Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/PM część III/27

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


27.
Dobre miejsce.

Z bolesném współczuciem wkrótce postrzegłem, że stan doktora Clément coraz bardziéj się pogarszał; rysy coraz się bardziéj zmieniały; lecz mimo dotkliwych boleści, pogoda wcale go nie opuszczała; niepokoiła go jedynie myśl czy syn na czas przybędzie i czy go po raz ostatni uściskać zdoła.
Sądziłem, że. pan mój nie zdołałby przepowiedziéć zgonu swojego, gdyby nie był przekonany że już jest zbyt blizkim, nie mogłem jednak wierzyć tak smutnéj przepowiedni; ale stara gospodyni daleko ufniejsza w jego słowa, nie ukrywała bynajmniéj ponurego smutku swojego. Ku wieczorowi, nastąpił bolesny paroxyzm, w ciągu którego doktór leżał prawie bez przytomności. Potém stopniowo uspokoił się, wypił lekarstwo które mu gospodyni stosownie do otrzymanego rozkazu przyrządziła i usnął.
Siedząc przy jego łożu, przypatrywałem się téj czcigodnéj, zawsze miłéj i spokojnéj chociaż gasnącej fizyonomii: sroga boleść mię ogarnęła na widok niknięcia tego człowieka tak potężnego nauką i rozsądkiem, tak wielkiego sercem. Pokój w którym leżał, daleko skromniéj jeszcze umeblowany niż mój, świadczył o bezinteresowności tego człowieka, który posiadając miliony umierał we wzniosłem ubóstwie.
Około dziesiątej wieczorem, doktór przebudził się, odwrócił ku mnie głowę i rzekł:
— Która godzina?
— Wkrótce dziesiąta panie.
— Prawda że się często pytam o godzinę?
— Tak panie.
— Zły znak... im mniéj zostaje nam czasu do rozporządzenia, tém się więcéj troszczymy że ubiega; zawsze dostrzegałem to w ludziach rozstających się z tym światem... Ha! już nie obaczę mojego Justa kochanego; zaledwie pojutrze będzie mógł tu stanąć, a ja tak długo nie pożyję... Tak często rozbawialiśmy z sobą o ostatniéj mojéj chwili, że pożegnanie nasze nie byłoby wcale bolesném... Ale!... dodał wzdychając z rezygnacją.
— Panie, — rzekłem, — pan jeszcze obaczysz syna... bądź pan spokojny...
Nie podzielając mojéj nadziei, doktór rzekł:
— Mówmy o czém inném... Pojmujesz dobrze, mój poczciwy chłopcze, że nie dlatego wyrwałem cię z rozpaczliwego położenia, abyś po mojéj śmierci znowu miał w nie wpadać; jesteś roztropny, uczciwy, odważny, doświadczony w nieszczęściu... téj najlepszéj nauce, zabezpieczę zatem twój los.
Nie dlatego abyś mógł próżnować, bo próżniactwo psuje ludzi, lecz abyś dojść mógł do szczytnego stanowiska w świecie... W twoim wieku, z zamiłowaniem do pracy, dopniesz wszystkiego... Czujeszże w sobie jakie powołanie?
— Panie... — rzekłem wahając się.
— Służebność... taka przynajmniéj jak ją pojmują i praktykują — nie spodoba ci się; bo według mnie służący powinien należeć do rodziny... a powołanie jego wymaga znacznéj reformy... O! czasy, czasy! — z bolesnym żalem zawołał, i dodał: — Ale wróćmy do ciebie.
— Wiem, że nigdy nie znajdę pana takiego jak pan... jednak...
— Jeszczebyś więc chciał służyć?... powiedział doktór patrząc na mnie zdumiony.
— Tak jest... panie ta ale...
— Ale co?
— Jednéj tylko osobie na świecie chciałbym służyć.
— Komuż to, może mojemu synowi?
— Nie panie... chociaż znam całą szlachetność jego duszy.
— Komuż więc chciałbyś służyć?
— Panie... uczyń mi jednę łaskę.
— Jaką?
— Racz mi pan ufać i nie pytaj o powody żądania które wymienię... przysięgam że są uczciwe i zacne.
— Wierzę ci... i będę szanował twoje powody.
— Otóż panie!... gdybym... kiedyś... przez jaki zbieg okoliczności musiał się z panem rozłączyć, błagam, racz panie swoją protekcyą wyjednać mi służbę u...
— Dokończ!
— U księżny de Montbar.
Na te słowa pan mój, zrazu osłupiały, wnet takie okazał zadowolenie, że teraz ja z kolei spojrzałem nań z zadziwieniem.
— Dziwnie się czasem myśli ludzkie spotykają, rzekł z tonem uroczystym.
— Jakto, proszę pana?
— Gdybym był przewidział, że zamiast przyjąć niezawisłość, którą ci chciałem zapewnić, zamierzysz wejść w służbę, byłbym cię sam prosił jak o łaskę... jak o ofiarę, abyś ją przyjął u pani de Montbar...
— Miałożby to być prawdą, panie!
— Czy znasz ją?
— Panie...
— Wymknęło mi się to pytanie... ale będzie to już ostatnie... Otóż! czy ją znasz osobiście czy nie, pani do Montbar, jest to najdoskonalsza, najzacniejsza istota... a że prędzéj lub późniéj bezpieczeństwo jéj może być zagrożone... osądź jakém szczęśliwy skoro wiém, że jest przy niéj taki jak ty sługa...
— Miałożby księżnie istotnie grozić jakie niebezpieczeństwo?
— Ale ty czuwać będziesz nad nią... bowiem służba twoja wymagać będzie abyś był przy niéj... zawsze przy niéj.
— O! tak jest, zawsze przy niéj! — zawołałem. Ale cóż to grozić może księżnie?
Po krótkiéj przerwie pan mój mówił znowu:
— Rozmaitego rodzaju nieszczęścia przytłaczają panią de Montbar... najlepsza córka straciła miłość ojca; kochająca... poświęcająca się żona... lękam się, czy nie jest nikczemnie przez swego męża oszukiwana... Smutek postawił ją prawie nad grobem ale od dwóch miesięcy zdaje się że przemogła boleść swoję... jéj duma oburzyła się przeciw niesprawiedliwości losu; udaje spokojną, wesołą, lubiącą uciechy... ale ja ją znam, ona to wszystko kłamie... Upaja się, aby się odurzyć w obec okropnych cierpień; piękność jéj bardziéj jak kiedykolwiek jaśnieje... ale w moich oczach jest to piękność zdradna, pod którą kryje się robak zniszczenia.
— O nieba!... co pan mówisz?
— Temu nieszczęściu... ty zapobiedz nie zdołasz... atoli istnieje niebezpieczeństwo materyalne, nieochybne, od którego właśnie w twojém stanowisku jako sługa, może potrafisz uchronić księżnę.
— O! mów pan, mów!
— Dowiedz się, że jest człowiek nieposkromionego charakteru, żelaznej woli, rzadkiéj energii, niezmiernie bogaty... gotów na wszystko... nawet na poświęcenie życia, byleby tylko nasycił swą namiętność i nienawiść... a mianowicie nienawiść.
— I cóż?... ten człowiek?
— Zraniono w nim to, co w ludziach jego kroju jest nojdrażliwszém... bo zraniono jego dumę... Prosił on o rękę panny de Noirlieu...
Zadrżałem; nazwisko hrabiego Duriveau osiadło mi na ustach. Nie zważając na moje wzruszenie doktór mówił daléj:
— Panna de Noirlieu po dwakroć z pogardą odmówiła temu człowiekowi, co go tém bardziéj ubodło, że odmowę swoję ta dumna i odważna dziewica poparła zbyt silnemi powody. Ztąd to ten nędznik powziął ku niéj nieubłaganą nienawiść... Przed kilku dniami... dowiedziałem się... z bardzo pewnego źródła... że po zaślubinach panny de Noirlieu z księciem, człowiek o którym mówię powiedział: — Panna de Noirlieu pogardziła mną w sposób znieważający... pomszczę się na niej za jaką bądź cenę... — i na nieszczęście zbyt prawdopodobném jest że się zbliża chwila jego zemsty; niedawno bowiem powiedział: zemsta moja postępuje!... Człowiek ten nazywa się hrabia Duriveau...
— Nie zapomnę tego nazwiska, panie.
— Strzeż się!... Hrabia gotów na wszystko, byleby dopiął swojego celu... zdolny użyć najnikczemniejszych środków, na jakie tylko szatan zdobyć się może, gotów, mówię ci przekupywać służących, wprowadzić do domu księżny zaprzedaną sobie istotę... wciągnąć tę nieszczęśliwą kobiétę w jakie okropne sidła... Słowem, wyobraź sobie wszystko cokolwiek najhaniebniejszego wymyślić może najczarniejsza dusza z wszelkiéj litości wyzuta, a jeszcze nie dosięgniesz rzeczywistości.
— Ależ to potwór! — zawołałem.
— Tak jest, potwór... ale umieram spokojniejszy wiedząc że ty jesteś przy niéj... wpośród jéj domowego ogniska... To téż, bacz, śledź, słuchaj, czuwaj... badaj... nie wierz w nic coby ci się w czémkolwiek zdało podejrzaném, nie wierz nawet temu cobyś uważał za niewinne, bo nienawiść tego człowieka potrafi rozmaite przywdziewać maski, wszelkich używać zwrotów byleby zaspokoił wrzącą zemstę... Czuwaj więc w każdéj chwili... bo mam przeczucie że ocalisz tę anielską kobiétę od wielkiego niebezpieczeństwa.
— A czyś pan uprzedził księżnę o grożącém jéj niebezpieczeństwie?
— Tak jest... ale odważna, dumna, śmiała się z mojéj obawy, mówiąc że owszem z rozkoszą walczyć będzie przeciw nienawiści tego człowieka... Przerażony tak niewczesną obojętnością chciałem uprzedzić księcia... ale ona zaklęła mię abym wszystko przed mężem zataił.
— Dziwna rzecz! nieprawdaż panie?
— Tak dziwna... że pomimo woli księżny, dla jéj dobra chciałem koniecznie mówić z księciem, lecz, jak powiadam, tak usilnie błagała mię, zaklęła na tak święte obowiązki...
Zdziwiony spojrzałem na doktora, który unikając dalszych wyjaśnień mówił znowu:
— Dłużej nie mogłem się jéj opierać i pod słowem honoru przyrzekłem iż o niczém księciu nie wspomnę.
— Panie... na mojém stanowisku niewiele uczynić mogę... ale księżna de Montbar będzie miała szczerze przywiązanego, pilnie nad nią czuwającego sługę;... prócz życia nic więcéj nie mam... ale to życie do niéj należy.
— Dlatego właśnie jestem spokojniejszy... Lecz powiedz mi, — czy księżna już cię zna? muszę o tém wiedziéć, abym cię stosownie zarekomendował.
— Nie panie, dla księżny jestem zupełnie obcy i nieznany.
— I tak dalece poświęcasz się?... No, nie bój się, nie myślę przenikać twą tajemnicę.
Po chwilowym namyśle doktór mówił daléj:
— Otóż napiszę do księżny... zobowiążę mojego syna aby jéj ten list doręczył. Jestem pewny że Regina wypełni ostatnią wolę starego przyjaciela i przyjmie cię do swych usług.
— Pańskiego syna!
— Tak jest... tym sposobem zostawię pani de Montbar dwóch opiekunów pełnych przywiązania, którzy w dwóch oddzielnych sferach nad nią czuwać będą.
— Czy pański syn zna księżnę?
— Nieraz wspomniałem mu o niéj, odemnie nauczył się kochać ją i szanować... I przed nią nieraz wspominałem o moim synu z całém wylaniem ojcowskiéj miłości na którą on tyle zasługuje; to téż gdy poszła za mąż, prosiła mię kilka razy... abym jéj przedstawił mojego Justa... — Nie, ojcze — rzekł mi wesoło gdy mu objawiłem życzenie Reginy — na zabój zakochałbym się w księżnie; czekaj aż moje serce gdzieindziéj utkwi, a wtedy ujrzę ją bezkarnie. — Opowiedziałem ten żart pani de Montbar; zanosiła się od śmiechu; o! bo wówczas śmiała się jeszcze... ale, teraz gdy idzie o tak ważne interesa... syn mój pojmie jak święte zostawiam mu zlecenie... wszelkie szczegóły na piśmie mu wymienię... jeżeli mi siły pozwolą.
Starzec, którego głos gasł widocznie, utrudzony tą rozmową znowu wpadł w osłabienie.
Serce mi się krajało.
Z dumą i prawdziwém szczęściem byłbym zniósł wszelkie upokorzenie, bylebym mógł tajemnie spełnić dzieło poświęcenia mojego... tajemnie i sam jeden wyłącznie: ale podzielać ten czyn z synem mojego pana, który wszelkiemi zewnętrznemi korzyściami i rzadkiemi przymioty umysłu i serca uposażony, bez trudności uzyskać musi przyjacielską poufałość Reginy, kiedy ja poświęcać się będę nieznany — wyznaję, to mnie bolało.
Tak jest, myśl ta, samolubna i nikczemna, zrazu mię tak gwałtownie dotknęła, iż podle cofnąć chciałem pierwiastkowe postanowienie moje, podle, mówię i niegodnie, bo niebezpieczeństwo grożące Reginie zdawało się wzmagać, a ta zawistna słabość tylko co nie stłumiła we mnie wszelkich wspaniałomyślnych uczuć.
Szczęściem po tylu bolesnych wysileniach, zwycięzko z téj walki wyszedłem i rzekłem do doktora:
— Jeszcze jednę mam do pana prośbę.
— Mów...
— Zaklinam pana... abyś nie wspomniał synowi, jak szczególne okoliczności poprzedziły moje wejście w służbę do księżny de Montbar.
— Jakto?
— Dla przyczyn których ważność ja tylko ocenić mogę, wszakże zawsze dla przyczyn szlachetnych, racz panie zataić przed synem że może... przynajmniéj przez moje bezinteresowne poświecenie, przysięgam panu... wyższy jestem nad stan który z prawdziwą rozkoszą przyjmuję.
— Pragniesz więc...
— Aby syn pański widział we mnie jedynie poczciwego sługę, którym się pan opiekujesz, a któremu pragniesz tylko zapewnić dobre miejsce... u księżny.
— Tajemnica twoja do ciebie należy, dla mnie więc świętą będzie... W każdym razie bez twojego zezwolenia nie powiedziałbym mojemu synowi ani słowa z tego co mi wyjawiłeś... Będę go prosił... zatém... a raczéj — poprawiając się, melancholijnym tonem dodał starzec — napiszę mu natychmiast tak jak żądasz... wszystko czego żądasz... i...
Doktór Clément nie mógł dokończyć: nagle się drzwi otworzyły i wszedł kapitan Just.
Na niespodziany widok kapitana, doktór podniósł się wołając: — Mój syn! — a na wybladłéj jego twarzy malowało się niewypowiedziane cierpienie i radość zarazem... jeżeli bowiem to nagłe i silne wzruszenie stanowczy i okropny mu cios zadało, to znowu niespodziana radość z widoku syna, tryumfowała nad materyalną boleścią.
Kapitan Just przybył do ojca z uśmiechem i pogodą na twarzy; o niczém nie wiedział; korzystając bowiem z kilko-dniowéj przerwy w swych pracach, minął się w drodze z listem, który mu donosił o zatrważającym stanie doktora.
Smutne zrządzenie mieć chciało, że Zuzanna zajęta w swoim pokoju, nie wiedziała o przybyciu kapitana, którego przyjął syn odźwiernego z sąsiedniego domu. Chłopak ten dla większego bezpieczeństwa pozostał w naszém mieszkaniu od wczorajszego wypadku. Zdziwiony nagłém przybyciem kapitana Just, nie śmiał uprzedzić go o smutnym widoku jaki go oczekiwał, poprzestając jedynie na doniesieniu że pan doktór śpi; że zaś już było dosyć późno, kapitan więc bynajmniéj się nie zatrwożył.
Lecz w chwili gdy wszedł i gdy przejęty radością starzec zawołał: — Mój syn! — Zuzanna zawiadomiona o niespodzianém przybyciu kapitana, w obawie aby jego obecność nie wywarła na starcu niebezpiecznego wpływu, przybiegła blada, zdyszała, przerażona... pragnąc przynajmniéj przygotować go do tego spotkania.
Już było za późno...
Po nagłym zjawieniu sic służącéj, po jéj trwodze, po bolesnéj zmianie rysów doktora, kapitan od razu się wszystkiego domyślił, i z najgłębszą rozpaczą padł w objęcia ojca.
Po kilkochwilowém milczeniu, przez ciąg którego ojciec i syn we wzajemnych zostawali objęciach, a ja i Zuzanna z trudnością łzy nasze powstrzymywaliśmy, doktór rzekł słabym lecz spokojnym głosem:
— No... uspokój się... synu kochany, nie zaprawiajmy goryczą... tej chwili... dlaczegóż dwaj przyjaciele smutnie żegnać się mają? Jeżeli bowiem rozstają się na chwilę, czyliż nie dlatego żeby się później znowu spotkali?...
Te proste słowa i niebiańska pogoda rysów starca, świadczyły iż mocno wierzy w nieśmiertelność duszy i połączenie się po śmierci.
Just chociaż podzielał wiarę ojca, nie miał tyle hartu duszy; stojąc w głowach ojcowskiego łoża oburącz twarz zakrył i ciche łzy wylewał.
— Moje dziecię — tonem słodkiego wyrzutu rzekł starzec, obracając się nieco i słabnącą ręką szukając ręki syna — po co te łzy? Alboż nie wiesz że tu idzie nie o wieczny rozdział, lecz tylko o krótkie rozłączenie?
— O mój ojcze... mój ojcze... już! — łkając zawołał Just.
I padł na kolana przy łożu starca.
— Mój synu ukochany... jeszcze raz pytam po co ta boleść? Cóż w sobie mają tak strasznego słowa: do widzenia? Czyliż dusze nasze nie są czyste, spokojne i nie ufamyż mocno w sprawiedliwość Boga uczciwych ludzi?
Kapitan po piérwszym wybuchu boleści odzyskał wzniosłą spokojność, do któréj go ojciec nazwyczaił, otarł łzy i rzekł pewnym głosem:
— Uspokój się... dobry ojcze... pamięć naszego pożegnania zawsze mi miłą będzie; co dzień owszem z prawdziwém szczęściem myśléć o niéj będę, bo co dzień skraca się... termin naszego rozłączenia.
— A w życiu pracowitém, w życiu tak jak nasze zajętém... czas tak szybko upływa — z lekkim uśmiechem rzekł doktór; — ja sądzę że się wczoraj dopiéro narodziłem... ale moje chwile już policzone... i nim ten świat opuszczę, muszę z tobą pomówić o rzeczach ważnych, muszę ci dać kilka zaleceń.
A potém skinąwszy na mnie:
— Marcinie, — rzekł, weź klucz leżący na mojéj komodzie i przynieś mi z mahoniowego biurka w moim gabinecie wiadomy ci wykaz.
Natychmiast poszedłem do gabinetu doktora:





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.