Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/PM część III/26
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII Cały tekst |
Indeks stron |
Wypada mi teraz opisać niektóre szczegóły miejscowości, abym dokładniéj wyjaśnił zdarzenie jakie miało miejsce w domu mojego pana, we cztéry dni po mojém tam przybyciu. Sypialnia jego położona na pierwszém piętrze nad moim pokojem, przedzielona była od gabinetu dosyć długim korytarzem; taki sam korytarz istniał na dole i drzwi moich dotykał; schody poczynające się na środku tego korytarza wiodły na piérwsze piętro, sień zaś znajdowała się wprost drzwi od gabinetu doktora, dlatego kommunikacya między tym gabinetem a moim pokojem była łatwa i spieszna.
Stara gospodyni Zuzanna sypiała obok kuchni na drugim końcu korytarza, okna jéj stancyi wychodziły na ogród.
Wieczorem, odebrawszy od pana rozkazy na dzień następny, wróciłem do siebie z zamiarem przepędzenia kilku godzin na nauce niemieckiego języka. Doktór z największą przyjemnością dowiedział się że pragnę uczyć się po niemiecku; zapewnił mię że i jemu wiele na tém zależy abym znał tę mowę, bo wówczas będę mu mógł być niezmiernie pożytecznym w prowadzeniu korrespondencyi z zagranicznymi uczonymi. — Przychodni nauczyciel, już mi był udzielił dwie lekcye, i dzięki żarliwéj mojéj chęci do nauki, odtąd mogłem już był uczyć się sam przy pomocy grammatyki.
Zabrałem się więc do pracy.
Noc była burzliwa, deszcz bił w szyby; w tym starym i samotnym cyrkule najmniejszy szmer nie przerywał podmuchów wiatru, który niekiedy gwałtownie wstrząsał okiennicami.
Dobry ogień gorzał na moim kominku. Czułem że długo przebywać będę w tym cichym a gościnnym domku. Nauka czarowała mię. Z melancholijném zadowoleniem lubiłem przypominać sobie dni nieszczęścia... dni w których dokuczała mi tak sroga nędza, zimno, głód, że przywiedziony do rozpaczy uległem naleganiom kaléki bez nóg i stanąłem nad przepaścią niegodziwości... nakoniec, ową noc zimną kiedy znużony cierpieniem, ległem w piwnicy na pół zbudowanego domu, oczekując śmierci któréj sam sobie zadać nie chciałem.
Porównywając obecny mój los z nieszczęsną przeszłością, serce moje zapełniła niewypowiedziana wdzięczność; z rozrzewnieném i szczęściem pomyśliłem, że gdyby nie poważny przykład Kiaudyusza Gérard, wzmocniony religijną czcią dla Reginy, byłbym upadł... równie jak tylu innych biédnych opuszczonych.
Musiało już być blizko północy, kiedy pokonany snem położyłem się zagasiwszy poprzednio świecę i szczelnie zapuściwszy firanki. Usnąłem, że tak powiem, kołysany szmerem burzy mruczącéj na dworze; ostatnią myślą moją była głęboka litość dla wszystkich, którzy, jak ja niegdyś, na tę noc burzliwą żadnego nie mieli przytułku.
Nie wiem jak długo spałem, gdy mię przebudziło dosyć ostre zimno. Podnoszę się, odsuwam firanki iz zdziwieniem widzę migocące się blade światło latarni, prawie naprzeciw naszego domu zawieszonéj, blademi połyski odbijające się w moim pokoju: postrzegam że okno moje otwarte. Deszcz ciągle lał strumieniem, wiatr dął wściekle. Sądziłem że z wieczora źle zamknąłem okiennice i że gwałtowny wicher otworzył je. Właśnie chciałem je zamknąć, gdy bardziéj jeszcze zdziwiony postrzegam że i drzwi moje również otwarte... Niespokojny, ubieram się czémprędzéj, nadstawiam ucha i słyszę że ktoś ostrożnie idzie po korytarzu drzwi moich dotykającym, a który schodami wiódł do gabinetu mojego pana. Nagle mocne światło pada na drzwi.. wybiegam, ale zaraz na progu potrącam jakiegoś człowieka w bluzie; stoczek jego gaśnie, silna ręka chwyta mię za gardło i gwałtownie wtrąca w głąb mojego pokoju, czuję ostrze noża przy mojéj piersi, dziki głos mówi mi:
— Zginiesz, jeżeli się ruszysz!!
— Bamboche!... zawołałem. Był to bowiem głos towarzysza dziecinnych lat moich i jednocześnie poznałem jego rysy przy bladych połyskach latarni wpadających przez otwarte okno.
— Marcin! — zawołał Bamboche cofając się o krok; — tu leżał... ktoś na łóżku... czy to ty!...
— Zkąd idziesz? coś zrobił? — pocichu i z trwogą zapytałem.
— Ty tutaj!... Tyś zdrów?... dobrze... kontent jestem, — wzruszonym głosem rzekł Bamboche.
— Tyś okradł mojego pana!
— A tak!... — odparł śmiało. — Cóż ztąd?
— Mojego pana! — mocno zatrwożony zawołałem chcąc wydostać się za drzwi, — a może zabiłeś go!
— Nie; on nic nie słyszał, nie puszczając mię odrzekł Bamboche; — nie widziałem nikogo... przysięgam ci na noszę przyjaźń.
Uwierzyłem... w głosie jego przebijała się prawda.
— I ty... kradniesz! — rzekłem zgrozą przejęty.
— Wszakże nie ciebie... okradłem...
— Ale mojego dobroczyńcę.
— Tém lepiéj... jeszcze mu dosyć zostało... wziąłem tylko jednę paczkę bankocetli...
— Ależ. kraść, to rzecz niegodziwa!
— No, no!
— Kraść... to podłość! a ty przecież masz serce!...
— Dosyć tych morałów.
— Bamboche, ty ztąd nie wyjdziesz z témi pieniędzmi...
— Ah bah!
— Zaklinam cię na przyjaźń naszę...
— Jestem głodny... i mam głodne dziécię.
— Ty?
— Tak jest... małą dziewczynkę... Kiedy przybyłem po ciebie do Klaudyusza Gérard... mieszkałem w oberży sąsiedniego miasta... był tam obok ogrodu dom obłąkanych.
— I tam, — zawołałem przerażony przypominając sobie półzwierzenie się Klaudyusza Gérard, tam widziałeś młodą, piękną kobiétę?
— Dawała mi znaki, nie wiedziałem że szalona... byłem prawie pijany... ale zkądże wiesz o tém?...
— Ah! to okropność!!
— Już się stało... — głucho odparł Bamboche; dwa tygodnie temu znowu widziałem ową kobiétę... zawsze waryatkę... udało mi się porwać jéj dziecię... moję małą córeczkę... nie mam ani szeląga... dla niéj więc kradnę...
— Taki clhéb... dla twojéj córki... o nigdy!
— Nie mam w czém wybiérać.
— Jak to?...
— Nie mam.
— Idź do wojska... mój pan będzie pamiętał o twojéj córce... przysięgam ci... i nad tobą również będzie miał litość... ale nie nad złodziejem...
— Mam pieniądze... to pewniejsza... i nie oddam ich.
— Mimo mojej prośby?
— Tak jest.
— Mimo mojéj przyjaźni?
— Tak jest.
— Mimo... mnie... brata, — stłumionym głosem rzekłem, biorąc go za rękę i mimo woli łzami się zalewając.
Bamboche zadrżał, wahał się przez chwilę, poczém rzekł.
— Otóż tak... mimo ciebie.
— A więc zabij mię raczéj!
— A ty, — odparł wyzywając, — wołaj: złodziéj!
Nagle usłyszałem, przez otwarte okno, regularny i ciężki odgłos kroków przechodzącego przez ulicę rontu.
— Patrol idzie!... zawołałem.
— Masz więc pomoc... — z okropnym uśmiechem odparł Bamboche widząc że biegnę do okna...
Szybko zamknąłem je.
W kilka chwil póżniéj, ujrzeliśmy błyszczące w ciemności karabiny zwolna przechodzących żołnierzy. Wkrótce zginął w oddaleniu odgłos ich kroków przygłuszony wyciem burzy.
— Marcinie... zawołał Bamboche gdym wrócił do niego, — wątpiłem o tobie... przebacz... błagam w imieniu mojéj córki...
— Czekaj... rzekłem mu i goryczą, — czekaj.... niech się pierwéj patrol oddali... wszyscy w domu jeszcze śpią... będziesz mógł uciec z tém co ukradłeś... nic przeciw tobie świadczyć nie będzie... nie bój się...
— Jakim ty mi głosem mówisz to... Marcinie...
— Ze mną, — mówiłem daléj — inaczéj się stanie... Pan wié że znam miejsce w którém chowa pieniądze... jestem tutaj niedawno... cały zarzut zatém mnie tylko dotknie... wiész, że ciebie nie wydam... bo umiém dotrzymać przyjacielską przysięgę...
— Marcinie...
— Wezmą mię zatém za złodzieja... byłem ci winien wdzięczność, teraz dług ten spłacam... idź precz.
— Marcinie... ty mną pogardzasz...
— Pan mój obudzić się może... idź precz!!
— Posłuchaj mię...
— Czy chcesz zgubić nas obu?... idź precz, jużeśmy się skwitowali!!
— Sądzisz więc żem już zupełnie podły! — zawołał Bamboche rzucając mi pod nogi skradzioną paczkę bankocetli.
Chciałem paść w objęcia przyjaciela dziecinnych lat moich, wtém nagle dało się słyszéć nad nami głuche, szybkie bieganie po pokoju mojego pana, jakby doktór kogoś gonił, i wnet usłyszeliśmy silny krzyk:
— Złodziéj!... złodziéj!
To słysząc, zawołałem:
— A więc Bambochu! ty nie sam byłeś?
— Nie... kaléka bez nóg został na górze... dla napełnienia swoich kieszeni...
— Kaléka bez nóg?
— Jemu to wskazano to miejsce.
— Kto mu wskazał?
— Służący, którego zastępujesz.
Wtedy dopiéro pojąłem znaczenie planu, który znalazłem w biurku mojém.
Wołania podwajały się i zbliżały.
— To głos mojego pana... może mu grozi niebezpieczeństwo, uciekaj Bamboche! — zawołałem.
I rzuciłem się do drzwi, podczas gdy Bamboche jednym poskokiem stanął przy oknie i otworzył je.
Zaledwie uszedłem parę kroków w korytarzu, gdy mię gwałtownie potrącił uciekający kaléka bez nóg. Schwyciłem go za bary; ale silny samą trwogą, wyrwał się z moich uścisków i gwałtownie wepchnął mię do pokoju. — Trąciłem o jakiś sprzęt i potknąłem się wołając ratunku.
— Ah! krzyczysz, — rzekł kaléka bez nóg — i rzucił się na mnie; widziałem jak błysnął nożem i natychmiast poczułem że ugodził w moje ramię tak silnie że aż mię ostre zimno przejęło. Niemniéj jednak zdołałem jeszcze wstrzymać mojego przeciwnika... wtém Bamboche wpadł nań wołając:
— Masz... stary szelmo!
Bandyta tak ciężko powalił się na mnie, że wraz z nim padłem na ziemię, słysząc głos Bambocha:
— Powiedz że ty go zabiłeś... nie zapominaj o mojéj córce... przyślę ci adres... Podnieś bankocetle i bywaj zdrów bracie...
I natychmiast znikł przez otwarte okno.
Tylko co umknął i gdym jeszcze z trudnością oswobadzał się od uścisków konającego kaléki bez nóg, pokój mój zabłysł światłem które niósł wchodzący doktór Clément, trzymał on w jedném ręku świecę, w drugim myśliwski kordelas. W kilka sekund późniéj weszła jakkolwiek odziana Zuzanna, także niosąc świecę.
— Tyś raniony, mój biédny Marcinie! — widząc że się podnoszę całkiem krwią zbroczony zawołał doktór:
— Bił się ze złodziejem i zabił go, — zawołała przerażona Zuzanna, patrząc na trupa.
Nim odpowiedzieć zdołałem, doktór poskoczył, rozdarł mą koszulę w miejscu gdzie była zakrwawiona, spojrzał na ranę i zawołał:
— Dzięki Bogu, ostrze ześliznęło się po kości... rana twoja nic nie znaczy... mój odważny Marcinie!
I przycisnął mię do serca.
— Co za szczęście, że go nic gorszego nie spotkało! rzekła Zuzanna załamując ręce; a potém przerażona nagłém drgnięciem członków kaléki bez nóg, cofnęła się wołając:
— Panie, strzeż się... złodziéj jeszcze się rusza.
— On? — spytał doktór przypatrując się martwéj twarzy kaléki bez nóg rozciągniętego na ziemi, który parę razy w skutku konwulsyjnych wysileń nieco otworzył szczękę, — on już i dwóch minut nie przeżyje...
Rzeczywiście z ostatniém tchnieniem bandyty wydobyło się z jego piersi jakieś niby podziemne chrapanie... krwawa piana zaczerwieniła mu usta, zesztywniał.
Skołatany, prawie nieprzytomny w skutku tak okropnéj sceny, musiałem usiąść na brzegu mojego łóżka.
— Przebacz pan, — rzekłem doktorowi, — ale wzruszenie... przerażenie...
— Patrzno pan, oto paczka bankocetli! — zawołała Zuzanna podnosząc znaczną summę, którą Bamboche upuścił... i złoto wypadłe z kieszeni zbrodniarza... trzebaby go zrewidować... ale ja nie śmiem...
— Zuzanno, — żywo rzekł doktór, biegaj, zadzwoń na odźwiernego z przyległego domu...
w piérwszéj chwili zapomniałem na to hasło trwogi.
— Prawda, aniśmy o tém pomyślili...
I Zuzanna natychmiast znikła.
— Słuchaj, mój poczciwy Marcinie, — rzekł pan mój podtrzymując mię i podając mi szklankę wody, — napij się trochę, otrzeźwij się... zaraz opatrzę ci ranę... bądź spokojny... nic to nie znaczy...
Nim Zuzanna powróci zatamuję ci krew.
— O!... jakżeś pan dobry!...
— Narażasz swoje życie broniąc mię od kradzieży, a mówisz o mojéj dobroci... rzekł doktór tamując mi krew. — Ale jakim sposobem stało się to nieszczęście?
— Panie... — rzekłem nieco wahając się, bom miał skłamać, aby nie skompromitować Bambocha: położyłem się... i zapuściwszy kotarę mocno usnąłem... ale obudziło mię mocne zimno... wtedy to postrzegłem że okno otwarte...
— I nic nie słyszałeś? — spytał doktór patrząc na okiennice, blizko których stało moje łoże. — Rzecz prosta, ten nędznik wyciął szybę z zewnątrz i za pomocą złodziejskiego narzędzia zrobił otwór w okiennicy, przez który wprowadziwszy rękę otworzył okno... W pierwszym śnie, w rzeczy samej nic słyszéć nie mogłeś.
— Nic panie... ale w chwili gdy wstałem mocno niespokojny... usłyszałem pańskie wołanie.
— Złodziej wychodząc z mojego gabinetu, trącił o coś na korytarzu, przewrócił jakiś sprzęt. Przebudzony tym łoskotem, wstałem... wziąłem świecę, otworzyłem drzwi, a widząc że jakiś człowiek ucieka przez korytarz, porwałem za broń i popędziłem za nim wołając: złodziéj!
— Wtedy to usłyszałem pana, i wypadłem na korytarz... uzbrojony sztyletem, chciałem zatrzymać bandytę, ale w walce ugodził mię... odparłem cios i zabiłem go...
— Ten nędznik musiał znać rozkład mojego domu... musiał wiedzieć że...odprawiłem... służącego... sądził... że tutaj... nikt nie sypia... i...
— O Boże! co panu jest? — zawołałem spostrzegając że pan mój mówi przerywanym głosem, i że jego twarz, coraz mocniéj bledniejąca, wyraża uczucie żywéj boleści. — Panie... co panu jest?...
— Nic... nic — odparł doktór ręką opierając się o grzbiet mojego łóżka... tymczasem drugą żywo poniósł do serca, jakby okropnych doznawał cierpień.
— Nic to... mówię, — powtórzył coraz trudniejszym głosem, — gwałtowne wzruszenia... szkodzą mi... a... pojmujesz... że ta kradzież... to morderstwo... ale... — dodał z nadludzkiém nad samym sobą wysileniem: — Zawsze będę miał czas... opatrzyć cię... Bo na szczęście otóż i Zuzanna.
W rzeczy saméj wróciła Zuzanna w towarzystwie dwóch ludzi, tojest odźwiernego z przyległego domu i jego syna.
— Zuzanno... podaj mi... żywo... szkatułkę z narzędziami — zawołał mój pan — niedobrze mi, dale jeszcze będę miał czas opatrzyć ranę tego poczciwca.
I z bohaterską odwagą pokonywając srogie bóle swoje, pan mój, mimo że trzy razy odpoczywał, pewną ręką ranę mi opatrzył; lecz zaledwie dokończył tak gwałtownemu uległ przesileniu, że musiano go przenieść do jego pokoju.
Skoro go położono, rzekł mi zagasłym głosem, bo koniecznie chciałem mu towarzyszyć:
— Pisz do mojego syna, niech przybywa... zaraz po odebraniu mojego listu... Zuzanna da ci jego adres, bo ja muszę jeszcze raz widzieć... mojego ukochanego Justyna.
— Jakto?... panie — zawołałem przerażony tonem jakim pan mój wyrzekł ostatnie wyrazy — pan się boisz...
Przerwał mi i smutnie się uśmiechnął:
— Liczyłem na kilka miesięcy; ale... silne wzruszenia... których od niejakiego czasu... niemało doznałem, jak sądzę, znacznie kres mój przybliżyły. Pisz więc... natychmiast... do mojego syna.