble.
Tak było w istocie...
Zaledwie zamknęły się za nią firanki u drzwi gabinetowych, zaledwie miała czas przeczytać list Justa, usłyszałem ie coś upadło... pobiegłem do niéj.
Regina bezprzytomna leżała o parę kroków od kominka trzymając w ręku bilet Justa.
Niezważając na nic co z tąd wyniknie, bilet rzuciłem w ogień, bo lękałem się ciekawości panny Julii; potem gwałtownie i po kilkakroć targnąłem za sznurek od dzwonka.
Pokojówka księżny prawie natychmiast przybiegła.
— Pani zasłabła, — zawołałem, — żywo... panno,... trzeba ją ratować; zaraz ci tu przyszlę panią Felix (była to druga służąca księżny).
Czémprędzéj pobiegłem po tę kobiétę do kredensu, i zaraz przysłałem ją pannie Julii.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



8.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

W tento sposób rozwiązał się domowy dramat, którego aktorom niemal według mojéj woli, a raczéj stosownie do natchnień mojego sumienia i według świętych przepisów prawa i obowiązku działać kazałem. {{kropki-hr} Wróciłem do siebie niewypowiedzianie zakłopotany i zmartwiony, mianowicie zaś przejęty bolesną litością dla Justa... który z walki samolubnéj miłości z powinnością zwycięzko wyszedłszy, postąpił za natchnieniem poważnego uczucia powinności i poświecenia.
I Regina wzruszyła mię niemniéj głęboko, ponieważ była prawdziwą, ponieważ była kobiétą.
Z początku, pod wrażeniem wdzięczności winnéj mężowi, który z nią postąpił godnie i wspaniałomyślnie, Regina piérwsza wskazywała Justowi konieczność rozłączenia się; potém, dręczona zgryzotą i samą obawą zapomnienia o Juście lub utratą jego miłości, całemi siłami pragnęła oprzéć się i swojéj namiętności i pierwotnemu zamiarowi.
Just... Regina!...
Biedne drogie istoty, ofiary fatalności, męczennicy swych wzniosłych uczuć!
O! jakiejże potrzebowałem odwagi abym się oparł podwójnéj pokusie: uspokojenia ich skrupułów i zadosyć uczynienia mojéj dumie, nagle się im przedstawiając i mówiąc:
„Wdzięczność jaka przykuwa was oboje do pana de Montbar, jest zbyteczna... bo nie ma on do niéj żadnego prawa... Ja to sam zgromadziłem dowody usprawiedliwiające pamięć pani de Noirlieu.
„Rezygnacya pana de Montbar wzrusza was, żąda on bowiem tylko pozwolenia odzyskania serca żony przez usilne staranie i miłość, a zamyśla oddalić się na zawsze, w razie gdyby usiłowania te nadaremne były.
„Ja to śledząc go po miejscach rozpusty, gdzie nikczemném opilstwem troski swoje zagłuszyć pragnął, wlałem mu w serce te godne i pełne rezygnacyi natchnienia, które, juk oboje twierdzicie, stanowią jego siłę.”
O! mój Boże!... to słysząc jakżeby mię Just i Regina błogosławili! z jakąż przychylnością byliby moję rękę uścisnęli, z jakąż czułością byliby mię może przyjacielem nazwali!... Ich przyjacielem!... ja biédny podrzutek... ja, niecny służalec.....
Tak jest, byłoby to słodkiém dla mojego serca i dla mojéj dumy!... Lecz czyliż dla tego że Just i Regina nie wiedzę co dla nich uczyniłem, mniej jestem ich przyjacielem? czyliż wszelkiemi siły nie wiodłem ich drogę obowiązku i honoru?
Drogą częstokroć bardzo przykrą, bardzo bolesną, bo niestety! któż to wié lepiéj odemnie? O! tak jest, drogą przykrą, bolesną, jak droga Kalwaryi.. Lecz skoro się raz przybyło na wierzchołek z ciężkim, długo dźwiganym krzyżem... jakże miło rzucić spojrzenie wstecz... na tę drogę z takim trudem przebieżoną i nieraz napiętnowaną krwawemi ślady naszego przechodu!
O Klaudyuszu Gérard, mój mistrzu i przyjacielu... dzięki za twe nauki, za twe przykłady... one mi dodały sił i odwagi do wejścia... na tę straszną Kalwaryę.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie, nie, pokusa wyjawienia wszystkiego Justowi i Reginie była złą.
Duma czyniła mię niesprawiedliwym... i pan, de Montbar także srodze cierpiał... Jeżeli jego boleści zbywało na godności, nie byłoż to skutkiem nieszczęsnego trybu jego wychowania... wychowania dającego się określić trzema następnemi wyrazy:
Duma — Bogactwo — Próżnowanie.
Czyliż książę po długiem szukaniu niegodnéj siebie pociechy, nie przyjął spieszniéj z dziecięcą niemal skromnością najlepszych natchnień z serca mojego pochodzących? Czyliż postępek jego z żoną, postępek który ją sprawiedliwie wzruszył, nie przekonywał dostnlecznie iż godnie pojął moje rady?
Nakoniec przed mojem z nim spotkaniem, czyliż nie okazał wspaniałomyślnéj zazdrości, usiłując wydobyć się z hańbiącéj go nicości, gdy ciągle słyszał powtarzane wkoło siebie zaszczytne nazwisko kapitana Just.
Nieszczęściem tego już zbyt późnego zamiaru nie wspiérała Regina, dla któréj jedynie książę powziął ten zamiar; wtedy to znowu się on pogrążył w nikczemnych nałogach.
Mniejsza z tém; to usiłowanie czyni mu zaszczyt, podnosi go, a im więcéj je zgłębiam, tém bardziéj przekonywam się, że względem Justa jak i księcia działam bezstronnie i bezinteresowniéj gdyż niestety!... nadaremnie samotneml łzami usiłowałem przygasić ogień, który mię ciągle trawi!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stało się.
Teraz... od kogo jéj przyszłość zależéć będzie? od Justa... czy od księcia?... Bogu tylko wiadomo.
Atoli, cokolwiek-bądź zajdzie, sądzę że szczęście Reginy już zapewnione, — czyto z jéj mężem, czy też z kochankiem.
O niepomiarkowany zapęd w zbytniéj lub przesadzonéj wdzięczności dla pana de Montbar ze strony księżny, jestem spokojny.
Skoro pan de Montbar, przeciw mojemu oczekiwaniu, wbrew swoich obietnic, osłabnie w dobrych zamiarach, jeżeli nie utrzyma się na wysokości trudnego lecz pięknego i wzniosłego położenia które mu przygotowałem, jedném słowem skruszyć mogę postument, na którym go podwyższyłem w oczach Reginy; jedném słowem... mogę go zrzucić daleko niżéj, aniżeli kiedykolwiek upadł w jéj umyśle i szacunku.
W każdym razie jestem tu, będę czuwał... będę zaradzał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


20 czerwca 18...

Przeszło cztéry miesiące upłynęło jak Just, oddaliwszy się, pozostawił Reginę własnym natchnieniom.
Nie mogłem nigdy dowiedzieć się dokąd wyjechał; z Zuzanny żadną miarą nic wydobyć nie zdołałem.
To tylko powiedziała mi, że przez dwa miesiące śmiertelnie chorował... Niedawno dopiéro zaczął wracać do zdrowia.
Nie zapomniałem, że książę, w ciągu naszéj rozmowy po kostiumowym balu za rogatkami, prosił mię o łaskę aby mógł pisywać do mnie, w razie gdyby rady mojéj potrzebował; ja nawzajem prosiłem go aby listy swoje adresował na miejscową pocztę do pana Piotra.
Żona poczciwego Hieronima raz w tydzień chodziła na pocztę dowiadywać się czy nie ma podobnego listu.
Lękałem się sam to uskuteczniać, aby mię książę nie wyśledził, nie odkrył; mimo bowiem swego przyrzeczenia łatwo mu było kazać pilnować i śledzić osoby przychodzące po listy do pana Piotra. W takim przypadku, gdyby się obawa moja urzeczywistniła i, żona Hieronima była nauczona oby oświadczyła, że jakiś nieznany markiz, a raczej pan którego nazwiska wyjawić nie może, zobowiązał ją aby odbiérała listy adresowane do pana Piotra.
Książę pisywał do mnie często i długo.
Jeden z ostatnich jego listów, który mi wczoraj przysłała żona Hieronima, stanowi, że tak powiem,, wyciąg mojéj korespondencji z księciem; daje on treściwy lecz bardzo szczéry obraz o jego stosunkach z Reginą w ciągu tego cztéro-miesięcznego okresu.
Kilka jego kartek zastąpi mój zwyczajny dziennik.




9.
Książę de Montbar de pana Piotra.
19 czerwca 18...

„Baczne rzucić musiałem spojrzenie na przeszłość, nim zacząłem pisać do ciebie ten list, drogi i nieznany przyjacielu, do ciebie, w którym zawsze znajduję rady silnéj, wspaniałomyślnéj i wzniosłéj duszy.
„Wypada abym ci w kilku wyrazach przypomniał główne wypadki cztérech miesięcy... które mi jak jeden dzień przeminęły.
„Kto ma nadzieję, temu życie zbyt prędko upływa.
„Podczas piérwszéj mojéj rozmowy z żoną (rozmowy która nastąpiła po naszém spotkaniu się w owéj dziwnéj nocy), znalazłem ją, jak ci wiadomo, równie szczerą jak pełną taktu i godności.
„Jakkolwiek wielką mi była winna wdzięczność... mnie... (kiedy przeciwnie ty... ty sam tylko, masz prawo do tego uczucia!... Zapewniam cię przynajmniéj, przyjacielu, i to prawie z dumą, żem zawsze doznawał tajemnego wstydu, ilekroć Regina mówiła mi o tém co mi winna)...jakkolwiek zatóm wielką mi winna była wdzięczność, w téj piérwszéj rozmowie pani de Montbnr jednak do niczego się nie zobowiązała... nic nie przyrzekła... oświadczając, że za parę dni da mi stanowczą odpowiedż; była to rzecz bardzo prosta, chciała pierwéj widzićć się i naradzić z Justem.
„Nie ukrywałem przed tobą, drogi przyjacielu, jak dalece wzruszyło mię prawe postanowienie pana Just Clément... Lecz czy wyjazd jego nastąpił zgodnie z życzeniem Reginy? czy téż wyjechał nie uprzedziwszy ją o tém? tego nie wiem, ani wiedziéć chciałem. Bo i na cóż?
„Tego tylko jestem pewny... bo mi to pani de Montbar sama wyznała, iż przez ciąg cztérech miesięcy raz tylko do siebie pisali...
„Przy powtórném widzeniu się z moją żoną, w celu zapytania co postanowiła, usłyszałem następne proste słowa, które mi dotąd brzmią w uszach:
— „Nie wiém czy się uda próba któréj na sobie dokonać usiłujesz, mój Jerzy?... Gdybym miała sądzić z tego co w téj chwili uczuwam... wyznałabym ci otwarcie, że usiłowania twoje daremne będą... Lecz któż za przyszłość ręczyć może?... Teraz zostaję pod władzą glębokiéj, exaltowanéj miłości... któréj się przed tobą wstydzić nie potrzebuje, bo zawsze czystą biła: inaczéj wszelkie twoje usiłowania równie dla ciebie jak i dla mnie byłyby oburzającą nikczemnością... Nic zatém jeszcze nie postanowiłam, mój Jerzy, a powtarzam ci, że jeżeli mam sobie wierzyć w téj chwili, miłość jakiéj doznaje powinna być wieczną... Przypuszczając nawet, że nie wiém jakim cudem zdołasz na nowo w sercu mojém rozniecić przychylność, któréj ci tyle dałam dowodów, na zawsze zachowam słodkie wspomnienie związku równie wzniosłego jak dla mnie drogiego... ale w tym razie na zawsze już wrócę do ciebie. Wiész bowiem ile drogiém jest prawe szczęście... dla kobiéty z moim charakterem... Spraw zatém, mój Jerzy, abym cię jeszcze kochała, a jeżeli cudu tego dokażesz... podwójnie cenić cię będę, bo miłością naprowadzisz mię na drogę obowiązku, z któréj przez twoję własną winę zboczyłam...
„Takie były piérwsze wyrazy księżny.
„Moja żona tak mocno wierzy w prawdziwą miłość, że słysząc ją tak mówiącą... nie wątpiłem o przyszłości.
„Już dawniéj, przyjacielu, powiedziałem ci jak rozważnie, jak rozsądnie wytknąłem sobie drogę, po „któréj mam postępować.
„Zbyt czułe nadskakiwanie byłoby drażniło, a może raniło serce Reginy. Jéj miłość dla Justa musiało być tém podejrzliwszą, tém ostrożniejszą, że się może lękała żeby nie osłabła; aby zatem uśpić to niedowierzanie, zrazu postępowałem z nią raczéj jak przyjaciel, brat... aniżeli kochanek.
„Doskonale także pojmowałem, że dla odzyskania jéj serca potrzeba czegoś więcéj jak miłosnych oświadczeń... Przekonać o szczérém uczuciu... nic łatwiejszego, lecz sprawić aby je podzielano!!! jakichże to trzeba zabiegów... jakich usiłowań!
„I tak, przedewszystkiém, pragnąłem zacząć życie równie godne i czynne, jak dotąd było próżniacze i niepożyteczne... Płodną myśl którą mi nastręczyłeś przyjacielu, myśl o użytkowaniu ze sprzeczności zapuszczając się znowu w haniebne miejsca, lecz już teraz niewiedziony uczuciem czczéj i zdrożnéj ciekawości, ale w celu korzystnym — tę myśl, mówię, wprowadziłem w wykonanie. Nie raz opisywałem ci, ile w tym celu skierowane wycieczki miały dla mnie słodkiego zajęcia.
„Nie zapomnę nigdy współczucia i rozrzewnienia pani de Montbar, kiedym jéj opowiadał moję piérwszą i szczęśliwą tego rodzaju wyprawę. Z jaką serdecznością mówiła mi:
— „To pięknie... to dobrze, otóż teraz godnym jesteś twojego nazwiska, twojego znaczenia.”
„Oczy Reginy jaśniały; jej twarz już od miesiąca blada, lekko się zarumieniła; jéj wzrok spoczywając na mnie tracił nieco na swéj obojętności.
„Wtedy rzekłem prawie bojażliwym głosem:
— „Czyś zadowolona Regino?
— „O! tak jest... zadowolona i bardzo szczęśliwa... z ciebie.
— „Kiedy tak. — dodałem wahając się, z obawy abym zbyt szybko nie postępował, — proszę o twą rękę.
— O! z całego serca! — odpowiedziała z prawdziwą szczerością.
Wziąłem to za niespodziewaną łaskę.
„Prawie drżąc dotknąłem jéj ręki... ręki tak miłéj, którą niegdyś gorącemi pocałunkami obsypywałem... i odważyłem się uścisnąć ją...
HRegina szczerze odpowiedziała na mój uścisk... Lecz gdym chciał zatrzymać na chwilę jéj rękę w mojéj, uczułem, że tak powiem, iż ziębła... marzła...
Spojrzałem na moję żonę... spuściła oczy; jéj twarz zrazu lekko wypogodzona, znowu posmutniała.
„Zrozumiałem...
„Sam tylko szacunek i żywą sympatyę okazać mi chciała... nic więcéj.
„Wtedy rzekłem z rezygnacyą, która jak sądzę wzruszyła ją:
— „Nie jeszcze... Regino? wszak tak?
— „Nie... — odpowiedziała.
„I dwie łzy spłynęły po jéj licach.
„Straszny to był cios dla mnie... zbyt się pospieszyłem; obudziłem w niéj niedowierzanie które może już usypiać zaczynało... Straciłem całomiesięczne trudy... owoc cierpliwości, rezygnacyi, i przymusu tak ciężkiego, tak bolesnego!
„Wtedy, przyjacielu, tylko co nie poddałem się rozpaczy, tylko co nie wyrzekłem się zadania którego straszne, niepokonane trudności wówczas dopiéro przewidywać zacząłem... Na szczęście, przyszła mi w pomoc twoja poważna przyjaźń i tym razem znowu poszedłem za twemi rady.
— „Od ważnie i wytrwale, — pisałeś mi. — Nie jestto stracony czas; przeciwnie, lepiéj go użyć nie mogłeś... Był on może stracony dla miłości, lecz nie dla szacunku i poważania jakich teraz nabyłeś u pani de Montbar, a i to już jest krok wielki... Nie, czasu tego nie straciłeś... bo porównaj tylko pożyteczne, płodne czyny jakiemi się już poszczycić możesz, z bezpłodnością przeszłego życia twojego... Nie, nie jestto czas stracony... Jeżeli cię bowiem zawiodła ta piérwsza nadzieja, jeżeli na niczém spełzła, to jednak kawałki jéj dobre są... Odważnie zatem i wytrwale.”
„Poszedłem za twoją radą, poszedłem śmiało i wytrwale, bom ślepo wierzył w ciebie... A wiész dla czego? zaraz ci to wyznam.
„Głos wewnętrzny powiada mi, że obaj znajdujemy się... lub znajdowaliśmy się w nadzwyczaj podobném położeniu... nie mówię tu o położeniu społeczném... rzecz bardzo prosta... lecz o położeniu serca.
„Tak jest, nad wszystkiém co mi piszesz, wznosi się, że tak powiem, uczucie szlachetne i smętne, zarazem tak delikatne i pełne rezygnacyj, iż pewien jestem, że wiele kochałeś, że także wiele cierpiałeś.
„Ztądto, powtarzam, pochodzi moja bezwzględna wiara w twoje zdanie... wiara słuszna, bo już zaczynam powoli cieszyć się nadzieją...
„Nie wiém jak się rozgłosiło to trochę dobrego które czynić zacząłem. Opisałem ci całe oburzenie jakiego doznałem przeciw nienawistnemu oskarżycielowi pewnéj wandejskiéj rodziny, któréj naczelnik poświęcił się był niegdyś dla mojego ojca; nie znam kochany przyjacielu twojéj politycznej opinii, lecz potwierdziłeś, a nawet pochwaliłeś uczucia i czyn mój, ponieważ, jak się wyraziłeś, przekonanie i prawość zawsze szacunek zjednywają.
„Oto, owa biédna wandejska rodzina została uratowana, a mnie w części przyznano to zaszczytne wywdzięczenie się. Wypadek ten aż nadto rozgłoszono w naszym wielkim świecie; i nie dziw, bo stanąłem nieco wyżéj nad bezużytecznymi próżniakami; przyjęto mię zatém z względami, których nie zawdzięczyłem samemu tylko urodzeniu; najznakomitsi członkowie naszego stronnictwa czynili mi projekta najpochlebniejsze i dla mojego wieku i dla rzeczywiście małéj mojéj ważności. Nakoniec, dzienniki nasze wskazywały mię jako człowieka postępowego i wiele dla naszéj opinii rokującego.
„Te przychylne ale mało zasłużone pochwały, nie oślepiały mię, lecz owszem zachęcały do wytrwałości w dążeniu ku dobremu, bo dowodziły jak wspaniałomyślnie przyjęto usiłowania moje.
„Pani de Montbar również pochwalała tak znakomitą zmianą mojego stanowiska; najpoważańsi ludzie winszowali jéj że wszedłem na tak zaszczytną drogę. Ojciec jéj, który się małżeństwu naszemu sprzeciwiał i długo był mi nieprzyjaznym, teraz dawał mi nieustanne dowody swojéj przychylności. Cóż ci więcéj powiem?... gdybym wiedział że mię Regina kocha... jak niegdyś kochała, byłbym najszczęśliwszym z ludzi — ale mam nadzieję!
„Jednak nawet nie śmiałem pytać sam siebie jaki mogłem uczynić postęp w jej sercu...
„Przeszło dwa miesiące upłynęło od zbyt wczesnéj próby, któréj tak długo żałowałem. Pani de Montbar zawsze była dla mnie przychylna, zawsze jednaka; prace moje zajmowały ją, udzielała mi nawet rad roztropnych i pełnych znajomości rzeczy, i czasem miarkowała zbytni mój zapęd. Z współczuciem przepowiadała mi szczytną przyszłość, jako reprezentantowi mojego zdania i t. p.
„Atoli mimo udanéj spokojności Reginy, nieraz zastawałem ją smutną, zamyśloną; zdrowie jéj widocznie ucierpiało, a w uśmiechu z jakim przyjmuje wszystko co czyniłem dla przypodobania się jéj, maluje się rezygnacya, która mi częstokroć rozdziéra serce.
„Ojciec jéj mawiał mi niekiedy:
— „Jesteś wybornym mężem, Regina daje ci dowody przywiązania; stanowisko twoje określa się i wzmacnia z każdym dniem, a jednak ojcowskie przeczucie, które rzadko zwodzi, powiada mi że między wami coś zachodzić musi.“
„Musiałem uspokoić pana de Noirlieu, i sądzę że mi się to po części udało.
„W takim stanie były rzeczy, mój przyjacielu, gdy pisałem do ciebie list ostatni.
„Jeżeli ci te fakta przypominam, czynię to dlatego, że potrzebuję przypomnieć je sam sobie, abym jednym rzutem oka objąć zdołał całe moje obecne i przeszłe położenie.
„Skutkiem pomysłów które powziąć mogą tylko głupcy, zaślepieni swym bezrozumém lub rozpaczający, którzy jak ja wierzą najszaleńszéj nadziei, a raczéj sami ją sobie utwarzają — uroiło mi się pewnego dnia, że roztargnienie i smutek Reginy, że pogarszający się stan jéj zdrowia, pochodziły z kłopotu wyznania mi: że moja miłość, z razu tyle wzgardzona, z każdym dniem coraz bardziéj odzyskuje w jéj sercu miejsce, które tam postradała.
„Podług mnie, do téj przemiany uczuć Reginy, łączyło się wspaniałomyślne politowanie dla Justa, którego mi w ten sposób poświęcała; politowanie pełne wyrzutów a nawet i zgryzot... lecz mimo to ustępujące namiętnemu przebudzeniu się pierwszéj miłości.
„A nadto, gdy od czasu piérwszéj i niepomyślnej próby, nigdy w postępowaniu z żoną nie przekraczałem granic przyjacielskiéj przychylności, nie nastręczyłem jéj też sposobności przekonania mię o takowéj zmianie uczuć. Podobne więc wyznanie w obecnych okolicznościach, a mianowicie dla Reginy, zawsze nadzwyczaj musiało być trudne.
„Skoro raz w ten sposób wytłómaczyłem sobie postępowanie pani de Montbar, zbyt liczne dowody potwierdziły mię w tém przekonaniu. Sara nieraz pisałeś mi przyjacielu: — „złe i fałsz, równie jak dobre i prawda, mają swą nieprzepartą, nieszczęsną loikę.”
„A tak, przychylne, lecz zawsze ostrożne postępowanie Reginy, roztropność, wyrozumiałość jakich dowodziła nawet w doborze wyrażeń, ilekroć mówiła mi o swym szacunku, o swéj przyjaźni i wdzięczności; wszystko to, mojém zdaniem, z jéj strony było tylko przymusem, pozorem, a przy pierwszéj sposobności miałem poznać rzeczywistość.
„Po długiem wahaniu się... zapewne instynktowném, postanowiłem poznać mój los... jakibykolwiek był, bo — przyznam ci się do téj nikczemności — zbrakło mi już sił do znoszenia dłużéj tak niepewnego i dotkliwego położenia.




10.
Dalszy ciąg listu pana Montbar do pana Piotra.

„Od niejakiego czasu uważałem że moja żona bardziéj niespokojna, bardziéj smutna jak zwykle; przypisałem to posępnéj i dżdżystéj pogodzie, i powiększonej ztąd niezwykłéj drażliwości nerwów.
„Wczoraj wszedłem umyślnie dosyć głośno do jéj salonu, pragnąc aby mię przychodzącego słyszała; nie postrzegła jednak mojego przybycia. Kiedy się do niéj zbliżyłem... ujrzałem ją zalaną łzami.
„Pytałem o przyczynę... nic nie odpowiedziała... wołałem na nią... milczała, ciągle zadumana.... na koniec wziąłem jéj rękę... ale prawie natychmiast żywo mi ją wyrwała, spojrzała na mnie zdziwiona, jakbym ją nagle ze snu przebudził, i spytała czy dawno już przy niéj jestem?
„To głębokie roztargnienie, te chwile bolesnego uniesienia lub zupełnéj nieczułości, w jakich teraz niekiedy pogrążona bywa... pojmowałem a raczéj sądziłem że pojmuję jak wszystkie inne.
„Walczy nadaremnie, — mówiłem sobie, — przeciw niepokonanemu uczuciu które mi ją przywraca, a lęka się wyznać to sama przed sobą... i przedemną.
„Wieczorem mimo że atmosfera była burzliwa, dusząca, wyszliśmy do ogrodu.
„Kazałem aby nam przyniesiono kawę do małéj wiejskiéj altanki położonéj w głębi gęstéj alei.
„W piérwszych... szczęśliwych dniach mojego małżeństwa, oboje z Reginą dziecinnéj doznawaliśmy rozkoszy, zamykając się jak prawdziwi kochankowie w téj altance i spędzając tam samotnie dni całe.
„Wspomnienia tych najpiękniejszych dni mojego życia... tak mi są jeszcze obecne w pamięci, tak żywe...że porwany polotem myśli moich, sądziłem iż podobny muszą wywierać wpływ i na moję żonę... że otoczona wszystkiém, co powinno było przypomnieć jéj dawne nasze upojenia... mimowolnie prawie wywoła z serca na usta wyznanie, jakiego tak gorąco pragnąłem.
„Weszliśmy do altanki, Regina siadła na sofie; była w białéj sukni, wyglądała jak cień siebie saméj. Była tak blada... tak blada... iż, wpośród zaczynającego wciskać się do altany półcienia, nie można było znaleźć różnicy między miłą i piękną jéj twarzą a białością jéj sukni.
„Po obojętnéj rozmowie, od kwadransa już, mimo wiedzy, wpadliśmy oboje w jakieś milczące zadumanie.
„Zdawało się, ze Regina nie postrzega już mojéj obecności... nieugięty wzrok wpoiła w wierzchołki wielkich drzew ogrodu, po nad któremi błyszczało już gwiazd kilka; uśmiéch jéj był smutny, pełen goryczy... siedziała nieruchoma, niby pod własnym ciężarem zgięta, założywszy na kolanach swe zawsze piękne, lecz strasznie wychudłe ręce...
„W téj chwili, przyjacielu, kiedy już kłamliwe przywidzenia nie zakłócają umysłu mojego, kiedy przypominam sobie rzeczywistą fizyonomią i postawę pani de Montbar... zaledwie pojmuję nieszczęsny obłęd, w który wpadłem mówiąc sobie:
„Biédna kobieta... tyle dla niéj uczyniłem, iż nakoniec ulega. Czeka tylko abym zaczął a uczyni mi wyznanie, które ją zarazem zachwyca i dręczy: bo ta bladość, to przytłoczenie, są tylko skutkami powstrzymywanego wzruszenia. Odwraca oczy ode mnie... z obawy może aby nie uległa magnetycznemu pociągowi mojego spojrzenia; jéj pomieszanie, jéj roztargnienie mówi mi wyraźnie że walczy po raz ostatni, lecz nadaremnie, przeciw zewsząd oblegającym ją uczuciom miłości. Lecz noc nadchodzi... cisza głęboka panuje wkoło; jesteśmy sami... w miejscu budzącém tyle wspomnień. Nigdy nie nadarzy się przyjaźniejsza sposobność ku wywołaniu na jéj usta wyznania jakie jeszcze wstrzymuje...
„Padłem więc do nóg mojéj żonie i wziąłem jej rękę, na co bez oporu zezwoliła.
„Tę pałającą, wychudłą rękę, pokryłem namiętnemi pocałunkami ona na mój uścisk odpowiedziała konwulsyjnym uściskiem...
— „Regino! — zawołałem upojony, — nakoniec wracasz do mnie... jesteś znowu moją Regin?.. kochasz mię?...
„O! tak jest... Niech się stanie co chce...kocham cię zawsze, i bardziéj jak kiedykolwiek... Umiéram z téj miłości... ale nie mówię tego... i powiedzieć nie mogę... jam mu tyle winna... jemu! Ale mniejsza o to... ha!... ta śmierć słodką jest dla mnie... mój Juście ukochany... bo umieram z myślą o robie.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Rozdzierający okrzyk który mimowolnie wydałem wyrwał panią de Montbar z szału jaki jej umysł obłąkał.
„Zadrżała niby niespodzianie przebudzona, spojrzała na mnie błędnym wzrokiem i rzekła prowadząc obie ręce po czole:
— „Czy my tu już dawno jesteśmy... Jerzy?
„Łkania mówić mi nie dozwalały, szczęściem noc już prawie zupełnie była zapadła. Zona moja nie widziała że płaczę! odpowiedziałem więc:
— „Tak jest... już dosyć dawno... ale już późno; może wrócisz do pokoju?
— „Jak chcesz, mój przyjacielu, — odparła łagodnie niedostrzegając zmiany w moim głosie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Przerwałem ten list, przyjacielu, bo zbytne cierpienie pisać mi nie dozwalało.
„Teraz, wiész wszystko... Dla mnie już jedna tylko pozostaje droga... i jestem pewny że mi ją doradzisz: to jest, powinienem wyjechać jutro... i przywrócić swobodę pani de Montbar...
„Nieszczęśliwa kobiéta umiera... i ja to zabijam ją mojém zaślepieniem, moją podłością.
„Jutro więc oddalę się.
„W obecnym stanie pani de Montbar, wiadomość o nagłym wyjeździe moim, już dla samego zbytku szczęścia jakiego dozna, zadałaby jéj cios straszliwy... napiszę jéj zatém że przedsiębiorę jedynie kilko-dniową podróż, potém dopiero z oddalenia, powoli i ostrożnie... doniosę jéj tak pomyślną wiadomość.
„Tak jest, Regina szczęśliwa będzie... Mimo niepokonanych moich uprzedzeń przeciw... temu człowiekowi, ufam rzadkim przymiotom jego serca... nie wątpię... i nie mam prawa wątpić iż będzie dla niéj takim jakim być powinien.
„Zegnam cię więc po raz ostatni... i dziękuję ci przyjacielu... O! tak jest, dziękuje, bo twoje mądre i życzliwe nauki zaszczepiły się w mojéj duszy, a jeżeli życie bolesne, które odtąd będzie moim udziałem, nastręczy mi jeszcze jaką pociechę... winien ją będę przyuczaniu się dobrego, zasmakowaniu w wspaniałomyślnych, wzniosłych i pożytecznych myślach, co miały mi odzyskać serce mężnéj i zacnéj kobiety, którą na zawsze... z własnéj... tak jest z własnéj winy... postradałem!!
„Korzystna to... ale straszna nauka!.. O gdybym był zaczął, jak skończyłem; gdybym zamiast pędzić życie w poniżającém próżniactwie, które mi na zawsze wydarło serce mojéj żony, postępował był jak postępowałem późniéj dzięki twoim radom... Regina w téj chwili byłaby dumną ze mnie!
„Zegnam cię przyjacielu, odpowiadaj natychmiast, chociaż wiem z góry co odpowiesz... Nic innego doradzić mi nie możesz nad to co czynię.”

J. de M.



11.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

List księcia de Montbar wzbudził we mnie głębokie dla niego politowanie; lecz zarazem przekonał mię, że od postanowienia do którego zachęcać go byłem powinien, zależy może ocalenie życia Reginy; apewni na zawsze jéj i Justa szczęście.
Wszystko co mi książę opowiedział świadczyło o wzruszającéj i szlachetnéj rezygnacyi pani de Montbar, o jéj delikatności aż do bohaterstwa posuniętéj, bo nieszczęśliwa wdzięcznością dla męża związana, nieśmiała ani upomniéć się o przyrzeczoną sobie swobodę w razie gdyby nie zdołał obudzić w niéj dawnéj miłości... ani powiedzieć mu że zawsze kocha Justa, że kocha go nawet bardziéj jak kiedyś.
Przez te cztéry miesiące jak zwykle pełniłem służbę przy mojéj pani, a wprawa w dostrzeganiu i domyślność wypływająca z miłości mojéj, wtajemniczyły mię prawie we wszystkie cierpienia tego tak okrutnie doświadczanego serca...
Dla tego téż postanowiłem był, gdyby takie położenie rzeczy daléj się przedłużając miało usprawiedliwić mą obawę o życie Reginy, napisać do księcia pod nazwiskiem pana Piotra, oświadczając że ta nadaremna próba trwała już dosyć długo; gdyby zaś pan de Montbar nie usłuchał rad moich, chciałem nawet usunąć skrupuły Reginy uwalniając ją od mniemanéj wdzięczności dla męża.
Bogu chwała! nie potrzebowałem uciekać się do téj przykréj ostateczności. Regina, Just, pan de Montbar okazali się godnemi siebie nawzajem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzisiaj rano odebrałem od księcia następny list, jako odpowiedź na moje wczorajsze pismo, w którém zachęcałem go aby trwał w swojém postanowieniu:
„Przyjacielu, czekałem tylko na twoje przyzwolenie, i już wyjeżdżam; jednak, bez twojej porady postanowiłem uczynić wyznanie, od którego może byłbyś mię wstrzymywał.
„Wyjeżdżając, nie chciałem aby pani de Montbar żałowała mię przez samą wdzięczność, jaką mniema, że mi winna.
„W pożegnalnym liście moim oświadczam jéj że nie mnie... lecz nieznajomemu przyjacielowi winna naprawę pamięci swojéj matki. O tę ostatnią tylko błagam łaskę — pisałem jéj — aby mi przebaczyła iż w ten sposób nadużyłem uczucia wdzięczności, do którego nie miałem prawa.
„Sądziłem, przyjacielu, że tém nie uchybię słowu honoru, jakie na mnie wymogłeś...
„A wreszcie, jeżeli lekko nadwerężyłem tę obietnicę, ty mi wybaczysz, przyjacielu; mniemam, że tak postępując silniéj cię przekonywam, iż jestem człowiekiem honoru, aniżeli gdybym ściśle co do słowa dotrzymał mojego względem ciebie zobowiązania.
„Żegnaj mi przyjacielu!... i niestety! żegnaj na zawsze!... Nie wiém jaka mię przyszłość czeka... nie wiém czego się spodziéwać mogę po czasie, tym smutnym pocieszycielu... lecz w chwili gdy to piszę, mniemam... czuję, że nie ma na świecie nieszczęśliwszego człowieka nademnie...
„Wśród smutnych, rozdzierających uczuć jakie mną miotają, pociesza mię jedynie, ta słodka myśl, iż Regina była przecudną... wzniosłą aż do końca.
„Wierz mi przyjacielu, iż jeżeli jestem na kogo zagniewany, to zapewne ani na nią, ani na Justa, równie zacnego, równie jak ona wspaniałomyślnego... lecz na mnie samego, na mnie jedyną przyczynę ich przeszłych... a moich przyszłych zgryzot.
„Ostatni raz żegnam cię przyjacielu...i dziękuję ci... Gdyby nie twoje rady, los mój byłby stokroć nędzniejszy, bo byłbym nienawidził, pogardzał, a może do ostateczności przywiódł dwie osoby, które szacuję, które szczérze poważam w chwili gdy się od nich oddalam, pewny że je zostawiam szczęśliwémi i od wyrzutów wolnémi...
„Miałeś słuszność... Takie uczucie mieści w sobie jakąś pociechę...
„Odwagi... godzina już wybija... Stało się więc już na zawsze... O moje nadzieje!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Boże!... ileż cierpię!... litości dla mojéj słabości! Bywaj zdrów... Żałuj mię... kochaj mię... O! gdybyś w téj okropnéj chwili chciał przybyć do mnie... chciał jechać ze mną... padłbym na kolana i błogosławiłbym ciebie! O! bo jakąż pomoc przyniosłaby mi przyjaźń twoja!!
„Lecz nie, to niepodobna, ty nie zechcesz... jam szalony... przebacz mi to żądanie, albożeś i tak już zbyt wiele dla mnie nie uczynił!
„Bądź zdrów... po raz ostatni, bądź zdrów.“

J. de M.
3 lipca 18...

Wszystko się spełniło.
Pan de Montbar wyjechał na początku zeszłego tygodnia.
Dzisiaj Just i Regina znowu się po raz piérwszy widzieli.
Pani moja była jeszcze bardzo blada, bardzo wychudła... lecz, o Boże! jakże była piękna, jak była piękna szczęściem i miłością!!.....
Zadanie moje już skończone... i z dumą rzec mogę, skończone prawo, mężnie.
Cóż mi teraz czynić pozostaje?
Odtąd na cóż się przydam księżnie?
Lecz... zdołamże wyrzec się przyzwyczajenia do domowéj zażyłości... tak miłéj, tak drogiéj sercu mojemu, mimo przeplatających ją niekiedy udręczeń?... będęż mógł żyć zdała od Reginy?... nie widywać jéj prawie co chwila?... będęż mógł oddalić się... mianowicie teraz kiedy ona tak szczęśliwa?...
Będęż miał tyle odwagi? i czy zdołam wyrzec się bolesnego zadowolenia patrząc na szczęście Reginy i Justa i mówiąc sobie:
„Szczęście ich, to moje dzieło... ja to przygotowałem owe próby bolesne wprawdzie, lecz konieczne do uświęcenia ich miłości, bo miłość ta powinna była być wolną od wszelkich wyrzutów.”
I teraz miałżebym opuszczać Reginę, kiedym tak długo patrzał na ten obraz smutku i nieszczęścia! Nie... nie... jeżeli zasłużyłem na jaką nagrodę... niech nią będzie widok szczęścia, do którego przyczyniłem się wszelkiemi siłami, a nieznaném poświęceniem.
Nie... od dzisiaj za kilka tygodni... nie, skoro Regina zezwoli nie opuszczę jéj nigdy.
A jeżeli z czasem przywyknę do tego słodkiego istnienia obok pani de Montbar, jeśli potrzeba niebezpiecznego jéj dla mnie widzenia tak się wcieli we mnie, iż nie zdołam go wyrzec się, jeśli księżna uważając mię jako dobrego i wiernego sługę z którym się nigdy nie rozłączamy... powić mi kiedy:
Marcinie... wszak ty mię nigdy nie opuścisz?
Jakże jéj odmówić? kiedy żądanie jéj zupełnie odpowie życzeniu mojego serca!
Ależ... życie moje upływać będzie na bezpłodnéj, samolubnéj służebności, nic go nie podniesie... Dotąd mogłem wyświadczać Reginie przysługi, których inne zajmując stanowisko w społeczności wyświadczaćbym nie mógł... teraz zadanie moje spełnione... Wspaniałomyślnością doktora Clément zabezpieczony od niedostatku, mogę i powinienem nadać mojemu życiu cel wznioślejszy, pożyteczniejszy... korzystniejszy dla moich braci w ludzkości, jak powiadał mój dobroczyńca.
Dosyć zatem téj słabości. Zasięgnę rady Kluudyusza Gérard... Dojrzała i przyjacielska mowa jego jeszcze raz przewodniczyć mi będzie.
O! niech on błogosławiony będzie! jemu bowiem winienem, że do skromnego mojego powołania zastosować mogę tę jego ulubioną maxymę:
Człowiek z sercem choćby zajmował najpodrzędniejsze nawet stanowisko, zawsze spełniać może szlachetne czyny...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



12.
Zdziwienie.

W tém miejscu przerwiemy Pamiętniki Marcina aby przypomnieć wypadki które zaszły po przyaresztowaniu Bête-puanta (a raczéj Klaudyusza Gérard, któremu przywracamy jego prawdziwe nazwisko).
Schwytani nad brzegiem stawu w folwarku Grand-Génevrier, przez brygadyera Beaucadet, który wraz z kilku żołnierzami ukrył się w zwaliskach piekarni, Klaudyusz Gérard i Marcin dostali się w ręce żandarmów, w chwili gdy hrabia i syn jego uwiadomieni przez Beaucadeta, przybyli aby się przekonać, że jeden z ich służących miewa tajemnicze schadzki z Bête-puantem, obwinionym o zamach przeciw panu Duriveau.
Przypomnimy nakoniec czytelnikowi, że ojciec Scypiona poznawszy w Klaudyuszu Gérard wykradacza zwierzyny, człowieka którego po dwakroć śmiertelnie obraził skutkiem niegodziwej junakieryi, wobec tegoż Klaudyusza Gérard wydał rozkaz wygnania dzierżawcy Chervin i jego żony z folwarku Grand-Genévrier.
Spełniwszy tak niegodziwy czyn, syn i ojciec wsiedli do powozu i wrócili do zamku Tremblay, a żandarmi uprowadzali Klaudyusza i Marcina.
Za powrotem do domu, hrabia za radą Beaucadeta, uznał za rzecz rozsądną dopełnić niejakich poszukiwań w stancyi Marcina, na którym wtedy ciążyły tak ciężkie podejrzenia.
Z razu poszukiwania te były daremne; lecz pan Duriveau znalazłszy zamknięty tłómok, osądził że ma prawo otworzyć go, i wydobył z niego białą drewnianą szkatułkę, zawierającą rękopis Pamiętników Marcina i list jego do księcia.
Ta korespondencya pokojowca z księciem, do żywego podżegała ciekawość pana Duriveau, zabrał więc rękopis do swojego pokoju i zaczął go czytać właśnie w chwili, gdy na zamku Tremblay wybiła piérwsza po północy.
Wiadomo że Pamiętniki Marcina tak się zaczynały:
„Niepewne tylko i niedokładne zachowałem wspomnienie o wypadkach które poprzedziły ósmy lub dziesiąty rok życia mojego. Z téj jednak, już tak odległéj przeszłości, pozostała mi w pamięci piękna, młoda kobióta, któréj zgrabne palce prawie ciągle szeleściły wrzecionami narzędzia do robienia koronek, pełnego świetnych mosiężnych szpilek. Ten dźwięczny szmer wrzecion jedyną sprawiał mi radość... sądzę że go jeszcze słyszę; lecz wieczorem radość ta przemieniała się w uwielbienie: spoczywając w maleńkiém mojém łóżeczku, widziałem jak ta młoda kobióéta, niezmordowana robotnica (może matka moja), pracowała przy blasku świecy, któréj ogień podwajała szklanna kula napełniona wodą; widok tego promieniejącego ogniska wprawiał mię w jakieś oślepienie, w jakiś zachwyt, któremu sen dopiéro zwykle kładł koniec.”
Gdyby nawet inne powody nie wzbudzały ciekawości pana Duriveau, już sam wyżéj przytoczony ustęp dostateczny był do ściągnienia żywéj jego uwagi, jeżeli nie do czytania tych Pamiętników z mocném zajęciem.
Młoda dziewica którą niegdyś uwiódł, wyrabiała koronki, podobnie jak i młoda kobiéta którą Marcin za swą matkę uważał.
Nazywała się Perrine-Martin... a pokojowiec którego pamiętniki czytał, miał imię Marcin...
Nakoniec lata jakie Marcin mieć zdawał się, niejakie rysy twarzy, które hrabia z razu zaledwie postrzegał, a które po piérwszém podejrzenia żywo mu na pamięci stanęły, słowem wszystkie te okoliczności razem wzięte, nie przekonywając wprawdzie pana Duriveau że Marcin był jego synem... przedstawiały mu jednak całe podobieństwo tego przypuszczenia.
Pojmujemy tedy jakie przyczyny podżegały hrabiego do pilnego czytania Pamiętników Marcina.
Przebiegłszy kilka stronnic, pan Duriveau spotkał imiona Bambocha i Baskiny, tych dwóch towarzyszy dziecinnych lat Marcina.
Bamboche został tym straszliwym zbójcą, którego wczoraj śledzono w lasach hrabiego. Baskina została jedną z najsławniejszych podówczas artystek... według jednych szatanem, według drugich aniołem, lecz według hrabiego istnym wyrodkiem piekieł: bo kilka zaledwie dni upłynęło jak Scypio zuchwale oświadczył ojcu, że Baskine uważać powinien jako najwyższego sędziego w sprawie małżeństwa jego (pana Duriveau) z panią Wilson. To bezczelne oświadczenie wywołało, jak widzieliśmy, przerażającą scenę między ojcem a synem, po któréj nastąpiło z obu stron zawieszenie nieprzyjacielskich kroków, gdyż hrabia nazajutrz oświadczył synowi, że jakkolwiek dziwaczną była jego pretensya czynienia Baskiny sędzią podwójnego małżeństwa, ojca i syna... jednak obaczy...
W dalszym ciągu Pamiętników, mówiono o spotkaniu Marcina w głębi lasu de Chantilly z Reginą, Scypionem i Robertem de Mareuil...
Ileż to wspomnień te imiona budzić musiały w panu Duriveau!
Scypio... to jego syn...
Robert de Mareuil to jego współzawodnik o rękę Reginy, którą hrabia później usiłował wciągnąć w niegodziwe sidła... aby się pomścić za jéj wzgardę...
Potém opisano dzieciństwo i piérwszą młodość Marcina strawione u Klaudyusza Gérard...
Klaudyusz Gérard... oto także człowiek, którego nazwisko złowrogiemi i niezatartemi literami wypisane było w życiu hrabiego...
I tu znowu pojawiała się Regina, Regina dziécię, potém dziewczynka, daléj dziewica, niemal wzrastająca pod okiem Marcina w każdą rocznicę śmierci baronowéj de Noirlieu...
Daléj ukazała się biedna waryatka, którą się Klaudyusz Gérard opiekował tak tkliwie i pobożnie.
Niepokonane przeczucie mówiło hrabiemu że tą waryatką była Perrine-Martin... któréj serce wydarł Klaudyuszowi Gérard, aby ją później uwiódł i porzucił, aby jéj następnie kazał porwać dziecko, i tym sposobem uwolnił się od uporczywych reklamacyj matki, którą podle opuszczał, zostawiając ją bez zasobów, prócz szczupłego zarobku z natężonej pracy.
Marcin przybył do Paryża...
Tu znowu hrabia Duriveau napotkał imiona głęboko w jego pamięci wyryte:
Reginy — Roberta de Mareuil — Księcia de Montbar...
A późniéj owa scena na teatrze Skoczków, gdzie hrabia znajdował się wraz z synem, scena od któréj, poczęła się nieuleczona nienawiść Baskiny dla Scypiona i całego jego próżniaczego i niegodziwego plemienia, jak powiadała ta młoda dziewica.
Daléj następował pobyt Marcina u doktora Clément... potém zalecenia doktora, który stojąc nad grobem zobowiązywał Marcina, aby czuwał nad Reginą, bo wiedział że jéj groziła nieubłagana zemsta pana Duriveau...
Przeczucia doktora nie omyliły go — Marcin godnie wywiązał się z obowiązków jakie nań włożył umierający pan jego, zesłał zbawcę Reginie schwytanéj w sidła, które jéj hrabia zastawił w opustoszałym domu przy ulicy Marché-Vieux.
Tym zbawcą... był Just Clément... który tak srodze ukarał nikczemny postępek pana Duriveau i wymógł na nim pojedynek na zawsze zabezpieczający Reginę od niegodziwéj obmowy.
Nakoniec w opowiadaniu Marcina hrabia znalazł także i panią Wilson, którą tak zapamiętale, tak namiętnie kochał.
Widzimy zatém, że Pamiętniki te z tylu stron dotykały życia pana Duriveau, iż dostatecznie można pojąć jego uporczywą ciekawość w ich czytaniu.
Atoli skoro mu przyszło na myśl że to dziécię nieszczęśliwe, opuszczone, wystawione na taką nędzę, na tyle udręczeń i ostrych prób, które zniosło tak odważnie i z taką rezygnacją, z których wyszło tak czyste... skoro, powtarzamy, hrabia pomyślił że Marcin jest zapewne jego synem, uczuł w sobie trwogę, wstyd dokuczający na samo przypuszczenie spotkania się znowu twarz w twarz z Marcinem, człowiekiem tak prawego umysłu, tak nieskażonego serca, tak wzniosłego charakteru.
Wstyd ten nieznośnym byłby dla hrabiego, gdyby nawet Marcin nie znał tajemnicy swojego urodzenia... lecz wspomniawszy na niektóre szczegóły piérwszego z nim widzenia się, wspomniawszy na przyjaźń jaka go wiązała z Klaudyuszem Gérard, wmówiwszy nakoniec w siebie, iż niepodobna aby sam jedynie traf skłonił Marcina do przyjęcia służby u niego, hrabia nowéj i okropniejszéj doznał zgryzoty... bo nie wątpił że Marcin wié dobrze jakie ich łączą węzły...
A tak, ten człowiek niezmiernie bogaty, nielitościwy, żelaznej woli i niezrównanéj zuchwałości, ten człowiek z cyniczną i nieposkromioną pogardą odrzucający wszelkie szlachetne uczucia, rumienił się, truchlał... na samą myśl o spojrzeniu oko w oko biédnemu słudze... nieszczęśliwemu, opuszczonemu dziecku.
Lecz... ten sługa posiadacz tak hańbiących tajemnic... ten sługa miał piękną duszę... ten sługa był jego synem!




13.
Przepowiednia.

Jakkolwiek niespokojność pana Duriveau zrazu zdawała się nic nieznaczącą, zawsze jednak dowodziła że czytanie Pamiętników Marcina, nad którémi się tak mocno zastanawiał, potężnie już i może mimo wiedzy na jego umysł działało.
A że człowiekiem tym nadewszystko władała niezmierna duma, uległ więc nakoniec wpływowi téj drugiéj myśli:
— Ten nieszczęśliwy podrzutek, który w tylu trudnych i przerażających okolicznościach okazał tak wzniosłą duszę, ten lokaj poufale korespondujący z księciem... jestto mój syn...
Naostatek konieczne, nieszczęsne porównanie... nasuwało pamięci hrabiego ową scenę, w któréj Scypio zuchwałą zniewagę dla ojca posunął aż do najstraszliwszéj ostateczności. Pan Duriveau jak powiedzieliśmy musiał koniecznie czynić porównanie między Scypionem a Marcinem.
Mimo to jednak to niepewne i raczéj instynktowne jak dojrzałe wyrozumowanie, zrazu nie mogło wy wrzód całéj potęgi na umyśle hrabiego: bo człowiek lat i charakteru pana Duriveau nie przemienia się w jednym dniu. Jeżeli zatém czytanie Pamiętników Marcina w tę zatwardziałą duszę rzuciło kilka ziarn wspaniałomyślności, to następne dopiéro wypadki zdolne być mogły albo te ziarna rozkrzewić, albo téż zniszczyć w samym zarodzie...
Na chwilę z mimowolną dumą poddał się myśli że Marcin byt jego synem... myśli nacechowanéj prawą, wspaniałomyślną, i jeżeli tak rzec wolno, dobrą dumą; wkrótce jednak uległ znowu uczuciu dumy najszkaradniejszéj: oburzyła go wysoka wartość moralna syna, którego sobie przez chwilę winszował; zazdrość, nienawiść, gniéw, wstyd obudziły w nim najniegodziwsze namiętności. Okrutną radością cieszył się że Marcina wtrącił do więzienia, a wtrącił na długo; że przez znakomity wpływ swój i najsroższe obwinienie ściągnie nań surową karę, a tém samem uwolni się od obecności nędznika, który go przejmował zarówno wstrętem jak obawą.
Następnie jednak, ponieważ człowiek najprzewrotniejszy (zwłaszcza gdy w młodości znał lepsze uczucia), ponieważ człowiek najprzewrotniejszy nawet, powiadamy, mimo wszelkich usiłowań nie może zupełnie zamykać oczu przed wzniosłym blaskiem wielkich cnót, to i hrabia, wysłuchawszy nieszczęsnéj dumy która mu nakazywała nienawidzić Marcina... słuchał z kolei swojego sumienia, swojego ojcowskiego serca, które nakazywały mu aby szanował i kochał to zacne i mężne dziécię.
Wtedy pierwotna burza obrzydłych namiętności uśmierzała się, rozproszona potężną powagą sprawiedliwego i dobrego... równie jak chmury zapowiadające burzę rozpraszają się przed blaskiem słońca; hrabia zaczynał znowu ulegać słodkiemu, silnemu wpływowi rzadkich przymiotów Marcina... Podziwiał jego rezygnację częstokroć bolesną, nigdy jednak nieskalaną nawet chwilowém uniesieniem lub nienawiścią ku okrutnemu losowi, przeciw ojcu bez serca, który mu ten los zgotował!!... W najprzykrzejszych wyznaniach Marcina, hrabia nie znalazł nigdy słowa przekleństwa na macoszą społeczność, która od lat dziecinnych wydała go na łup ciemnoty, nędzy i występku...
Nie, nie, rezygnacya — poświęcenie — obowiązek, oto są trzy wyrazy malujące cale życie tego nieszczęśliwego.
W jednéj mianowicie chwili pan Duriveau nie zdołał powstrzymać na sobie wzruszenia; tojest gdy czytał zdanie określające postępek Marcina z Reginą, Justem i księciem de Montbar:
Człowiek z sercem choćby zajmował najpodrzędniejsze nawet stanowisko, zawsze spełniać może szlachetne czyny.
Zdanie wzruszające którego nauczył, którego przykład dawał Marcinowi Klaudyusz Gérard....
W chwili gdy pan Duriveau odczytywał przytoczone dopiéro wyrazy kończące epizod księżny de Montbar i Pamiętniki Marcina, czwarta godzina wybiła na zamku Tremblay.
Noc, z wieczora spokojna, teraz straszliwą burzą wrzała; rzęsisty dészcz padał na dworzu, wielkie drzewa parku gwałtownie wiatrem poruszane, wydawały głuchy przedłużany szmer, niby zburzonego morza.
Hrabia głęboko zadumany, oparł łokieć na biurku, głowę oburącz zasłonił, czytał i rozważał, a umysł jego tak dalece był zajęty, iż nie posłyszał że obrócono klucz w zamku drzwi prowadzących z jego gotowalni, do któréj, jak wiémy, przytykały schody od stancyi Marcina.
W chwili gdy nowy i gwałtowny powiéw wiatru poruszał zewnętrznemi okiennicami, drzwi których klamka lekko puściła, otworzyły się...
Lecz niezupełnie.
Pan Duriveau sądził że wiatr drzwi otworzył, na chwilę obejrzał się, lecz znowu wpadł w dumania: na jego energicznej twarzy kolejno malowały się sprzeczne uczucia miotające jego duszą; lecz, w téj chwili wyraz twarzy hrabiego świadczył, że tym uczuciom przewodniczy wspaniałomyślność... Dwakróć smutnie poruszył głową, a po jego ustach, zwykle dumnych i pogardliwych, przebiegł uśmiech politowania.
Wtedy otworzyły się na rościerz drzwi dotąd nieco tylko uchylone, ale otworzyły się lekko, a na przeciwległéj im ścianie, zupełnie w cieniu pogrążonéj, ukazała się twarz Klaudyusza Gérard...
Z odkrytéj głowy wykradacza równie i z włosów jego kożucha, ściekała woda; czarne błoto na spodniach świadczyło że musiał brnąć po bagniskach i torfowym gruncie.
Postrzegając że hrabia zajęty czytaniem, Klaudyusz Gérard zdawał się mówić gestem i fizyonomią:
Tego się spodziewałem...w sam czas przybywam...
Potém po grubym kobiercu cicho zbliżył się do pana Duriveau i położył mu na ramieniu swą szeroką rękę.
Hrabia podskoczył na krześle i żywo się obrócił; lecz na widok wykradacza zaniemiał, osłupiał, i nim się ruszyć zdołał Klaudyusz Gérard schwycił rękopis Pamiętników Marcina i ukrył go w obszernéj kieszeni swojego kożucha; potem surowym głosem rzekł do hrabiego:
— Mój panie, Marcin lękał się właśnie tego nadużycia ufności... widzę że wczas przybywam...
— Ty tutaj!! — zawołał hrabio wychodząc nakoniec z osłupienia.
I żywo wstając, pobiegł do kominka i gwałtownie targnął sznurkiem od dzwonu.
— Ten dzwonek idzie do stancyi Marcina... a wiadomo panu...że go tom nie ma — zimno rzekł Klaudyusz. — Jesteśmy tutaj sami... okiennice i drzwi zamknięte.
— Chcesz więc zamordować mię! nędzniku! — zawołał hrabia spojrzeniem szukając jakiejkolwiek broni.
Po coś tu przyszedł?
— Przychodzę oświadczyć panu, — smutno i uroczyście mówił Klaudyusz Gérard, — że Perrine Martin, matka twojego syna... umarła téj nocy...
— Umarła? ona, matka Marcina!.. zawołał hrabia.
— Umarła! przed trzema godzinami... — powiedział Klaudyusz Gérard, — tu, na jednym z pańskich folwarków, do którego była przeniesiona...
— Ona była tutaj, — szepnął pognębiony hrabia,... umarła... Marcin jest jéj synem!... a więc to prawda...
— Tak jest... Marcin jest jéj synem i twoim panie... tak jest, ona umarła! — zwolna powtórzył Klaudyusz Gérard jakby te słowa chciał wyryć w głębi serca pana Duriveau.
— Nie, nie, — prawie w obłąkaniu zawołał hrabia, to sen, to sen okropny...
— Jeżeli to sen, mój panie, — odparł Klaudyusz, — przebudzi cię z niego dzwon za umarłych, który się ozwie o zaraniu...
— O! ta śmierć... w chwili — szeptał upokorzony hrabia, — gdy cała przeszłość staje mi przed oczami...
Ton mowy i fizyonomia pana Duriveau objawiały wówczas tak szczerą boleść i zgryzotę, że Klaudyusz Gérard litując się nad nim rzekł mu mniej groźnym głosem:
— W imię téj przeszłości... w imię wszystkich cierpień syna twojego... w imię odwagi i rezygnacyi jakie objawił... żałuj panie... jeszcze czas, wierz mi!
Hrabia, zarazem zawstydzony i rozgniéwany że dozwolił Klaudyuszowi Gérard dostrzedz swoje wzruszenie, oburzył się przeciw wspaniałomyślnym uczuciom jakim już ustępował, i zawołał:
— Ani słowa więcéj... wychodź ztąd natychmiast!
— I Bogu się nakoniec sprzykrzy... donośniejszym głosem rzekł Klaudyusz Gérard... Strzeż się panie...
— Pójdziesz ty precz! — w rozpaczy zawołał hrabia.
— Posłuchaj mię panie, zaklinam cię — zmienionym głosem ciągnął dalej Klaudyusz, — mówię do pana bez nienawiści, bez uniesienia. — We wszystkiém co zaszło widocznie objawia się wola Opatrzności... Téj samej nocy... i prawie o téj saméj godzinie konała twoja ofiara... matka Marcina... syna twojego... kiedy czytając opis życia tego nieszczęśliwego dziecka... poznałeś go po raz piérwszy, a jestem pewny... także żałowałeś i pokochałeś... Powtarzam panu, że w tém wszystkiém jest coś więcéj jak prosty traf... — coraz bardziéj nakazującym głosem dodał Klaudyusz — tak jest... i jeżeli pan do tego stopnia zaślepiony będziesz, że się nie ukorzysz przed tajemniczą Opatrznością widoczną w obecnych wypadkach... strzeż się... bo niepojęte przeczucie powiada mi, że cię ugodzi cios straszny i nieprzewidziany.
Hrabia mimo swój dumy i zatwardziałości, struchlał na te słowa Klaudyusza Gérard, wyrzeczone z proroczą powagą i uroczystością... bez nienawiści i bez groźby, lecz raczéj z litością, bo wykradacz zdawał się być przekonany o swéj wróżbie.
— Straszny cios... ma mię ugodzić?... — szepnął pan Duriveau rzucając na wykradacza niedowierzające i ponure spojrzenie, — ten cios... wymierzy zapewne... twoja nienawiść... bo zechcesz ziścić twoję przepowiednię.
— Alboż i teraz nie jesteś w mojéj mocy?... — rzekł Klaudyusz Gérard. — Nie, — dodał smutnie, — nie, tu nie idzie o moję zemstę... jeżeli okażesz skruchę, zemsta moja będzie niesłuszna i bezpożyteczna... jeżeli zaś w złem trwać nie przestaniesz, wtedy... przysięgam na wieczną sprawiedliwość Boga, w którą wierzę... tajemny i niepokonany głos jakiś mówi mi, że daleko potężniejsza ręka aniżeli ręka człowieka, weźmie na się ukaranie ciebie.
Na te stówa zdawało się pomieszanemu hrabiemu, że widzi przed sobą ognistemi literami wyryte imię Baskiny... a w tej chwili Klaudyusz Gérard ulegając uczuciu, a raczéj wrażeniu niewysłowionej litości, padł mu do nóg i rzekł:
— Patrz pan... oto padam przed tobą na kolana... ja... ja... Klaudyusz Gérard, i błagalnie załamując ręce, oświadczam ci w imieniu Marcina... w imieniu drugiego syna twojego, nakoniec w twojém własném imieniu: bądź dobrym, bądź ojcem... spełnij obietnice jakie mi uczyniłeś, wówczas gdym ci darował życie które ci wydrzeć miałem prawo. Żałuj... pokutuj... bo inaczéj, jeszcze raz powtarzam, widzę już dłoń Pana gotową cię skruszyć!!
— I ty myślisz stary łotrze!... że mię twoja szarlatanerya przekona, zastraszy... — zawołał hrabia z tém większą wściekłością, że groźna przepowiednia Klaudyusza na chwilę w istocie przeraziła go, zwłaszcza gdy pomyślił o Baskinie i o jéj wpływie na Scypiona, który to wpływ po przeczytaniu Pamiętników Marcina wydał mu się jeszcze bardziéj przerażającym i straszliwym — i z całą pogardą nieposkromionej dumy dodał:
— Ah! sądzisz widzę, że masz sprawę z człowiekiem nikczemnym i łatwowiernym?... mówisz mi o zmarłéj kobiécie, o podrzutku... o sprawiedliwości nieba? Do licha! niezły koncept!... A ja, oświadczam ci, mój ty proroku, że niebo jest za mną, bo umarła już w trumnie, a bękart w więzieniu.
Na te wyuzdane słowa Klaudyusz Gérard podniósł się zwolna, milczący, rzucił na hrabiego pełne trwogi spojrzenia, i zabierał się do wyjścia.
— Stój! — zawołał pan Duriveau rzucając się na wykradacza, — jeżeli wraz z twym spólnikiem potrafiłeś ujść żandarmom, to mnie nie ujdziesz... a bękarta znowu schwytają... choćby mię jego ujęcie tysiąc luidorów kosztować miało!
Klaudyusz Gérard tak silnie odtrącił pana Duriveuu, iż ten stracił równowagę i padł na fotel, a tymczasem za jednym poskokiem wykradacz zwierzyny dostał się do gotowalni, zamknął hrabiego na klucz w sypialnym pokoju, wyskoczył przez okno które przez przezorność pierwéj już był otworzył dla zapewnienia sobie ucieczki, i wnet znikł pomiędzy drzewami parku.
Niespodziane pojawienie się Klaudyusza Gérard w pokoju pana Duriveau wytłómaczyć należy:
Droga z folwarku Grand-Génevrier do najbliższego miasteczka była daleka i niebezpieczna; trzeba było przebyć blizko dwie mile torfowego gruntu i bagnisk prawie niedostępnych dla tych, którzy nie znali miejsc w których te błota przerżnięte były żyłami twardego gruntu.
Beaucadet i jego żołnierze jechali konno. Po zajściu księżyca nastała głęboka ciemność, burza wyła gwałtownie, jeźdźcy zatem tylko powoli i bardzo ostrożnie przebywać musieli bagniska, w których konie ich niekiedy brnęły aż po brzuchy.
Tak więc dwaj więźniowie prawie wolni byli od straży. Marcin usłyszawszy że Beaucadet doradza panu Duriveau odbycie rewizyt w stancyi pokojowca, struchlał... bo jego Pamiętniki wpaść mogły w ręce hrabiego; po cichu więc uwiadomił Klaudyusza Gérard o swéj obawie. Klaudyusz miał związane ręce, lecz korzystając z kłopotliwego położenia żandarmów i ich niebezpiecznego marszu, sam przyzwyczajony oddawna do przebiegania po tych bagnistych drogach i do błąkania się po nocy, a tém samém prawie lepiéj widzący w ciemności aniżeli za dnia, również po cichu odpowiedział Marcinowi:
— Wydobądź nóż z mojéj kieszeni, rozerznij krepujące mnie więzy, a przy piérwszéj sposobności ręczę za resztę.
Sposobność ta wkrótce się nastręczyła: Beaucadet zawołał o pomoc czując że koń jego znika w błotach, tłoczony ciężarem swojego jeźdźca. Marcin korzystając z tego wypadku, który zajął całą uwagę żandarmów, przeciął więzy Klaudyusza, a ten w dwóch poskokach dostał się na znaną sobie ścieżkę, i znikł w ciemności, nim jeszcze żandarmi domyślili się jego ucieczki.
Klaudyusz Gérard czém prędzéj dążył do zamku Tremblay. Musiał przechodzić około folwarku, do którego przeniesiono matkę Marcina, a pewny wyrozumiałości nieszczęśliwych dzierżawców, którym częstokroć różne wyświadczał przysługi, wstąpił do nich, aby się przekonać o stanie zdrowia Perrin-yMartin... Dzierżawca i jego żona zalani łzami, nie chcieli wpuścić Klaudyusza Gérard do lichéj izdebki, w któréj złożono Perrinę. Domyślił się zatem wszystkiego.
Ten cios straszliwy zachwiał Klaudyuszem: jednak wnet przypominając sobie jak pilny interes wzywa go do zamku, ruszył w dalszą drogę, łatwo przebył ogrodzenie parku, i dostał się aż pod same budynki.
Drzwi wiodące na korytarz, do którego przytykały schody od stancyi Marcina, rzadko wewnątrz zamykano, bo słudzy częstokroć do późna na wsi bawiący zawsze zapewniali sobie ten środek cichego powrotu do domu w śród nocy. Marcin, dla większéj pewności, dał był Klaudyuszowi Gérard drugi klucz do swój stancyi; tym sposobem Klaudyusz dostał się do mieszkania pokojowca hrabiego, a znalazłszy na kominku zapałkę, rozniecił światło i postrzegł że tłomok otworzony. Drzwi przy schodach wiodące do gotowalni pana Duriveau były otwarte, Klaudyusz więc domyślił się wszystkiego, przyłożył oko do zamku u drzwi od sypialnego pokoju i postrzegł że hrabia czyta.
Poczém, jak powiedzieliśmy, otworzył okno w gotowalni przyległéj ogrodowi, zapewnił sobie odwrót i korzystając z ryku burzy, z lekka otworzył drzwi od sypialnego pokoju, gdzie też wszedł wcale niebędąc słyszany.
Dodajmy jak najspieszniéj że trwogę dzierżawców, u których Klaudyusz zatrzymał się na chwilę dążąc do zamku Tremblny, wznieciło letargiczne omdlenie, w jakiém Perrina Martin tak długo zostawała, iż ci biedacy sądzili że umarła. Klaudyusz więc sądził, że istotnie żyć przestała....
W tydzień po widzeniu się Klaudyusza z panem Duriveau, ciekawe wypadki miały miejsce w Paryżu, w mieszkaniu Baskiny, dokąd zaprowadzimy czytelnika.




  1. Pierrot znaczy także wróbel.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.